Widoki ślicznie, tylko zazwyczaj brakowało nam czasu na ich podziwianie.
Nic tak nie odświeża jak kąpiel w wodospadzie.
Tu akurat jeden z Kogui tłumaczy nam zagmatwane zwyczaje swojego ludu.
Herbatka z liśćmi koki. Smakuje zupełnie … nijako.
Ciudad Perdida - zaginione miasto, obecnie w połowie odkryte
Trzeciego dnia wędrówki jakoś przed południem w końcu udało nam się wdrapać do Ciudad Perdida. Ostatni etap składał się z ponad 1 200 cholernie śliskich i niewymiarowych kamiennych schodków, które podobno obecnie wyglądają tak, jak ponad tysiąc lat temu. Dla mnie osobiście był to najgorszy ze wszystkich fragmentów wyprawy, bo jak na złość akurat wtedy dopadły mnie przypadłości, których ani na trasie nie miałem za bardzo jak rozwiązać, ani których tutaj nie bardzo wypada mi opisywać. Po dotarciu na szczyt w pierwszej chwili odczuwałem więc … lekkie rozczarowanie, bo pierwsze widoki nie były specjalnie spektakularne. Na nasze przybycie ucieszyły się za to wszystkie okoliczne komary, które metodycznie dziabały nas we wszelkie odsłonięte części ciała i to pomimo oblania się połową buteleczki Muggi.
W takich warunkach przyszło nam w końcu poznać pełną historię Ciudad Perdida, a przede wszystkim jego odkrycia. Dzieje miasta sięgają czasów jeszcze sprzed pierwszych Piastów (a już na pewno na długo przed Kolumbem), bo powstało ono prawdopodobnie około roku 800 naszej ery. Dla porównania – znane wszem i wobec Machu Picchu jest od niego o blisko 600 lat młodsze. Z oczywistych względów w tych czasach nie nazywało się jeszcze “Ciudad Perdida”, bo zarówno hiszpańska nazwa, jak i upadek miasta to już efekt dużo późniejszej kolonizacji. Podobno miejscowi mówili na nie kiedyś Teyuna, a przynajmniej mówią na nie tak dzisiaj, więc nazwa ta jest dziś stosowana jako bardziej elegancka alternatywa dla “zaginionego miasta”. Miasto musiało być przy tym całkiem bogate, bo na jego terenie znaleziono po latach liczne wyroby ze złota, których jakimś cudem nie udało się przez kilkaset lat zagrabić Hiszpanom.
Jak z kolei doszło do tego, że Teyuna zaginęła w kolumbijskiej dżungli? Cóż, tak po prawdzie, to wystarczyło tylko opuścić je na jakiś czas, a bujna przyroda zrobiła już swoje. Wszystko zaczęło się jednak od konkwistadorów, którzy po przybyciu w te strony założyli miasto Santa Marta i zaczęli sukcesywnie łupić wszystko, co tylko nie uciekało na drzewo. Jakby mało było nieszczęść, Hiszpanie przywieźli ze sobą do Ameryki jeszcze choroby zakaźne, które okazały się zabójcze dla miejscowej ludności. Chorzy mieszkańcy uciekali więc przed najeźdźcami do miast, w tym Teyuny, gdzie w tłoku zarazki rozprzestrzeniały się jeszcze szybciej. W tych czasach nie znano jeszcze takich narzędzi walki z epidemiami jak maseczki na twarz i zamykanie lasów, więc miejscowi podjęli jedyną rozsądną w ich mniemaniu decyzję: uciekli z miasta. Prawdopodobnie szamani orzekli przy tym, że tutejsza ziemia jest w bliżej nieokreślony sposób przeklęta, stąd też plemię nie śpieszyło się z powrotem na dawny teren. W ten sposób gdzieś w XVI stuleciu miasto zostało zapomniane na blisko kolejne cztery wieki.
Historia jego odnalezienia to już z kolei materiał na dobrą powieść awanturniczą. Mniej więcej w okolicach 1972 roku miejscowi myśliwi (nazwijmy ich tak na potrzeby opowieści, choć pewnie polowali bez kompletu zezwoleń i pieczątek) dotarli przypadkiem w te okolice, podobno za sprawą upolowanego dzikiego indyka. Szybko zorientowali się jednak, że tutejsze góry oferują znacznie więcej, niż tylko tłusty drób. Zaczęli przetrząsać odnalezione groby z gracją Lary Croft, a odnalezione wyroby ze złota szybko stały się przyczyną mniejszych lub większych awantur wewnątrz grupy. Artefakty zaginionej cywilizacji niebawem zaczęły się też pojawiać w pobliskiej Santa Marta, gdzie szczęśliwi znalazcy próbowali je wymienić na bardziej współczesną walutę, wydawaną potem hojnie w pobliskich punktach usługowych. Gdzieś pomiędzy kolejkami aguardiente w świat poszła więc plotka, że górach Sierra Nevada znajduje się złote miasto pełne kosztowności.
Jak nietrudno się domyślić, do Ciudad Perdida ruszyły kolejne grupy poszukiwaczy przygód i dobytku. Miejscowi z czasem zaczęli nazywać też miasto “zielonym piekłem”, bo trasa do niego znacząco różniła się od wypraw organizowanych obecnie przez agencje turystyczne. Po drodze czyhała dżungla z jej dobrodziejstwem inwentarza, tropikalne warunki oraz inni awanturnicy, niechętni dzieleniu się skarbami ludzkości z przedstawicielami tej właśnie ludzkości. To wszystko przy braku jakichkolwiek ścieżek, repelentów na komary i bez obozów, na których kucharz poczęstuje was herbatką z koką. Jakby tego było mało, cały teren był w tym czasie jeszcze pod władaniem karteli narkotykowych, które powoli zaczęły się przerzucać z uprawy marihuany na produkcję kokainy. Wyprawa do Ciudad Perdida wiązała się przez to z tyloma niebezpieczeństwami, że kiedy w końcu władze Kolumbii postanowiły w 1975 zorganizować oficjalną ekspedycję archeologiczną, musiały wynająć w charakterze przewodników… kłusowników, którzy odkryli to miejsce jako pierwsi.
Od tego czasu Ciudad Perdida było stopniowo coraz mniej “perdida”, a archeolodzy odkrywali coraz większy obszar miasta. W pewnym momencie miejscowe plemiona wymogły na władzach zaprzestanie dalszych prac, ponieważ nikt nie lubi, kiedy rozkopuje mu się trawnik albo zadbane kurhany przodków. Siłą rzeczy prace skupiły się na wytypowanym fragmencie terenu, choć podobno szacuje się, że pod ziemią może nadal spoczywać ponad połowa dawnego terenu osady. Co w sumie ciekawe, znalezione w Teyuna wykute w kamieniu mapy wskazują też, że na terenie gór Sierra Nevada znajduje się prawdopodobnie jeszcze kilka podobnych miast. Jednak również w ich wypadku rdzenne ludy nie wyrażają zgody na rozpoczęcie wykopalisk, bo już i tak mają wystarczająco zamieszania przy jednym odnalezionym Ciudad Perdida.
Wraz z kolejnymi krokami u celu naszej wyprawy, ruiny miasta zaczęły prezentować się coraz to bardziej okazale. W pewnym momencie doszło też do ciekawego spotkania. Przy jednej ze ścieżek do naszej grupy podszedł starszy już dziadek, cały ubrany na biało, tak jak pozostali przedstawiciele plemienia Kogui. Pan okazał się wodzem całego plemienia i jednocześnie jego szamanem albo raczej “duchowym przewodnikiem”. Mamrocząc trochę po hiszpańsku przywitał nas w świętym miejscu jego ludu i oświadczył, że jak chcemy dostać jego błogosławieństwo, to musimy kupić od niego równie święte koraliki w przystępnej cenie. Cena faktycznie była niewysoka, bo bransoletka kosztowała “co łaska”, czyli w przeliczeniu na złotówki mniej więcej 5 zł. Nie chcąc sprawiać starszemu panu przykrości, wszyscy ustawiliśmy się w rządku na krótką ceremonię wręczenia paciorków i przekazania datku. W zamian dostaliśmy wspomniane błogosławieństwo, a pan szaman poszedł sobie w swoją stronę. My z kolei, bogatsi o paciorki i wzmocnieni duchowo, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie.
