+3
dywyndydyfar 8 sierpnia 2025 07:55
Image
A tu willis w wersji kompaktowej.

Image
Wszystkie etapy produkcji kawy na jednym obrazku.

Image
Ziarna suszą się przed dalszą obróbką.

Image

Image
Miła przewodniczka tłumaczy nam, że do tej pory wszystko podczas parzenia kawy robiliśmy źle. I gotów jestem w to uwierzyć.

Image
Świeżo wypalane ziarna.

Image
Po zwiedzaniu farmy czekaliśmy na transport do miasteczka, a nasza przewodniczka na jakąś podwózkę do domu. Oczekiwanie się mocno przeciągało, więc z tej okazji pogadaliśmy sobie z nią dłuższą chwilę. W pewnym momencie po prostu wsiadła do pierwszego auta jadącego w dobrym kierunku i pożegnała się z nami. Albo faktycznie w Salento jest tak bezpiecznie, albo jednak nie jesteśmy najciekawszymi rozmówcami.

Image
Wizytówka okolicy, czyli palmy woskowe w całej okazałości.

Image

Image

Image
Widok na Valle de Cocora.

Image
Napotkaliśmy tę tabliczkę akurat kiedy wydawało nam się, że zgubiliśmy się na szlaku.

Image
A to najprawdopodobniej piłodziób wyżynny. Aczkolwiek może być też piłodziób wspaniały, nie jestem najlepszym ornitologiem.


Image

Image
Valle de Cocora, bez filtrów. Tzn. podobno, zdjęcie dostałem od żony.

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Absurdalnie wysokie są te palmy.

Image
Znowu Dolina Cocory. Nawet bez palm jest tutaj bardzo ładnie.

Image

Image

Image
Club Colombia – niby zwykły lager, ale dobrze schłodzony po całym dniu łażenia smakuje jak ambrozja.

Filandia (nie mylić z Finlandią)

Kolejnego dnia mieliśmy napięty grafik, bo chwilę po południu musieliśmy pojawić się na oddalonym od Salento o jakieś 50 kilometrów lotnisku w Pereirze. W okolicy zostało nam natomiast co najmniej jeszcze jedno miejsce, które chcieliśmy odwiedzić będąc w rejonie tzw. “trójkąta kawowego”. Mowa oczywiście o Filandii, czyli mniej turystycznej, ale za to równie pięknej siostrze Salento.

Udało nam się dogadać z poznanym jeszcze w Armenii kierowcą Ubera, który za rozsądne pieniądze zaproponował nam przejazd na lotnisko z mniej więcej dwugodzinnym postojem w Filandii. Przy okazji Felipe, bo tak miał na imię, mówił prawie czystym kastylijskim i na dodatek okazał się bardzo ciekawym rozmówcą. Na trasie pokazał nam również zrujnowaną posiadłość, należącą kiedyś do Carlosa Lehdera, jednego z ludzi Escobara. Swego czasu mieścił się w niej jeden z dwóch najbardziej luksusowych hoteli w całym kraju, a sam narco posiadał w niej największą na świecie wykonaną z brązu statuę Johna Lennona. Po ekstradycji Lehdera do USA w 1987 budynek z dnia na dzień został porzucony, a dzisiaj w jego ruinie trudno doszukiwać się dawnej świetności.

W miłym towarzystwie i przy pogawędkach droga do Filandii zleciała nam szybko. Niestety, pomimo obecnych przy trasie znaków ostrzegawczych informujących o obecności leniwców, węży i czegoś pomiędzy borsukiem a tapirem (a weź to rozpoznaj po samym czarnym obrysie), nie zobaczyliśmy żadnych przedstawicieli miejscowej fauny. Natomiast niewielka Filandia w pełni spełniła pokładane w niej nadzieje. Co prawda, przyjeżdża do niej dużo mniej turystów, niż do pobliskiego Salento, ale przez to podobała się nam chyba jeszcze bardziej. Ładny rynek, kolorowe budynki, dobra kawa – wszystko jakby stworzone do umieszczenia na folderze biura podróży. Niewielkie rozmiary miasteczka, w którym na co dzień mieszka jakieś 7 tysięcy ludzi, pozwoliły nam też przejść je całe wzdłuż i wszerz w niecałe dwie godziny. Na więcej nie wystarczyło nam czasu, więc kupiliśmy jeszcze po soku z guanabany dla nas i dla Felipe, po czym ruszyliśmy w drogę do Pereiry. Na miejscu czekał nas samolot do Medellin, a tam kolejne zderzenie z szaleństwami wielkiego, kolumbijskiego miasta. O tym jednak w kolejnym odcinku.