Chwilę później zauważyłem, że znany mi z solówki na grzebieniu Jose Garcia pokazuje coś z przejęciem któremuś uczestnikowi wycieczki. Po bliższym zbadaniu sprawy ustaliłem, że wspomniane emocje spowodował banknot 50 tysięcy pesos (ok. 50 zł), którym wymachiwał nasz przewodnik. Na nominale widnieje przede wszystkim wizerunek Gabriela Garcii Marqueza, najbardziej znanego kolumbijskiego pisarza i zdobywcę nagrody Nobla. W tym wypadku istotny był jednak nie tyle awers, co rewers i znajdujący się na nim … autograf. Jak się okazało, z drugiej strony banknotu 50 tysięcy pesos uwieczniono za młodu przywódcę plemienia Kogui wraz z jego pierwszą małżonką. Mężczyzną tym był, rzecz jasna, poznany przed chwilą szaman w białej szacie. Chwilę później dowiedziałem się też, że nobliwy staruszek ma jeszcze kolejne dwie żony i chyba z 26 dzieci. Z nowym podziwem spojrzałem na wizerunek starego szamana, który za życia znalazł się na banknocie tuż obok zdobywcy Nobla, a na dodatek sam jeden wyśrubował wskaźniki dzietności w swoim plemieniu. W tym wszystkim wrażenie zrobił też na mnie jego drobny biznes z plastikowymi koralikami. Jakby się tak nad tym zastanowić, to w sumie trochę tak, jakby na pielgrzymce do Rzymu spotkać się z papieżem i kupić od niego plastikowy różaniec za 1 euro.
W końcu dotarliśmy na miejsce.
Całe „miasto” składało się z kilkuset tarasów wykutych w zboczu góry.
Prawdopodobnie najładniejszy widok na Ciudad Perdida.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wszystko to porastała dżungla.
Wódz plemienia Kogui. Człowiek, który osiągnął wszystko.
Osławiony krzew koki. Wygląda zupełnie niepozornie i smakuje jak koniczyna.
Epilog - miejsce, gdzie legendy chodzą po ulicach
Po zwiedzeniu każdego dostępnego kamienia na Ciudad Perdida przyszedł w końcu czas na podróż powrotną. W tę stronę też nie istniała droga na skróty, więc musieliśmy wrócić dokładnie tą samą ścieżką, którą wcześniej pokonywaliśmy w przeciwnym kierunku. Na jakimś etapie pogoda uległa popsuciu i na szlaku złapał nas deszcz. W efekcie wilgotność powietrza wzrosła z mniej więcej 99% procent do pełnych 100%, co w zasadzie nie zrobiło już na nas większego wrażenia. Na dobrą sprawę przyjemnie było nawet opłukać się z wszechobecnego potu, bo sami powoli zaczęliśmy mieć dosyć zapachu tej specyficznej mieszanki Muggi, kremu do opalania i wędrówki po górach. Tym razem to my spotykaliśmy na swojej drodze jeszcze świeżych podróżnych, którzy to na nasze podrapane nogi i ubłocone buty patrzyli z lekkim przerażeniem.
Kiedy w końcu kilkaset metrów przed nami pojawił się zarys naszego ostatniego przystanku, myśleliśmy już tylko o prysznicu. Szliśmy wtedy z naszym przewodnikiem i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie z naprzeciwka minął nas młody facet, który przywitał się najpierw z naszym przewodnikiem, potem z nami, a później minął nas jak gdyby nigdy nic. Idziemy sobie jeszcze chwilę, po czym nasz opiekun odwraca się do nas i pyta, czy w ogóle mamy pojęcie, kim właściwie był wspomniany mężczyzna. Jak łatwo się domyślić, jego twarz mówiła nam dosłownie nic. Przewodnik westchnął i oznajmił nam, że to Rey, syn pierwszego z kłusowników, który 50 lat temu odkrył jako pierwszy Ciudad Perdida. Dzisiaj jego rodzina porzuciła jednak trudną sztukę grabienia grobów i wszyscy zgodnie pracują w branży turystycznej.
Tak też skończyła się nasza wędrówka na Ciudad Perdida, gdzie legendy chodzą po ulicach. Spoceni jak nigdy w życiu i umęczeni jak co wakacje, ruszyliśmy odpocząć po trudach wyprawy w Minca.Część V (i póki co ostatnia): Minca i Park Tayrona
Zacznijmy od małej zagadki. Co to jest: zaczyna się na „k” i w Kolumbii jest tego najwięcej na świecie? Oczywiście są to kolibry, a jeśli pomyśleliście inaczej, to czas najwyższy się wyspowiadać. W Kolumbii mieszka ponad 165 różnych gatunków tych ptaków, a spotkać można je bez większego trudu nawet w dużych miastach. Przy takiej obfitości zauważy je nawet bardzo nieudolny obserwator dzikiej przyrody, choć takowemu może już sprawić pewną trudność, aby odróżnić od siebie dość powszechnie występującego uszatka niebieskobrzuchego od dawno wymarłego zapylaka kolumbijskiego*.
Większość ludzi nie kojarzy jakoś specjalnie Kolumbii z ptakami. Gdybyście jednak spotkali na imprezie jakiegoś ornitologa, to moglibyście się dowiedzieć, że w tym kraju występuje rekordowe 22% wszystkich ich gatunków. Pewnie chwilę później byście jeszcze usłyszeli, że kawka plegocze, skowronek dziędzieje, słowik kląska i może jeszcze kilka innych niezawodnych tekstów na podryw Wydziału Ochrony Zwierząt SGGW. Na potrzeby dalszej historii skupię się na tej pierwszej informacji, bo jakby nie patrzeć, możliwość zobaczenia wielu całkiem egzotycznych gatunków zwierząt w ich naturalnym środowisku jest pewną atrakcją Kolumbii. A okazji ku temu w Mince i Parku Tayrona mieliśmy pod dostatkiem.
* Jeśli z bliżej nieznanych mi powodów kogoś zasmucił los zapylaka kolumbijskiego, to mam też dobrą wiadomość – zapylak żyje, tylko zniknął uczonym na jakieś 60 lat, bo niepoważnie szybko machał tymi swoimi skrzydełkami.
Minca – raj hipisów i ornitologów
W ostatnich godzinach wędrówki z Ciudad Perdida rozmawialiśmy z innymi uczestnikami o naszych planach na najbliższe dni. Część z nich planowała wylegiwać się na plaży, inni sączyć drinki w hotelu, natomiast my postanowiliśmy jechać do położonej w górach Minci. Słynie ona przede wszystkim z ładnych widoków i licznych tras spacerowych, przez co może wydawać się dość kontrowersyjnym wyborem po czterech dniach łażenia po dżungli w upale. Z drugiej strony w naszym planie wyjazdu nijak inaczej nie chciała się zmieścić, więc stanęło na tym, że albo odwiedzimy ją prosto po wspomnianym marszu katorżnika, albo wcale. Alternatywą byłoby pewnie leżenie nad basenem, czego mój chłopski organizm mógłby nie wytrzymać jeszcze bardziej niż kolejnych dni aktywnego wypoczynku.
Poza ładnymi widokami, Minca ma też jedną, pozornie nieistotną zaletę: jest tam zwykle o kilka stopni chłodniej niż nad wybrzeżem Morza Karaibskiego. Niby nic, a jednak po kilku dniach całodobowej sauny każde ochłodzenie stanowi ulgę. To trochę tak, jakby wejść upalnym latem do klimatyzowanego sklepu – na początku przyjemnie, a po kilku chwilach, wiadomo, zapalenie górnych dróg oddechowych. Jak pokazały kolejne dni, wspomniana analogia okazała się, niestety, całkiem trafna, chociaż winna była temu nie sama pogoda, a raczej kolumbijska kultura jazdy. Już w innych częściach świata zaobserwowałem uciążliwą prawidłowość, że im gorętszy klimat, tym miejscowi chętniej ustawiają klimatyzację na jak najniższą możliwą temperaturę. W efekcie wejście do samochodu to jak przejście z piekarnika do zamrażalki, a jakby nie patrzeć, żadne z wymienionych nie jest naturalnym biomem rodzaju ludzkiego. Oczywiście, na nas działa to jak na typową Anetkę z HR-ów, bo mniej więcej po kilku minutach takiej jazdy mamy już chore zatoki i inne powiązane z nimi dolegliwości. Tym razem do takiego auta zdarzyło nam się wejść kilka minut po prysznicu na koniec trekkingu z Ciudad Perdida.
Siedząc już w autobusie do Mince w zasadzie rozumieliśmy, dlaczego ta niewielka miejscowość jest tak popularna wśród turystów. Górzysty krajobraz w połączeniu z bujną roślinnością sprawiał wrażenie, że jedzie się na wycieczkę w samo serce dżungli. Problem w tym, że … my właśnie ze wspomnianej dżungli wróciliśmy, przez co widoki nie wzbudzały w nas aż tak dużych emocji. Najwidoczniej kontaktu z naturą przez ostatnie dni mieliśmy aż nadto, bo po dotarciu na miejsce w pierwszej kolejności ruszyliśmy na poszukiwanie czynnej pralni, zamiast podziwiać uroki tropikalnego lasu.
W Mince mieszka na co dzień około tysiąca miejscowych i pewnie drugie tyle albo i więcej turystów. Z jakiegoś powodu stała się też popularna wśród tak zwanych backpackerów i lekko hippisujących podróżnych, przez co w wiosce panuje charakterystyczny klimat. Na każdym kroku znajdziemy tu sklepiki lub bary serwujące różnego rodzaju grzybki, zioła albo tysiące innych substancji, pozwalające wrzucić swój mózg na rollercoaster. Do mnie akurat taki klimat niespecjalnie przemawia, bo wielkim smakoszem narkotyków nigdy specjalnie nie byłem. Muszę za to przyznać, że pomimo swoich niewielkich rozmiarów, Minca posiada rozbudowane zaplecze gastronomiczno-barowe. Znalazło się w niej nawet miejsce na mały browar, który warzy dobre, rzemieślnicze piwa i jeszcze sprzedaje je w tak ładnych butelkach, że szkoda byłoby ich nie kupić. W swojej ofercie ma nawet trunek z dodatkiem liśćmi koki, choć tego akurat nie miałem okazji spróbować.
Główną atrakcją Minci jest jednak otaczająca ją przyroda, którą można oglądać i doświadczać na wiele sposobów. Tym razem odpuściliśmy sobie wszystkie mniej lub bardziej zorganizowane wycieczki i szwędaliśmy się po okolicy na własną rękę. W pobliżu miasteczka znajduje się choćby kilka wodospadów, które ściągają turystów poszukujących ochłody i ładnych foteczek. Swoją drogą, jeden z nich – cascada de Marinka – ma zupełnie nielatynoską nazwę, ale nigdzie nie udało mi się znaleźć dowodów na jej potencjalnie słowiańskie pochodzenie. Otoczenie wodospadu to już za to przejaw zupełnie lokalnej przedsiębiorczości, bo znajduje się on na terenie prywatnym, na którym powstał niewielki park. Na miejscu można wykąpać się w naturalnym basenie pod wodospadem, wypić dobrą kawę (jak zresztą wszędzie w Kolumbii) i w ogóle wypoczywać na hamaku, o ile tylko ktoś potrafi usiedzieć w jednym miejscu bez wyraźnego celu.
Ornitologiczny wstępniak nie pojawił się w tym tekście przez przypadek. Jedną z popularniejszych aktywności w Mince jest oglądanie ptaków lub – jak to poważniej brzmi po angielsku – “bird watching”. Poszukiwać ich można z przewodnikiem i lornetką albo po prostu łażąc na własną rękę po wsi i gapiąc się przed siebie w sposób zupełnie niezorganizowany. Jako że dotychczas ani u siebie ani u swojej żony nie zdiagnozowałem przesadnego zainteresowania ornitologią, zgodnie wybraliśmy drugą wersję, niespecjalnie przy tym licząc na jakiekolwiek sukcesy. Spacerując bez celu gdzieś po skraju wioski zauważyliśmy nagle na niebie jakiś ruch, a po chwili gałęzie pobliskiego drzewa ugięły się tak, jakby wskoczył na nie dorodny kurczak. Moja szczątkowa wiedza przyrodnicza podpowiadała mi jednak, że nawet w Kolumbii nie ma kurczaków latających kilkanaście metrów nad ziemią, więc podeszliśmy bliżej zbadać to zjawisko. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na drzewie zobaczyliśmy prawdziwego tukana, a w zasadzie całe ich stado. W jednej chwili z całkowitych ignorantów w kwestiach ornitologii staliśmy się zapalonymi miłośnikami “bird watchingu”. Do końca dnia biegaliśmy już z aparatem po krzakach, aby tylko zobaczyć jeszcze raz te egzotyczne ptaki i uchwycić je na jakimś zdjęciu. Z tych emocji wieczorem zamówiliśmy też w barze po jednym “Happy Tucan”, ze wspomnianego wcześniej lokalnego browaru.
Następnego dnia obudziły nas pod oknem dźwięki wystrzałów i … bębnów. Zaciekawiony wyjrzałem na balkon, z którego było widać główny plac wioski i znajdujący się na nim kościół. Źródło hałasu szybko się wyjaśniło, bo uliczkami Minci szła poranna parado-procesja, ewidentnie zmierzająca do świątyni. Kolumbijczycy nie byliby jednak sobą, gdyby takiego wydarzenia nie uświetnili odpowiednio głośno, dlatego też masowo zaczęli puszczać fajerwerki. O tej porze wywoływały one wyłącznie efekty dźwiękowe, ale najwidoczniej było to rozwiązanie akceptowalne w miejscowej kulturze. Niestety, moja partnerka życiowa była zauważalnie mniej zainteresowana widowiskiem, bo obudziła się już z początkami anginy, będącej efektem wczorajszej przejażdżki w mocnej klimatyzacji. Żona została jeszcze w łóżku, a ja pobiegłem oglądać wspomnianą procesję z bliska. Jak się okazało, powody do imprezy były podwójne, bo tego dnia wypadało jakieś święto tutejszej parafii oraz któregoś z setek wydań Maryi, będącej akurat patronką danego kościoła. Jak dla mnie wychodziło to na to samo, ale starsza pani cierpliwie wytłumaczyła mi, że to wyjątkowa okazja i dlatego uroczysta procesja jest jak najbardziej wskazana. Nie zrozumiałem za to za bardzo, dlaczego obchody tego święta wymagają fajerwerków o 9 rano i odniosłem wrażenie, że była to inwencja własna podekscytowanych wiernych. Nie mieliśmy też okazji wziąć udziału w dalszej części wydarzenia, bo nasz krótki pobyt w Mince dobiegał końca i wypadało przemieścić się jakoś do naszej nowej miejscówki pod parkiem Tayrona.
Żadna kolumbijska miejscowość nie obędzie się bez podobnego znaku.
Tukan, najprawdziwszy tukan i to zobaczony za darmo. Uprzedzając pytania – owszem, zdjęcie było robione butem.
Minca leży w otoczeniu bujnej przyrody.
Z powodu stanu dróg najpopularniejsze są tutaj samochody terenowe (przynajmniej do wożenia turystów).
Ileż to rzeczy można by zrobić z tych nakrętek od butelek! Gdyby tylko istniała jakaś technologia pozwalająca je odczepić…
Świetne kolumbijskie kakao. Poza kawą, Kolumbia słynie też z uprawy tej rośliny.
Wodospad Marinka. W pochodzeniu jego nazwy wyczuwam jakieś radzieckie inspiracje, ale nie mam na to dowodów.
W Kolumbii bardzo popularna jest kuchnia meksykańska. Jest znacznie lżejsza od kolumbijskiej, a po prawdzie to niekiedy i smaczniejsza.
Lokalny stadion oczekujący na akredytację ze strony CONMEBOL.
Prawdopodobnie piłodziób wspaniały. Co prawda, zdjęcie zrobione zupełnie gdzie indziej, ale trochę było mi wstyd, że przy tylu ornitologicznych odniesieniach w tekście mam zdjęcie tylko jednego ptaka.
A tu dwa tukany. Zdjęcie nieprzypadkowe, bo po pierwsze super wyglądają, a po drugie to akurat tukany zazwyczaj występują w stadach.
Chłopcy myją swoją maszynę w rzece przepływającą przez Mincę. Może i niezbyt ekologicznie, ale mieszkając w Warszawie niezbyt mam moralne podstawy zwracać im uwagę w tej kwestii.
Kościół parafialny w Mince, pod którym od rana trwała parada i pokaz fajerwerków. Tych drugich za bardzo nie było widać, ale przynajmniej robiły dużo hałasu.
Dwa piwka z lokalnego browaru. Nie pamiętam dokładnie, ale jedno z nich było wyjątkowo smaczne. Dla pewności polecam zakupić obydwa.