Image
Kościółek i rynek w Filandii.

Image
Witamy w Filandii.

Image
Każde szanujące się miasteczko ma swój napis z nazwą miejscowości.

Image
W porównaniu z kolorowymi uliczkami Salento albo Filandii nawet „Magiczne Encanto” wygląda szaro-buro.

Image

ImageW osobnym temacie na forum zebrałem wszystkie informacje praktyczne dotyczące naszego wyjazdu. Być może komuś pomogą one zaoszczędzić kilka minut, kilka pesos albo przynajmniej uniknąć popełnionych przez nas błędów. Post dostępny jest pod tym adresem.Część III: Medellin i Guatape

Medellín na przełomie lat 80-tych i 90-tych było jednym z ostatnich miejsc, do których chciałby się wybrać przeciętny podróżny. Wszechobecna przemoc przesłaniała wszystkie zalety miasta, a przyjeżdżali tu wyłącznie handlarze narkotyków i okoliczni biedacy, którzy i tak nie mieli innej alternatywy. Jeszcze w 2010 roku miasto liczyło sobie ponad 3,5 miliona mieszkańców, natomiast działało w nim 5 (słownie: pięć) hoteli dla cudzoziemców. Kilkanaście lat później, w rekordowym 2022 roku miasto odwiedziło 1,4 miliona zagranicznych turystów. Dzisiejsze Medellín to nowoczesna metropolia z wieżowcami, czystym metrem i warszawskimi cenami w knajpach. Co nie zmienia faktu, że nadal ma swoje problemy.

Do Medellín przyjechaliśmy po kilku dniach w kolumbijskim trójkącie kawowym, gdzie w idyllicznych warunkach odpoczywaliśmy po zgiełku Bogoty. Znowu przyszło więc nam uruchomić dodatkowe pokłady czujności, bo w mieście dzieje się dużo i to w prawdziwie kolumbijskim stylu. W zależności od dzielnicy, znajdziemy tu zarówno nieustanną imprezę, jak i slumsy, do których strach się zapuszczać. Niekiedy wręcz trudno uwierzyć, że to wciąż to samo miasto.


El Poblado - równikowy Manhattan

Jak pewnie większość gringos, w Medellín zatrzymaliśmy się w dzielnicy El Poblado. To najbardziej elegancka, najbezpieczniejsza i – nie ma się co oszukiwać – najdroższa część miasta. Z nieznanego mi w sumie powodu wybraliśmy na dodatek hotel zlokalizowany w La Provenza, stanowiącej jakby osiedle wewnątrz całej dzielnicy, które słynie z jeszcze dwóch “naj” – największej imprezowni i największego hałasu. Pomysł był co najmniej nietrafiony, bo z każdym rokiem coraz mniej nam w głowach melanż, a coraz bardziej doceniamy przespaną noc. O to akurat w naszym hotelu było trudno, bo z jednej strony sen utrudniał hałas ulicy (i rozkręcony na maxa bumbox w pokoju obok o 1 w nocy), a z drugiej mieliśmy okazję poznać od podszewki tutejszą fuszerkę budowlaną. Ogólnie w Kolumbii dość często hotele, zwłaszcza te niższej klasy i ceny, oferują pokoje bez okien, raczej mało przyjazne gościom cierpiącym na klaustrofobię. Ja akurat nie mam nic przeciwko takiemu rozwiązaniu, ale moja małżonka uprzejmie wytłumaczyła mi, żebym przestał dziadować i wynajęliśmy – wydawało się – akceptowalny pokój z widokiem na ulicę. Na zdjęciach pokój wyglądał w całkiem w porządku, ale po pierwszym prysznicu zdałem sobie sprawę, że brakuje w nim jakiejkolwiek kratki wentylacyjnej. Nie muszę dodawać, że wspomniane okna były tylko do podziwiania i uchylić ich było nie sposób. W efekcie po każdej kąpieli nasz produkt pokojopodobny zamieniał się w małą saunę, bo wilgoć mogła opuścić go co najwyżej na naszych ubraniach. Pomysł spania w Kolumbii przy otwartych drzwiach mimo wszystko szybko porzuciliśmy i podążając wypracowanym przez lata zwyczajem, staraliśmy się spędzać większość czasu na aktywnościach poza hotelem.