Park Narodowy Tayrona
Zatrzymaliśmy się w okolicy w niewielkim hotelu, położonym kilkanaście minut pieszo od lokalnej plaży. Z uroków okolicy pierwszego dnia nie bardzo skorzystaliśmy, bo moja żona zaczęła się czuć coraz słabiej i powoli godziła się z koniecznością wzięcia antybiotyku, na szczęście przywiezionego jeszcze z Polski. Mimo wszystko udało nam się spędzić chociaż trochę czasu nad morzem i pogapić się na Morze Karaibskie, tego dnia wyjątkowo niespokojne. Fale były na tyle intensywne, że nie tylko odstraszały przed kąpielą plażowiczów, co nawet wyrzucały na brzeg dziesiątki mniejszych i większych ryb. Pozbawione możliwości wejścia do wody dzieciaki biegały więc po piasku i wrzucały je z powrotem do wody, co biorąc pod uwagę skalę zjawiska, stanowiło mocno niecodzienny widok. Nie zdecydowaliśmy się też zostać na plaży do zachodu słońca, bo z jednej strony moja żona na pewno bywała w lepszej formie, a z drugiej widzieliśmy na drodze do domu sporych rozmiarów rozjechanego węża. Z tego powodu wolałem nie sprawdzać po ciemku, czy w pobliżu nie ma ich więcej. Co w sumie ciekawe, znaki drogowe ostrzegały kierowców w tym miejscu przed … leniwcami, których jednak nigdzie nie udało nam się dostrzec.
Siły oszczędzaliśmy przede wszystkim na całodniową wycieczkę do Parku Narodowego Tayrona. Jest to jeden z najpopularniejszych parków narodowych w całej Kolumbii, a już na pewno najdroższy. Sama nazwa pochodzi z kolei od plemienia Tayrona (lub Tairona, jak kto woli), które zamieszkiwało te tereny jeszcze przed przybyciem Hiszpanów do Ameryki. Obecnie ich potomkami są m.in. Kogui, którzy nadal mieszkają w pobliskich górach Sierra Nevada oraz mają swoją wioskę na terenie samego parku. Jak się okazuje, również tutaj władze w miarę liczą się z ich zdaniem, bo od 2019 roku władze zamknęły do niej dostęp turystom. Było to podobno o tyle ciekawe miejsce, że położone jest na ruinach dawnego miasta ludu Tairona, trochę podobnego do tego w Ciudad Perdida.
Swoją popularność Park Tayrona zawdzięcza przede wszystkim unikalnemu położeniu, łączącym prawie dziewiczy las tropikalny z wybrzeżem Morza Karaibskiego. Na jego terenie nadal można spotkać mnóstwo gatunków zwierząt, niekiedy też zagrożonych wyginięciem. Spośród tych ładniejszych wymienić można małpy (dokładniej to wyjce) i kapibary, a wśród tych mniej chętnie spotykanych bywają choćby jaguary i niepoważnie dużo węży. Niestety, nam niespecjalnie udało się cokolwiek dojrzeć, bo park zwiedzaliśmy dość gęsto uczęszczanym szlakiem, co pewnie odstraszało większość fauny. W pewnym momencie z daleka udało się nawet dostrzec skaczące z drzewa na drzewo małpy (albo wyjątkowo nieforemnych Kolumbijczyków), no ale gęsta roślinność i odległość uniemożliwiały zrobienie sensownego zdjęcia. Za to na koniec naszej wycieczki, wracając już przed zachodem słońca pustą ścieżką do bram parku, trochę najedliśmy się strachu. Idziemy sobie w ciszy przez las, aż tu nagle przez krzaki biegnie w naszym kierunku bliżej nieokreślone coś, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. “Dzik”, pomyślałby pewnie każdy myśliwy, niezależnie od okoliczności i zdrowego rozsądku. Ja z kolei przypomniałem sobie tabliczkę ostrzegającą przed kajmanami, którą minęliśmy chwilę wcześniej, choć od wody dzieliło nas pewnie kilkadziesiąt metrów. Gotowi do boju (lub raczej ucieczki) wyczekiwaliśmy na pojawienie się drapieżnika, aż w końcu z krzaków wypadło na nas futrzaste … coś. Już na pierwszy rzut oka było wiadomo, że owe “coś” nie stanowi zagrożenia dla życia i zdrowia, a wyglądało trochę jak skrzyżowanie wiewiórki z bobrem albo świnka morska na wyraźnie dłuższych łapkach. Jak się potem dowiedzieliśmy, wspomnianym zwierzątkiem było aguti, które ogólnie nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza tym, że jako jedyny gryzoń na świecie potrafi rozłupać nasiona orzechów brazylijskich. Zawsze coś.
Wszystkie ścieżki w parku Tayrona ostatecznie prowadzą nad brzeg morza i jedną z kilku plaż. Nie wszystkie nadają się jednak do kąpieli, bo Morze Karaibskie w tej okolicy potrafi być mocno niespokojne. Na trasie minęliśmy choćby jedną bardzo ładną plażę, która zaskakująco świeciła pustkami. Zagadkę wyjaśniła znajdująca się pod zamkniętym przejściem tabliczka o dość sugestywnej treści: “Na tej plaży utopiło się już ponad 100 osób. Nie podnoś statystyk”. Wyjaśnienie wydało nam się wystarczająco przekonujące, więc postanowiliśmy nie szukać wrażeń na własną rękę.
Większość turystów ciągnęła do dwóch najbardziej fotogenicznych plaż – Cabo de San Juan i La Piscina. Ta pierwsza jest w zasadzie podzielona niewielkim cypelkiem na dwie części, co czyni ją pewnie jedną z najbardziej fotogenicznych atrakcji parku Tayrona. Na samym cypelku mieści się za to niewielka altanka, pod którą rozciągniętych jest kilkanaście hamaków. Jest to podobno jedna z najbardziej budżetowych opcji noclegu na terenie parku, który tak ogólnie do najtańszych nie należy. Na szczęście, my i tak nie mieliśmy czasu na dwudniowe pobyt w Tayronie, dlatego też mogliśmy uniknąć małżeńskiej kłótni o dziadowanie na wakacjach. Zaoszczędzoną energię mogliśmy spożytkować na mniej lub bardziej aktywne formy wypoczynku nad ciepłym, tropikalnym morzem. Ja w tym celu specjalnie przywiozłem z Polski maskę do snorkelingu, którą przez ostatnie ponad dwa tygodnie taszczyłem w plecaku. Niestety, na miejscu nie miałem zbyt wielu argumentów na obronę sensowności tego posunięcia, bo akurat na naszej plaży prawie żadnych rybek nie udało się zaobserwować. Mimo wszystko nie zamierzałem narzekać, po bo zobaczeniu tukana kilka dni wcześniej byłem i tak bardziej niż usatysfakcjonowany swoimi kontaktami z tropikalną fauną.
Odwiedzinami w parku Tayrona zaczęliśmy ostatni, plażowo-wypoczynkowy etap naszego wyjazdu do Kolumbii. Przez te kilka dni prawie pogryzły mnie bezdomne psy, a moja żona była bliska utopienia się pod dawną letnią rezydencją Escobara. Niezły wynik jak na odwiedziny w turystycznej Cartagenie i na (pozornie) rajskich Islas del Rosario. Ostatni wpis muszę jednak odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość, bo przypomniały sobie o mnie inne obowiązki życiowe i obecnie skutecznie utrudniają mi dalsze pisanie. Tak czy owak, ¡hasta pronto, amigos! i może kolejna część jeszcze powstanie.
Czasami na kolumbijskich drogach widnieją znaki ostrzegające przed dość egzotycznymi zwierzętami.
Niewielka Playa los Cocos.
Znowu Los Cocos. Może i nie dało się wejść do wody, ale za to plaża była darmowa.
Fale były na tyle silne, że co jakiś czas wyrzucały na brzeg takich zdziwionych delikwentów.
Ścieżka przez las w Parku Tayrona.
Idzie sobie człowiek przez las, a tu nagle pojawia się ostrzeżenie przed kajmanami.
„Ładna plaża, aż szkoda byłoby się nie wykąpać” – pomyślało tak ponad 100 osób i utonęło w tych ładnych okolicznościach przyrody, o czym informuje niewielka tabliczka.
Bardziej cywilizowana ścieżka.
Malownicza plaża Cabo de Juan.
Ładnie, ciepło i dużo czystej wody. Wakacje nad karaibskim morzem pełną gębą.
W osobnym temacie na forum zebrałem wszystkie informacje praktyczne dotyczące naszego wyjazdu. Być może komuś pomogą one zaoszczędzić kilka minut, kilka pesos albo przynajmniej uniknąć popełnionych przez nas błędów. Post dostępny jest pod tym adresem.
Widoki ślicznie, tylko zazwyczaj brakowało nam czasu na ich podziwianie.
Nic tak nie odświeża jak kąpiel w wodospadzie.
Tu akurat jeden z Kogui tłumaczy nam zagmatwane zwyczaje swojego ludu.
Herbatka z liśćmi koki. Smakuje zupełnie … nijako.
Ciudad Perdida - zaginione miasto, obecnie w połowie odkryte
Trzeciego dnia wędrówki jakoś przed południem w końcu udało nam się wdrapać do Ciudad Perdida. Ostatni etap składał się z ponad 1 200 cholernie śliskich i niewymiarowych kamiennych schodków, które podobno obecnie wyglądają tak, jak ponad tysiąc lat temu. Dla mnie osobiście był to najgorszy ze wszystkich fragmentów wyprawy, bo jak na złość akurat wtedy dopadły mnie przypadłości, których ani na trasie nie miałem za bardzo jak rozwiązać, ani których tutaj nie bardzo wypada mi opisywać. Po dotarciu na szczyt w pierwszej chwili odczuwałem więc … lekkie rozczarowanie, bo pierwsze widoki nie były specjalnie spektakularne. Na nasze przybycie ucieszyły się za to wszystkie okoliczne komary, które metodycznie dziabały nas we wszelkie odsłonięte części ciała i to pomimo oblania się połową buteleczki Muggi.
W takich warunkach przyszło nam w końcu poznać pełną historię Ciudad Perdida, a przede wszystkim jego odkrycia. Dzieje miasta sięgają czasów jeszcze sprzed pierwszych Piastów (a już na pewno na długo przed Kolumbem), bo powstało ono prawdopodobnie około roku 800 naszej ery. Dla porównania – znane wszem i wobec Machu Picchu jest od niego o blisko 600 lat młodsze. Z oczywistych względów w tych czasach nie nazywało się jeszcze “Ciudad Perdida”, bo zarówno hiszpańska nazwa, jak i upadek miasta to już efekt dużo późniejszej kolonizacji. Podobno miejscowi mówili na nie kiedyś Teyuna, a przynajmniej mówią na nie tak dzisiaj, więc nazwa ta jest dziś stosowana jako bardziej elegancka alternatywa dla “zaginionego miasta”. Miasto musiało być przy tym całkiem bogate, bo na jego terenie znaleziono po latach liczne wyroby ze złota, których jakimś cudem nie udało się przez kilkaset lat zagrabić Hiszpanom.
Jak z kolei doszło do tego, że Teyuna zaginęła w kolumbijskiej dżungli? Cóż, tak po prawdzie, to wystarczyło tylko opuścić je na jakiś czas, a bujna przyroda zrobiła już swoje. Wszystko zaczęło się jednak od konkwistadorów, którzy po przybyciu w te strony założyli miasto Santa Marta i zaczęli sukcesywnie łupić wszystko, co tylko nie uciekało na drzewo. Jakby mało było nieszczęść, Hiszpanie przywieźli ze sobą do Ameryki jeszcze choroby zakaźne, które okazały się zabójcze dla miejscowej ludności. Chorzy mieszkańcy uciekali więc przed najeźdźcami do miast, w tym Teyuny, gdzie w tłoku zarazki rozprzestrzeniały się jeszcze szybciej. W tych czasach nie znano jeszcze takich narzędzi walki z epidemiami jak maseczki na twarz i zamykanie lasów, więc miejscowi podjęli jedyną rozsądną w ich mniemaniu decyzję: uciekli z miasta. Prawdopodobnie szamani orzekli przy tym, że tutejsza ziemia jest w bliżej nieokreślony sposób przeklęta, stąd też plemię nie śpieszyło się z powrotem na dawny teren. W ten sposób gdzieś w XVI stuleciu miasto zostało zapomniane na blisko kolejne cztery wieki.
Historia jego odnalezienia to już z kolei materiał na dobrą powieść awanturniczą. Mniej więcej w okolicach 1972 roku miejscowi myśliwi (nazwijmy ich tak na potrzeby opowieści, choć pewnie polowali bez kompletu zezwoleń i pieczątek) dotarli przypadkiem w te okolice, podobno za sprawą upolowanego dzikiego indyka. Szybko zorientowali się jednak, że tutejsze góry oferują znacznie więcej, niż tylko tłusty drób. Zaczęli przetrząsać odnalezione groby z gracją Lary Croft, a odnalezione wyroby ze złota szybko stały się przyczyną mniejszych lub większych awantur wewnątrz grupy. Artefakty zaginionej cywilizacji niebawem zaczęły się też pojawiać w pobliskiej Santa Marta, gdzie szczęśliwi znalazcy próbowali je wymienić na bardziej współczesną walutę, wydawaną potem hojnie w pobliskich punktach usługowych. Gdzieś pomiędzy kolejkami aguardiente w świat poszła więc plotka, że górach Sierra Nevada znajduje się złote miasto pełne kosztowności.
Jak nietrudno się domyślić, do Ciudad Perdida ruszyły kolejne grupy poszukiwaczy przygód i dobytku. Miejscowi z czasem zaczęli nazywać też miasto “zielonym piekłem”, bo trasa do niego znacząco różniła się od wypraw organizowanych obecnie przez agencje turystyczne. Po drodze czyhała dżungla z jej dobrodziejstwem inwentarza, tropikalne warunki oraz inni awanturnicy, niechętni dzieleniu się skarbami ludzkości z przedstawicielami tej właśnie ludzkości. To wszystko przy braku jakichkolwiek ścieżek, repelentów na komary i bez obozów, na których kucharz poczęstuje was herbatką z koką. Jakby tego było mało, cały teren był w tym czasie jeszcze pod władaniem karteli narkotykowych, które powoli zaczęły się przerzucać z uprawy marihuany na produkcję kokainy. Wyprawa do Ciudad Perdida wiązała się przez to z tyloma niebezpieczeństwami, że kiedy w końcu władze Kolumbii postanowiły w 1975 zorganizować oficjalną ekspedycję archeologiczną, musiały wynająć w charakterze przewodników… kłusowników, którzy odkryli to miejsce jako pierwsi.
Od tego czasu Ciudad Perdida było stopniowo coraz mniej “perdida”, a archeolodzy odkrywali coraz większy obszar miasta. W pewnym momencie miejscowe plemiona wymogły na władzach zaprzestanie dalszych prac, ponieważ nikt nie lubi, kiedy rozkopuje mu się trawnik albo zadbane kurhany przodków. Siłą rzeczy prace skupiły się na wytypowanym fragmencie terenu, choć podobno szacuje się, że pod ziemią może nadal spoczywać ponad połowa dawnego terenu osady. Co w sumie ciekawe, znalezione w Teyuna wykute w kamieniu mapy wskazują też, że na terenie gór Sierra Nevada znajduje się prawdopodobnie jeszcze kilka podobnych miast. Jednak również w ich wypadku rdzenne ludy nie wyrażają zgody na rozpoczęcie wykopalisk, bo już i tak mają wystarczająco zamieszania przy jednym odnalezionym Ciudad Perdida.
Wraz z kolejnymi krokami u celu naszej wyprawy, ruiny miasta zaczęły prezentować się coraz to bardziej okazale. W pewnym momencie doszło też do ciekawego spotkania. Przy jednej ze ścieżek do naszej grupy podszedł starszy już dziadek, cały ubrany na biało, tak jak pozostali przedstawiciele plemienia Kogui. Pan okazał się wodzem całego plemienia i jednocześnie jego szamanem albo raczej “duchowym przewodnikiem”. Mamrocząc trochę po hiszpańsku przywitał nas w świętym miejscu jego ludu i oświadczył, że jak chcemy dostać jego błogosławieństwo, to musimy kupić od niego równie święte koraliki w przystępnej cenie. Cena faktycznie była niewysoka, bo bransoletka kosztowała “co łaska”, czyli w przeliczeniu na złotówki mniej więcej 5 zł. Nie chcąc sprawiać starszemu panu przykrości, wszyscy ustawiliśmy się w rządku na krótką ceremonię wręczenia paciorków i przekazania datku. W zamian dostaliśmy wspomniane błogosławieństwo, a pan szaman poszedł sobie w swoją stronę. My z kolei, bogatsi o paciorki i wzmocnieni duchowo, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie.