Było to zdecydowanie najlepsze wyjście, bo El Poblado ma zupełnie niesamowity klimat. Na każdym kroku pełno tu bujnej zieleni oraz mniejszych i większych strumyków, których w całym mieście jest podobno blisko 4 tysiące. Na dodatek wszystko to w cieniu wieżowców i modnych knajp, których nie powstydziłoby się żadne nowoczesne miasto. Ogólnie wygląda to trochę jak Manhattan, a trochę jak dżungla, łącząc cechy obydwu biomów w raczej nierównych proporcjach. Pewnie gdyby pozbawić El Poblado tego tropikalnego anturażu, to dzielnica robiłaby mniejsze wrażenie i prezentowała się jak setki innych biznesowych dzielnic na całym świecie. Z drugiej strony pamiętajmy, że mówimy o mieście, do którego jeszcze dwadzieścia lat temu żaden biznesmen (no dobra, może poza przedstawicielami pewnej branży) nie przyjechałby z własnej woli. Dzisiaj co kilka ulic można tu znaleźć Starbucksa, a restauracje straszą najwyższymi cenami w całej Kolumbii. Naprawdę, ogromna przemiana za życia tak naprawdę jednego pokolenia.

Dobra, wszystko to brzmi całkiem przyjemnie (może poza cenami), ale dzielnica prawdziwy charakter pokazuje dopiero wieczorami. W szczególności na uliczkach La Provenzy trwa wtedy nieustanna impreza, która kończy się późno w nocy lub w zasadzie wcześnie nad ranem. Jest głośno, kolorowo i niekiedy trudno nie dostać oczopląsu. Jako żonaty mężczyzna w ogóle nie interesują mnie inne kobiety, ale z kronikarskiego obowiązku mogę dodać, że Kolumbijki wieczorową porą ubierają się dosyć odważnie. Chociaż być może ubierają się one właściwie dopiero nad ranem, bo wieczorami ich kreacje w zasadzie więcej odkrywają, niż zakrywają. Kiedy dodamy do tego jeszcze z natury obfite kształty miejscowych pań, to tutejsze nocne życie może doszczętnie pochłonąć niezamężne jednostki o słabszych charakterach. Nie ma się też co oszukiwać, klimat wiecznej imprezy w Medellín jest dla niektórych głównym powodem do odwiedzin Kolumbii.

O ile najgłośniejszą częścią już dostatecznie głośnego El Poblado stanowi La Provenza, tak nocne centrum La Provenzy mieści się przy parku Lleras. Wieczorową porą na wejściu wita nas tam duża figurka Matki Boskiej, a tuż za nią nieprzebrany tłum prostytutek i dilerów narkotyków. Jak wspomniałem, Kolumbijki w Medellín nie słyną ze skromnego ubioru, więc panie pracujące na nocną zmianę muszą włożyć trochę wysiłku, aby wyróżnić się uniformem służbowym. Mogę tylko powiedzieć, że raczej im się to udaje. Natomiast obecni obok drobni sprzedawcy wszelkiej maści na bieżąco zaspokajają potrzeby lokalnych klientów, niezbyt przejmując się obecnością policji. Niewykluczone, że handel narkotykami jest w tym miejscu uznany za lokalną tradycję, bo właśnie przy Parku Lleras swego czasu mieściła się siedziba Kartelu z Medellín.

Image
Uliczki El Poblado jeszcze przed rozpoczęciem imprezy.

Image
La Provenza, największa impreza w Medellin. Przy tym znaku w nocy dzieje się dużo więcej, ale jakoś zapomniałem mu wtedy zrobić zdjęcie.


Image

Image
Dżungla w środku miasta.

Image
Miły bar, w którym obca pani częstowała nas wieczorem darmowym aguardiente. W sumie dziwne, bo nie pamiętam, co było później.

Image
Produkt kuchni wenezuelskiej, czyli cachapa. Tu w wersji wege.

Image
Jedna z uliczek El Poblado jest zamykana o poranku, aby mieszkańcy mogli sobie pobiegać. Manhattan w sercu Kolumbii.


Image

La Candelaria - starówka dla koneserów

W poszukiwaniu innej strony Medellín wybraliśmy się też na tutejszą starówkę, nazwaną niezbyt oryginalnie La Candelaria. Zanim jednak do tego doszło, przyszło nam skorzystać z miejscowego metra, które stanowi swego rodzaju przedłużenie El Poblado i szeroko rozumianej nowoczesności na pozostałe dzielnice miasta. Kolumbijczycy śmieszkują sobie, że w rzeczywistości metro jest jedną wielką ambasadą Szwecji, bo w środku panują iście skandynawskie warunki i zwyczaje. Pociągi transportu publicznego przejeżdżają przez kilka dzielnic Medellín, bardzo mocno różniących się od siebie. Niektóre ładniejsze, inne mniej, ale we wszystkich trwa ogólny rozgardiasz i gwar. Natomiast po wejściu na peron wszystko jest czyste, nowe i w ogóle jakieś takie eleganckie. Metro jest też bardzo bezpieczne, przez co przez tych kilka dni stanowiło nasz podstawowy środek transportu.