Chwilę później zauważyłem, że znany mi z solówki na grzebieniu Jose Garcia pokazuje coś z przejęciem któremuś uczestnikowi wycieczki. Po bliższym zbadaniu sprawy ustaliłem, że wspomniane emocje spowodował banknot 50 tysięcy pesos (ok. 50 zł), którym wymachiwał nasz przewodnik. Na nominale widnieje przede wszystkim wizerunek Gabriela Garcii Marqueza, najbardziej znanego kolumbijskiego pisarza i zdobywcę nagrody Nobla. W tym wypadku istotny był jednak nie tyle awers, co rewers i znajdujący się na nim … autograf. Jak się okazało, z drugiej strony banknotu 50 tysięcy pesos uwieczniono za młodu przywódcę plemienia Kogui wraz z jego pierwszą małżonką. Mężczyzną tym był, rzecz jasna, poznany przed chwilą szaman w białej szacie. Chwilę później dowiedziałem się też, że nobliwy staruszek ma jeszcze kolejne dwie żony i chyba z 26 dzieci. Z nowym podziwem spojrzałem na wizerunek starego szamana, który za życia znalazł się na banknocie tuż obok zdobywcy Nobla, a na dodatek sam jeden wyśrubował wskaźniki dzietności w swoim plemieniu. W tym wszystkim wrażenie zrobił też na mnie jego drobny biznes z plastikowymi koralikami. Jakby się tak nad tym zastanowić, to w sumie trochę tak, jakby na pielgrzymce do Rzymu spotkać się z papieżem i kupić od niego plastikowy różaniec za 1 euro.
W końcu dotarliśmy na miejsce.
Całe „miasto” składało się z kilkuset tarasów wykutych w zboczu góry.
Prawdopodobnie najładniejszy widok na Ciudad Perdida.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wszystko to porastała dżungla.
Wódz plemienia Kogui. Człowiek, który osiągnął wszystko.
Osławiony krzew koki. Wygląda zupełnie niepozornie i smakuje jak koniczyna.
Epilog - miejsce, gdzie legendy chodzą po ulicach
Po zwiedzeniu każdego dostępnego kamienia na Ciudad Perdida przyszedł w końcu czas na podróż powrotną. W tę stronę też nie istniała droga na skróty, więc musieliśmy wrócić dokładnie tą samą ścieżką, którą wcześniej pokonywaliśmy w przeciwnym kierunku. Na jakimś etapie pogoda uległa popsuciu i na szlaku złapał nas deszcz. W efekcie wilgotność powietrza wzrosła z mniej więcej 99% procent do pełnych 100%, co w zasadzie nie zrobiło już na nas większego wrażenia. Na dobrą sprawę przyjemnie było nawet opłukać się z wszechobecnego potu, bo sami powoli zaczęliśmy mieć dosyć zapachu tej specyficznej mieszanki Muggi, kremu do opalania i wędrówki po górach. Tym razem to my spotykaliśmy na swojej drodze jeszcze świeżych podróżnych, którzy to na nasze podrapane nogi i ubłocone buty patrzyli z lekkim przerażeniem.
Kiedy w końcu kilkaset metrów przed nami pojawił się zarys naszego ostatniego przystanku, myśleliśmy już tylko o prysznicu. Szliśmy wtedy z naszym przewodnikiem i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie z naprzeciwka minął nas młody facet, który przywitał się najpierw z naszym przewodnikiem, potem z nami, a później minął nas jak gdyby nigdy nic. Idziemy sobie jeszcze chwilę, po czym nasz opiekun odwraca się do nas i pyta, czy w ogóle mamy pojęcie, kim właściwie był wspomniany mężczyzna. Jak łatwo się domyślić, jego twarz mówiła nam dosłownie nic. Przewodnik westchnął i oznajmił nam, że to Rey, syn pierwszego z kłusowników, który 50 lat temu odkrył jako pierwszy Ciudad Perdida. Dzisiaj jego rodzina porzuciła jednak trudną sztukę grabienia grobów i wszyscy zgodnie pracują w branży turystycznej.
Tak też skończyła się nasza wędrówka na Ciudad Perdida, gdzie legendy chodzą po ulicach. Spoceni jak nigdy w życiu i umęczeni jak co wakacje, ruszyliśmy odpocząć po trudach wyprawy w Minca.Część V (i póki co ostatnia): Minca i Park Tayrona
Zacznijmy od małej zagadki. Co to jest: zaczyna się na „k” i w Kolumbii jest tego najwięcej na świecie? Oczywiście są to kolibry, a jeśli pomyśleliście inaczej, to czas najwyższy się wyspowiadać. W Kolumbii mieszka ponad 165 różnych gatunków tych ptaków, a spotkać można je bez większego trudu nawet w dużych miastach. Przy takiej obfitości zauważy je nawet bardzo nieudolny obserwator dzikiej przyrody, choć takowemu może już sprawić pewną trudność, aby odróżnić od siebie dość powszechnie występującego uszatka niebieskobrzuchego od dawno wymarłego zapylaka kolumbijskiego*.
Większość ludzi nie kojarzy jakoś specjalnie Kolumbii z ptakami. Gdybyście jednak spotkali na imprezie jakiegoś ornitologa, to moglibyście się dowiedzieć, że w tym kraju występuje rekordowe 22% wszystkich ich gatunków. Pewnie chwilę później byście jeszcze usłyszeli, że kawka plegocze, skowronek dziędzieje, słowik kląska i może jeszcze kilka innych niezawodnych tekstów na podryw Wydziału Ochrony Zwierząt SGGW. Na potrzeby dalszej historii skupię się na tej pierwszej informacji, bo jakby nie patrzeć, możliwość zobaczenia wielu całkiem egzotycznych gatunków zwierząt w ich naturalnym środowisku jest pewną atrakcją Kolumbii. A okazji ku temu w Mince i Parku Tayrona mieliśmy pod dostatkiem.
* Jeśli z bliżej nieznanych mi powodów kogoś zasmucił los zapylaka kolumbijskiego, to mam też dobrą wiadomość – zapylak żyje, tylko zniknął uczonym na jakieś 60 lat, bo niepoważnie szybko machał tymi swoimi skrzydełkami.
Minca – raj hipisów i ornitologów
W ostatnich godzinach wędrówki z Ciudad Perdida rozmawialiśmy z innymi uczestnikami o naszych planach na najbliższe dni. Część z nich planowała wylegiwać się na plaży, inni sączyć drinki w hotelu, natomiast my postanowiliśmy jechać do położonej w górach Minci. Słynie ona przede wszystkim z ładnych widoków i licznych tras spacerowych, przez co może wydawać się dość kontrowersyjnym wyborem po czterech dniach łażenia po dżungli w upale. Z drugiej strony w naszym planie wyjazdu nijak inaczej nie chciała się zmieścić, więc stanęło na tym, że albo odwiedzimy ją prosto po wspomnianym marszu katorżnika, albo wcale. Alternatywą byłoby pewnie leżenie nad basenem, czego mój chłopski organizm mógłby nie wytrzymać jeszcze bardziej niż kolejnych dni aktywnego wypoczynku.
Poza ładnymi widokami, Minca ma też jedną, pozornie nieistotną zaletę: jest tam zwykle o kilka stopni chłodniej niż nad wybrzeżem Morza Karaibskiego. Niby nic, a jednak po kilku dniach całodobowej sauny każde ochłodzenie stanowi ulgę. To trochę tak, jakby wejść upalnym latem do klimatyzowanego sklepu – na początku przyjemnie, a po kilku chwilach, wiadomo, zapalenie górnych dróg oddechowych. Jak pokazały kolejne dni, wspomniana analogia okazała się, niestety, całkiem trafna, chociaż winna była temu nie sama pogoda, a raczej kolumbijska kultura jazdy. Już w innych częściach świata zaobserwowałem uciążliwą prawidłowość, że im gorętszy klimat, tym miejscowi chętniej ustawiają klimatyzację na jak najniższą możliwą temperaturę. W efekcie wejście do samochodu to jak przejście z piekarnika do zamrażalki, a jakby nie patrzeć, żadne z wymienionych nie jest naturalnym biomem rodzaju ludzkiego. Oczywiście, na nas działa to jak na typową Anetkę z HR-ów, bo mniej więcej po kilku minutach takiej jazdy mamy już chore zatoki i inne powiązane z nimi dolegliwości. Tym razem do takiego auta zdarzyło nam się wejść kilka minut po prysznicu na koniec trekkingu z Ciudad Perdida.