Wszystko to ulega diametralnej zmianie, kiedy przychodzi nam wyjść na stacji San Antonio, położonej w La Candelarii. Hałas wraca ze zdwojoną siłą, a tłumy na ulicach w równych proporcjach próbują jednocześnie coś sprzedać, kupić albo po prostu wykrzyczeć swoją rację. Po miłym uczuciu bezpieczeństwa panującym w metrze zostało tylko wspomnienie, bo starówka nie cieszy się najlepszą opinią. Oficjalny portal turystyczny miasta publikuje między innymi zalecaną trasę zwiedzania La Candelarii, która powinna zminimalizować czyhające na niej niebezpieczeństwa. Chociaż zawiera ona wszystkie najważniejsze zabytki dzielnicy, to mam wrażenie, że większość przyjezdnych raczej rezygnuje z dokładnego zwiedzania starówki.

Dobra, nie będę ukrywał, momentami widoki były lekko przerażające. Po centrum kręci się albo po prostu siedzi bez ruchu w miejscu cała masa narko-zombie. Ich pusty wzrok oraz BMI poniżej temperatury Bałtyku zniechęcają do dłuższych spacerów po okolicy, chociaż pewnie narkomani w tym stanie stanowią większe zagrożenie dla samych siebie, niż przechodniów. Niestety, jest ich mnóstwo nawet w samym środku dnia i nie bardzo kryją się ze swoim życiowym hobby. Na jakimś etapie łażenia po dzielnicy usiedliśmy w końcu coś wypić, a najwięcej zaufania wzbudzał bar mieszczący się na pierwszym piętrze przy jednym z większych placów. Z tej bezpiecznej miejscówki mogliśmy sobie obserwować ulicę i chodzących po niej ludzi bez ciągłego łapania się za portfele. Szybko w oczy rzuciła się nam w oczy jedna grupka narko-zombie, siedząca i kucająca w pobliżu miejskiej ławeczki, a w szczególności jedna (chyba) pani. Podczas kiedy ja piłem mój zdrowy soczek z guanabany bez cukru, wspomniana pani zdążyła zażyć trzy różne (tak podejrzewam) narkotyki na trzy różne sposoby, wciągając coś, wcierając w dziąsła i jeszcze paląc na deser.

Niesamowite przy tym, że miasto jakby w pełni pozostawiło La Candelarię samą sobie i nie bardzo stara się uczynić z niej atrakcję turystyczną, jak ma to miejsce w Bogocie. Pomijając narkomanów, po ulicach kręci się też sporo typów spod ciemnej gwiazdy i ogólnie panuje tu nieprzyjemny klimat. Jest to o tyle zadziwiające, że wspomnianych zabytków faktycznie jest sporo w dzielnicy. Najpopularniejsze z nich są pewnie rzeźby autorstwa Botero, który wypracował swój niepodrabialny styl, gdzieś z pogranicza karykatury i inspiracji Rubensem. Co odważniejsi turyści robili sobie pod nimi nawet zdjęcia, ale chyba nikomu nawet by nie przeszło przez głowę, aby poprosić o zrobienie fotki któregoś z przechodniów. Przedziwna jest to starówka, a kilka godzin na niej odświeżyło mi w pamięci wszystkie artykuły przestrzegające przed najczęstszymi zagrożeniami w Kolumbii.

Image
Jedna z wielu rzeźb Botero na starówce.

Image

Image
Na zdjęciach niespecjalnie to widać, ale atmosfera La Candelarii nie zachęca do spacerów.


Image

Image
Akurat trafiliśmy na pogrzeb jakiegoś strażaka w katederze. Chwilę później narkomani pokazywali nam fucka, bo uchwyciliśmy ich na innym zdjęciu.