Siedząc już w autobusie do Mince w zasadzie rozumieliśmy, dlaczego ta niewielka miejscowość jest tak popularna wśród turystów. Górzysty krajobraz w połączeniu z bujną roślinnością sprawiał wrażenie, że jedzie się na wycieczkę w samo serce dżungli. Problem w tym, że … my właśnie ze wspomnianej dżungli wróciliśmy, przez co widoki nie wzbudzały w nas aż tak dużych emocji. Najwidoczniej kontaktu z naturą przez ostatnie dni mieliśmy aż nadto, bo po dotarciu na miejsce w pierwszej kolejności ruszyliśmy na poszukiwanie czynnej pralni, zamiast podziwiać uroki tropikalnego lasu.
W Mince mieszka na co dzień około tysiąca miejscowych i pewnie drugie tyle albo i więcej turystów. Z jakiegoś powodu stała się też popularna wśród tak zwanych backpackerów i lekko hippisujących podróżnych, przez co w wiosce panuje charakterystyczny klimat. Na każdym kroku znajdziemy tu sklepiki lub bary serwujące różnego rodzaju grzybki, zioła albo tysiące innych substancji, pozwalające wrzucić swój mózg na rollercoaster. Do mnie akurat taki klimat niespecjalnie przemawia, bo wielkim smakoszem narkotyków nigdy specjalnie nie byłem. Muszę za to przyznać, że pomimo swoich niewielkich rozmiarów, Minca posiada rozbudowane zaplecze gastronomiczno-barowe. Znalazło się w niej nawet miejsce na mały browar, który warzy dobre, rzemieślnicze piwa i jeszcze sprzedaje je w tak ładnych butelkach, że szkoda byłoby ich nie kupić. W swojej ofercie ma nawet trunek z dodatkiem liśćmi koki, choć tego akurat nie miałem okazji spróbować.
Główną atrakcją Minci jest jednak otaczająca ją przyroda, którą można oglądać i doświadczać na wiele sposobów. Tym razem odpuściliśmy sobie wszystkie mniej lub bardziej zorganizowane wycieczki i szwędaliśmy się po okolicy na własną rękę. W pobliżu miasteczka znajduje się choćby kilka wodospadów, które ściągają turystów poszukujących ochłody i ładnych foteczek. Swoją drogą, jeden z nich – cascada de Marinka – ma zupełnie nielatynoską nazwę, ale nigdzie nie udało mi się znaleźć dowodów na jej potencjalnie słowiańskie pochodzenie. Otoczenie wodospadu to już za to przejaw zupełnie lokalnej przedsiębiorczości, bo znajduje się on na terenie prywatnym, na którym powstał niewielki park. Na miejscu można wykąpać się w naturalnym basenie pod wodospadem, wypić dobrą kawę (jak zresztą wszędzie w Kolumbii) i w ogóle wypoczywać na hamaku, o ile tylko ktoś potrafi usiedzieć w jednym miejscu bez wyraźnego celu.
Ornitologiczny wstępniak nie pojawił się w tym tekście przez przypadek. Jedną z popularniejszych aktywności w Mince jest oglądanie ptaków lub – jak to poważniej brzmi po angielsku – “bird watching”. Poszukiwać ich można z przewodnikiem i lornetką albo po prostu łażąc na własną rękę po wsi i gapiąc się przed siebie w sposób zupełnie niezorganizowany. Jako że dotychczas ani u siebie ani u swojej żony nie zdiagnozowałem przesadnego zainteresowania ornitologią, zgodnie wybraliśmy drugą wersję, niespecjalnie przy tym licząc na jakiekolwiek sukcesy. Spacerując bez celu gdzieś po skraju wioski zauważyliśmy nagle na niebie jakiś ruch, a po chwili gałęzie pobliskiego drzewa ugięły się tak, jakby wskoczył na nie dorodny kurczak. Moja szczątkowa wiedza przyrodnicza podpowiadała mi jednak, że nawet w Kolumbii nie ma kurczaków latających kilkanaście metrów nad ziemią, więc podeszliśmy bliżej zbadać to zjawisko. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na drzewie zobaczyliśmy prawdziwego tukana, a w zasadzie całe ich stado. W jednej chwili z całkowitych ignorantów w kwestiach ornitologii staliśmy się zapalonymi miłośnikami “bird watchingu”. Do końca dnia biegaliśmy już z aparatem po krzakach, aby tylko zobaczyć jeszcze raz te egzotyczne ptaki i uchwycić je na jakimś zdjęciu. Z tych emocji wieczorem zamówiliśmy też w barze po jednym “Happy Tucan”, ze wspomnianego wcześniej lokalnego browaru.
Następnego dnia obudziły nas pod oknem dźwięki wystrzałów i … bębnów. Zaciekawiony wyjrzałem na balkon, z którego było widać główny plac wioski i znajdujący się na nim kościół. Źródło hałasu szybko się wyjaśniło, bo uliczkami Minci szła poranna parado-procesja, ewidentnie zmierzająca do świątyni. Kolumbijczycy nie byliby jednak sobą, gdyby takiego wydarzenia nie uświetnili odpowiednio głośno, dlatego też masowo zaczęli puszczać fajerwerki. O tej porze wywoływały one wyłącznie efekty dźwiękowe, ale najwidoczniej było to rozwiązanie akceptowalne w miejscowej kulturze. Niestety, moja partnerka życiowa była zauważalnie mniej zainteresowana widowiskiem, bo obudziła się już z początkami anginy, będącej efektem wczorajszej przejażdżki w mocnej klimatyzacji. Żona została jeszcze w łóżku, a ja pobiegłem oglądać wspomnianą procesję z bliska. Jak się okazało, powody do imprezy były podwójne, bo tego dnia wypadało jakieś święto tutejszej parafii oraz któregoś z setek wydań Maryi, będącej akurat patronką danego kościoła. Jak dla mnie wychodziło to na to samo, ale starsza pani cierpliwie wytłumaczyła mi, że to wyjątkowa okazja i dlatego uroczysta procesja jest jak najbardziej wskazana. Nie zrozumiałem za to za bardzo, dlaczego obchody tego święta wymagają fajerwerków o 9 rano i odniosłem wrażenie, że była to inwencja własna podekscytowanych wiernych. Nie mieliśmy też okazji wziąć udziału w dalszej części wydarzenia, bo nasz krótki pobyt w Mince dobiegał końca i wypadało przemieścić się jakoś do naszej nowej miejscówki pod parkiem Tayrona.
Żadna kolumbijska miejscowość nie obędzie się bez podobnego znaku.
Tukan, najprawdziwszy tukan i to zobaczony za darmo. Uprzedzając pytania – owszem, zdjęcie było robione butem.
Minca leży w otoczeniu bujnej przyrody.
Z powodu stanu dróg najpopularniejsze są tutaj samochody terenowe (przynajmniej do wożenia turystów).
Ileż to rzeczy można by zrobić z tych nakrętek od butelek! Gdyby tylko istniała jakaś technologia pozwalająca je odczepić…
Świetne kolumbijskie kakao. Poza kawą, Kolumbia słynie też z uprawy tej rośliny.
Wodospad Marinka. W pochodzeniu jego nazwy wyczuwam jakieś radzieckie inspiracje, ale nie mam na to dowodów.
W Kolumbii bardzo popularna jest kuchnia meksykańska. Jest znacznie lżejsza od kolumbijskiej, a po prawdzie to niekiedy i smaczniejsza.
Lokalny stadion oczekujący na akredytację ze strony CONMEBOL.
Prawdopodobnie piłodziób wspaniały. Co prawda, zdjęcie zrobione zupełnie gdzie indziej, ale trochę było mi wstyd, że przy tylu ornitologicznych odniesieniach w tekście mam zdjęcie tylko jednego ptaka.
A tu dwa tukany. Zdjęcie nieprzypadkowe, bo po pierwsze super wyglądają, a po drugie to akurat tukany zazwyczaj występują w stadach.
Chłopcy myją swoją maszynę w rzece przepływającą przez Mincę. Może i niezbyt ekologicznie, ale mieszkając w Warszawie niezbyt mam moralne podstawy zwracać im uwagę w tej kwestii.
Kościół parafialny w Mince, pod którym od rana trwała parada i pokaz fajerwerków. Tych drugich za bardzo nie było widać, ale przynajmniej robiły dużo hałasu.
Dwa piwka z lokalnego browaru. Nie pamiętam dokładnie, ale jedno z nich było wyjątkowo smaczne. Dla pewności polecam zakupić obydwa.