Comuna 13 - największa metamorfoza Medellín

Mało jest na świecie miejsc, które w ciągu kilkunastu lat zmieniły się tak diametralnie jak Comuna 13 w Medellín. Swego czasu była to najbardziej niebezpieczna dzielnica w jednym z najbardziej niebezpiecznych miast na świecie, podczas gdy dzisiaj jest to jedna z głównych atrakcji turystycznych kraju. Trzeba jednak pamiętać, że nadal jest to część dużego kolumbijskiego miasta, więc wejście w złą bramę może się różnie skończyć. Z tego powodu na zwiedzanie Comuny 13 wybraliśmy się z miejscowym przewodnikiem w ramach jednego z licznych walking tours. W ten sposób sami czuliśmy się trochę pewniej, a na dodatek mogliśmy dowiedzieć się kilku rzeczy, których nie wyczytamy na Wikipedii. Pamiętaliśmy przy tym naszą nie do końca udaną próbę zwiedzania muzeum szmaragdów w Bogocie po hiszpańsku, więc jak typowi gringos poszliśmy tym razem z anglojęzycznym przewodnikiem. Poza tym wsparcie lokalnego przemysłu turystycznego samo w sobie jest dobrym pomysłem, bo to główne źródło dochodu dla wielu mieszkańców dzielnicy.

Słowem wyjaśnienia, nazwa Comuna 13 oznacza ni mniej, ni więcej “13 dzielnicę” Medellín. Stanowi więc ona formalnie część miasta, natomiast przez długi czas było nawet nie tyle miastem w mieście, co odrębnym narko-państwem. Została założona jako tymczasowe osiedle imigrantów, którzy uciekali ze wsi do miasta. Niektórych z nich wygonił głód i brak pracy, a innych wypędziły kartele, które siłą przejęły pola rolników pod uprawę krzewów koki. Przyjezdni zmontowali więc swoje prowizoryczne domki z tego, co udało im się znaleźć i stopniowo zasiedlali okolicę. Jako że sytuacja w Kolumbii ulegała ciągłemu pogorszeniu, to biedaków przybywało i stopniowo stworzyli całą, zbudowaną na dziko dzielnicę. Samo życie w takich slumsach było wystarczająco ciężkie, a w pewnym momencie pojawili się jeszcze narcos, którzy przejęli kontrolę nad Communą 13. Lokalizacja oferowała im nie tylko nieskończonych kandydatów do pracy, ale również bliskość Drogi Panamerykańskiej, będącej jednym z istotnych kanałów transportu narkotyków.

Samo Medellín przez lata słynęło z przemocy, natomiast Comuna 13 wymykała się już pod tym względem wszelkim statystykom. Innym mieszkańcom miasta nie wolno było wejść do dzielnicy bez wyraźnego pozwolenia karteli, a karą za złamanie tego zakazu była śmierć lub – w najlepszym wypadku – porwanie dla okupu. Władze Kolumbii kilkukrotnie podejmowały próby interwencji militarnych w celu przywrócenia swojej władzy nad okolicą, ale nie przynosiły one wymiernych efektów. Ostatnia z nich miała miejsce w 2002 roku i była wyjątkowo krwawa, bo do dzielnicy pełnej lepianek wjechały czołgi, śmigłowce i cała masa ciężkiego sprzętu z zamiarem zrobienia porządku z lokalnymi gangami. Oficjalnie zginęło wtedy 9 osób, jednak kolejne kilkaset zaginęło bez śladu, a ich ciała do dzisiaj znajdowane są w okolicy. Sporą rolę odegrały w tym czasie liczne grupy paramilitarne, które w różnym stopniu były wspierane albo przynajmniej tolerowane przez ówczesne władze.

W ogóle warto być świadomym, że historia Kolumbii to jeden wielki ciąg walki i przemocy, a odróżnienie w niej tych “dobrych” od “złych” nie zawsze jest możliwe. Opinii na temat ostatniej operacji wojskowej, jej przyczyn i skutków jest pewnie tyle, ilu Kolumbijczyków. Na pewno za to dotknęła bezpośrednio ludność cywilną, bo według naszego przewodnika każda z rodzin mieszkających wtedy w Comunie 13 straciła przynajmniej jednego członka. Pamięć tych wydarzeń jest wciąż żywa wśród mieszkańców, co na zewnątrz widać choćby po motywach murali na ulicach dzielnicy.

A jak dzisiaj wygląda Comuna 13? Trochę jak Stadion Dziesięciolecia w jego złotych czasach przeniesiony w tropiki, przy czym więcej tu sztuki ulicznej, no i głośników częściej od discopolo leci reggaeton. Od wspomnianych czasów dzielnica przeszła ogromną metamorfozę, bo obecnie pełna jest straganów, sklepików, knajp, kolorowych murali i chińskich magnesów z Pablo Escobarem. Utraciła też charakter tymczasowości, bo obecnie wiele domów jest już murowanych, a po niektórych uliczkach kursuje nawet transport publiczny. W głównej części Comuny nie ma jednak ulic jako takich, a jest raczej trudny do ogarnięcia gąszcz ścieżek, dróżek i innych przejść między budynkami. Jakby tego było mało, w tym całym tłumie próbują co jakiś czas przejechać skutery albo wózki z przyczepkami. Pełno jest też turystów, którzy przyjeżdżają tu z bliska poznać trudną historię tego miejsca, kupić podróbkę koszulki reprezentacji Kolumbii albo po prostu zjeść burrito, dużo tańsze i smaczniejsze, niż w El Poblado.

Pozytywne zmiany w Comunie 13 to tak naprawdę kwestia ostatnich 20 lat. Od 2006 roku władze stopniowo zaczęły inwestować w dzielnicy, tworząc pierwsze połączenia transportem publicznym z resztą miasta. Najbardziej znanym symbolem przemian była budowa w 2011 całego ciągu schodów ruchomych, która umożliwiła nie tylko przemieszczanie się ludzi po stromym terenie, ale też transport materiałów budowlanych do przekształcenia lepianek w coś bardziej zbliżonego do normalnego domu. Cała ta transformacja brzmi super, ale tkwi za nią jeden drobny szczegół – nic z tego nie byłoby możliwe, gdyby nie układ władz z miejscowymi gangami. Założenie było proste: my nie przeszkadzamy wam w interesach, a wy dajecie ludziom żyć w miarę normalnie i pozwalacie na wspomniane inwestycje w infrastrukturę. W praktyce przestępczość w ogóle nie zniknęła z ulic Comuny, tylko przyjęła bardziej zorganizowaną i skrytą twarz. Dla przeciętnego turysty jest to jednak prawie niewidoczne, bo chociaż na jej ulicach praktycznie nie widuje się policji, to dzielnica pozostaje jednym z najbezpieczniejszych miejsc w całym Medellín.

Comuna 13 jest często przedstawiana jako przykład wzorowej transformacji z dzielnicy nędzy i przemocy w kwitnącą atrakcję turystyczną. Jest to jak najbardziej prawda, ale pewien problem polega na tym, że slumsy wcale nie zniknęły z Medellín. Przeniosły się tylko do sąsiednich Comun, w których nadal powszechne są lepianki i brak perspektyw. Zobaczyć je można choćby z poziomu kolejki linowej, stanowiącej część transportu publicznego w górzystym Medellín. Być może czekają jeszcze w kolejce na swoje miejskie inwestycje, choć patrząc na nie z tej perspektywy trudno oczekiwać podobnego cudu, jaki wydarzył się przez ostatnie 20 lat w Comunie 13.

Image
Comuna 13 w pełnej krasie.


Image
Na terenie Comuny pełno jest mniej lub bardziej oczywistych dzieł sztuki.

Image

Image
Dzisiaj Comuna 13 to jedno z najpopularniejszych miejsc w mieście.

Image

Image
W dzielnicy pełno jest murali nawiązujących do trudnej historii Comuny 13.


Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

tropikey 8 sierpnia 2025 12:08 Odpowiedz
"Worek mosznowy z wolframu" sprawił, że z niecierpliwością czekam na dalszą część :D .
kasica88 8 sierpnia 2025 12:08 Odpowiedz
Też odbylismy podróż poślubną do Kolumbii, wspominam świetnie :) Ciekawam Waszych dalszych przygód.
grzalka 12 sierpnia 2025 09:08 Odpowiedz
Z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek ?
grzalka 12 sierpnia 2025 12:08 Odpowiedz
Z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek :)
dywyndydyfar 19 sierpnia 2025 12:08 Odpowiedz
W osobnym temacie na forum zebrałem wszystkie informacje praktyczne dotyczące naszego wyjazdu. Być może komuś pomogą one zaoszczędzić kilka minut, kilka pesos albo przynajmniej uniknąć popełnionych przez nas błędów. Post dostępny jest pod tym adresem.
zuzaawejch 3 września 2025 11:01 Odpowiedz
o wow! brzmi jak podróż życia i do tego super opisana :)
zuzaawejch 3 września 2025 12:08 Odpowiedz
o wow! brzmi jak podróż życia i do tego super opisana :)
qbaqba 5 września 2025 23:08 Odpowiedz
Szacun za sposób operowania słowem.