Park Narodowy Tayrona
Zatrzymaliśmy się w okolicy w niewielkim hotelu, położonym kilkanaście minut pieszo od lokalnej plaży. Z uroków okolicy pierwszego dnia nie bardzo skorzystaliśmy, bo moja żona zaczęła się czuć coraz słabiej i powoli godziła się z koniecznością wzięcia antybiotyku, na szczęście przywiezionego jeszcze z Polski. Mimo wszystko udało nam się spędzić chociaż trochę czasu nad morzem i pogapić się na Morze Karaibskie, tego dnia wyjątkowo niespokojne. Fale były na tyle intensywne, że nie tylko odstraszały przed kąpielą plażowiczów, co nawet wyrzucały na brzeg dziesiątki mniejszych i większych ryb. Pozbawione możliwości wejścia do wody dzieciaki biegały więc po piasku i wrzucały je z powrotem do wody, co biorąc pod uwagę skalę zjawiska, stanowiło mocno niecodzienny widok. Nie zdecydowaliśmy się też zostać na plaży do zachodu słońca, bo z jednej strony moja żona na pewno bywała w lepszej formie, a z drugiej widzieliśmy na drodze do domu sporych rozmiarów rozjechanego węża. Z tego powodu wolałem nie sprawdzać po ciemku, czy w pobliżu nie ma ich więcej. Co w sumie ciekawe, znaki drogowe ostrzegały kierowców w tym miejscu przed … leniwcami, których jednak nigdzie nie udało nam się dostrzec.
Siły oszczędzaliśmy przede wszystkim na całodniową wycieczkę do Parku Narodowego Tayrona. Jest to jeden z najpopularniejszych parków narodowych w całej Kolumbii, a już na pewno najdroższy. Sama nazwa pochodzi z kolei od plemienia Tayrona (lub Tairona, jak kto woli), które zamieszkiwało te tereny jeszcze przed przybyciem Hiszpanów do Ameryki. Obecnie ich potomkami są m.in. Kogui, którzy nadal mieszkają w pobliskich górach Sierra Nevada oraz mają swoją wioskę na terenie samego parku. Jak się okazuje, również tutaj władze w miarę liczą się z ich zdaniem, bo od 2019 roku władze zamknęły do niej dostęp turystom. Było to podobno o tyle ciekawe miejsce, że położone jest na ruinach dawnego miasta ludu Tairona, trochę podobnego do tego w Ciudad Perdida.
Swoją popularność Park Tayrona zawdzięcza przede wszystkim unikalnemu położeniu, łączącym prawie dziewiczy las tropikalny z wybrzeżem Morza Karaibskiego. Na jego terenie nadal można spotkać mnóstwo gatunków zwierząt, niekiedy też zagrożonych wyginięciem. Spośród tych ładniejszych wymienić można małpy (dokładniej to wyjce) i kapibary, a wśród tych mniej chętnie spotykanych bywają choćby jaguary i niepoważnie dużo węży. Niestety, nam niespecjalnie udało się cokolwiek dojrzeć, bo park zwiedzaliśmy dość gęsto uczęszczanym szlakiem, co pewnie odstraszało większość fauny. W pewnym momencie z daleka udało się nawet dostrzec skaczące z drzewa na drzewo małpy (albo wyjątkowo nieforemnych Kolumbijczyków), no ale gęsta roślinność i odległość uniemożliwiały zrobienie sensownego zdjęcia. Za to na koniec naszej wycieczki, wracając już przed zachodem słońca pustą ścieżką do bram parku, trochę najedliśmy się strachu. Idziemy sobie w ciszy przez las, aż tu nagle przez krzaki biegnie w naszym kierunku bliżej nieokreślone coś, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. “Dzik”, pomyślałby pewnie każdy myśliwy, niezależnie od okoliczności i zdrowego rozsądku. Ja z kolei przypomniałem sobie tabliczkę ostrzegającą przed kajmanami, którą minęliśmy chwilę wcześniej, choć od wody dzieliło nas pewnie kilkadziesiąt metrów. Gotowi do boju (lub raczej ucieczki) wyczekiwaliśmy na pojawienie się drapieżnika, aż w końcu z krzaków wypadło na nas futrzaste … coś. Już na pierwszy rzut oka było wiadomo, że owe “coś” nie stanowi zagrożenia dla życia i zdrowia, a wyglądało trochę jak skrzyżowanie wiewiórki z bobrem albo świnka morska na wyraźnie dłuższych łapkach. Jak się potem dowiedzieliśmy, wspomnianym zwierzątkiem było aguti, które ogólnie nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza tym, że jako jedyny gryzoń na świecie potrafi rozłupać nasiona orzechów brazylijskich. Zawsze coś.
Wszystkie ścieżki w parku Tayrona ostatecznie prowadzą nad brzeg morza i jedną z kilku plaż. Nie wszystkie nadają się jednak do kąpieli, bo Morze Karaibskie w tej okolicy potrafi być mocno niespokojne. Na trasie minęliśmy choćby jedną bardzo ładną plażę, która zaskakująco świeciła pustkami. Zagadkę wyjaśniła znajdująca się pod zamkniętym przejściem tabliczka o dość sugestywnej treści: “Na tej plaży utopiło się już ponad 100 osób. Nie podnoś statystyk”. Wyjaśnienie wydało nam się wystarczająco przekonujące, więc postanowiliśmy nie szukać wrażeń na własną rękę.
Większość turystów ciągnęła do dwóch najbardziej fotogenicznych plaż – Cabo de San Juan i La Piscina. Ta pierwsza jest w zasadzie podzielona niewielkim cypelkiem na dwie części, co czyni ją pewnie jedną z najbardziej fotogenicznych atrakcji parku Tayrona. Na samym cypelku mieści się za to niewielka altanka, pod którą rozciągniętych jest kilkanaście hamaków. Jest to podobno jedna z najbardziej budżetowych opcji noclegu na terenie parku, który tak ogólnie do najtańszych nie należy. Na szczęście, my i tak nie mieliśmy czasu na dwudniowe pobyt w Tayronie, dlatego też mogliśmy uniknąć małżeńskiej kłótni o dziadowanie na wakacjach. Zaoszczędzoną energię mogliśmy spożytkować na mniej lub bardziej aktywne formy wypoczynku nad ciepłym, tropikalnym morzem. Ja w tym celu specjalnie przywiozłem z Polski maskę do snorkelingu, którą przez ostatnie ponad dwa tygodnie taszczyłem w plecaku. Niestety, na miejscu nie miałem zbyt wielu argumentów na obronę sensowności tego posunięcia, bo akurat na naszej plaży prawie żadnych rybek nie udało się zaobserwować. Mimo wszystko nie zamierzałem narzekać, po bo zobaczeniu tukana kilka dni wcześniej byłem i tak bardziej niż usatysfakcjonowany swoimi kontaktami z tropikalną fauną.
Odwiedzinami w parku Tayrona zaczęliśmy ostatni, plażowo-wypoczynkowy etap naszego wyjazdu do Kolumbii. Przez te kilka dni prawie pogryzły mnie bezdomne psy, a moja żona była bliska utopienia się pod dawną letnią rezydencją Escobara. Niezły wynik jak na odwiedziny w turystycznej Cartagenie i na (pozornie) rajskich Islas del Rosario. Ostatni wpis muszę jednak odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość, bo przypomniały sobie o mnie inne obowiązki życiowe i obecnie skutecznie utrudniają mi dalsze pisanie. Tak czy owak, ¡hasta pronto, amigos! i może kolejna część jeszcze powstanie.
Czasami na kolumbijskich drogach widnieją znaki ostrzegające przed dość egzotycznymi zwierzętami.
Niewielka Playa los Cocos.
Znowu Los Cocos. Może i nie dało się wejść do wody, ale za to plaża była darmowa.
Fale były na tyle silne, że co jakiś czas wyrzucały na brzeg takich zdziwionych delikwentów.
Ścieżka przez las w Parku Tayrona.
Idzie sobie człowiek przez las, a tu nagle pojawia się ostrzeżenie przed kajmanami.
„Ładna plaża, aż szkoda byłoby się nie wykąpać” – pomyślało tak ponad 100 osób i utonęło w tych ładnych okolicznościach przyrody, o czym informuje niewielka tabliczka.
Bardziej cywilizowana ścieżka.
Malownicza plaża Cabo de Juan.
Ładnie, ciepło i dużo czystej wody. Wakacje nad karaibskim morzem pełną gębą.