Ewolucja, od małpy do hm, rapera. Jak wiele podobnych murali, ten też nawiązuje do historii i rozwoju dzielnicy.
W rogu najpopularniejsza koszulka w Kolumbii, podrabiana na każdy możliwy sposób.
Częścią transportu publicznego w Medellin są kolejki linowe. Bez nich trudno byłoby połączyć górzyste dzielnice pozbawione ulic.
To ciekawe wrażenie, kiedy wagonik nagle się zatrzymuje i zaczyna skrzypieć. Jak uspokoili nas miejscowi, podobno zdarza się to cały czas.
Kolumbijski Stadion Dziesięciolecia.
Nie tak łatwo jest namalować swój mural w Comunie 13. W pierwszej kolejności artysta musi być zaakceptowany przez miejscową „radę”, a dopiero potem przyznaje mu się pewne miejsce.
Na wielu muralach pojawia się motyw słonia. Podobno zwierzęta te słyną z doskonałej pamięci, a Comuna 13 nie chce zapomnieć o swojej historii.
Guatape - bajkowe miasteczko pod Medellín
Ostatniego dnia w Medellín chcieliśmy wybrać się do położonego raptem 60 kilometrów dalej Guatape. Jest to jeden z najpopularniejszych kierunków jednodniowych wycieczek z miasta, wyglądający trochę jak połączenie Mazur z Magicznym Encanto. Symbolem regionu jest jest przede wszystkim widoczna na większości reklam La Piedra, czyli samotna góra o raczej niecodziennym kształcie.
Pech chciał, że mogliśmy tam jechać wyłącznie w niedzielę, w dodatku w środku kolumbijskich wakacji. Po dotarciu na dworzec autobusowy i zobaczeniu morza podróżnych szybko pożegnaliśmy się z planem złapania busa odjeżdżającego za kilka minut. Po godzinie czekania w kolejce do kasy i jeszcze kilkunastu minutach na peronie w końcu wsiedliśmy na pokład. Wierzyłem, że najgorsze już za nami i cóż, niewyobrażalnie się myliłem. Wspomniana 60-kilometrowa trasa mogłaby zająć godzinę, według rozkładu powinna dwie, w złych warunkach dwie i pół, a my jechaliśmy ponad trzy i piętnaście minut. Poziom zakorkowania kolumbijskich miast (i w sumie przedmieść) bywa nieznośny, chociaż w sumie łatwy do przewidzenia przy jednopasmowej drodze i niezliczonej liczbie samochodów.
Kiedy w końcu głodni i umęczeni wytoczyliśmy się z busika naszym oczom ukazała się La Piedra w całej swojej okazałości. Wystaje ona ponad 200 metrów nad resztą krajobrazu i przez to mocno wyróżnia się na jego tle. Geologicznego pochodzenia skały nawet nie próbuję wyjaśniać, bo opowieści o erozji granitowej skały macierzystej brzmią dla mnie równie zrozumiałe, co teorie o przywiezieniu góry przez pozaziemskie cywilizacje. Z jednej strony La Piedry widnieje za to wielka litera “G” oraz rozpoczęty szkic litery “U” i tę historię potrafię sobie wyobrazić już dużo lepiej. Mianowicie pewnego dnia mieszkańcy pobliskiego Guatape chcieli wymalować na górze wielki napis “Guatape”, bo po pierwsze, nazywali atrakcję “La Piedra de Guatape”, a po drugie to w sumie dlaczego by nie. Problem w tym, że skała jest dobrze widoczna z równie pobliskiego Peñol, w którym – jak się już pewnie domyślacie – nazywają ją “La Piedra del Peñol”. Doszło do błyskawicznej interwencji, w wyniku której pomysł ozdobienia lokalnej atrakcji wielkim napisem został porzucony. Sąsiedzka awantura zakończyła się w sposób iście salomonowy, bo góra w oficjalnych dokumentach najczęściej określana jest jako “El Peñól de Guatapé”. Podejrzewam jednak, że Guatape i tak uważa się za moralnego zwycięzcę, bo literek “GU” (a w zasadzie “GI”) nigdy nie zmazano.
Choć kolumbijskie ruchy górotwórcze różnią się od znanych nam nad Wisłą, to wspólne dla naszych narodów jest uwielbienie klimatu rodem z Krupówek. Gdyby spomiędzy straganów z pamiątkami a stoiskiem z lodami wyskoczył nagle biały miś i zażądał opłaty klimatycznej, to nie zdziwiłbym się nawet na jotę. Na szczęście sama góra, a przede wszystkim jej okolica prezentowała się bardzo przyjemnie i popularność “Skały” wydała nam się zupełnie uzasadniona. Duża w tym zasługa rozciągającego się w dolinie zalewu, bo jak wiadomo, niewiele jest w naturze ładniejszych widoków, niż połączenie gór i wody.
Ze względu na poranne korki na rejs statkiem po zalewie nie wystarczyło nam już czasu, więc prosto po zejściu z góry ruszyliśmy w kierunku miejscowości Guatape. Po dotarciu na miejsce zrozumiałem, dlaczego miasteczko tak chętnie odwiedzają mieszkańcy Medellin. Ja sam wolałbym spędzić tutaj kilka godzin niż na przykład cały dzień w La Candelarii. Guatape jest ślicznie położone nad brzegiem zalewu, wzdłuż którego biegnie zadbana promenada. Jakby tego było mało, posiada też elegancką starówkę z kolorowymi domkami i brukowanymi uliczkami. Jakimś cudem udało się tu uniknąć klimatu turystycznej masówki, co przy takiej liczbie odwiedzających wydaje się wręcz dziwne. Na miejscu było też zaskakująco bezpiecznie, więc przy całym tym otoczeniu wody, gór i starego miasta czuliśmy się bardziej jak jakiejś alpejskiej wiosce, a nie 60 kilometrów od Medellín.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że mogło to być jedno z najładniejszych miejsc w całej Kolumbii i trochę żałuję, że nie zaplanowaliśmy sobie na miejscu przynajmniej jednego noclegu. W ten sposób moglibyśmy posiedzieć jeszcze trochę nad brzegiem wody i powkurzać niektóre organy wewnętrzne szklaneczką lub dwoma rumu z Medellín. Kilkugodzinna podróż powrotna w korkach zbliżała się nieubłaganie, a wraz z nią koniec pobytu w tej części kraju. Przed nami natomiast było najgłośniejsze miasto Kolumbii i czterodniowy trekking przez dżunglę w poszukiwaniu pewnego zaginionego miasta.
Źródło: Wikipedia. Niestety, nie posiadam swojego zdjęcia słynnych liter.
Istne Krupówki.
Muzea Escobara pojawiają się w najmniej spodziewanych miejscach w Kolumbii. Podejrzewam jednak, że nie brakuje im w kraju eksponatów.
Widoczki jak nad alpejskim jeziorkiem.
El Peñól de Guatapé, czyli skała o wielu nazwach i charakterystycznym kształcie.
Podobno rysunki na frontach domów w Guatape związane są z zawodem ich dawnych mieszkańców. W tym wypadku akurat trudno mi w to uwierzyć, bo w okolicy chyba nie ma żadnego ZOO ani innej farmy żyraf. Chociaż w Kolumbii wszystko jest możliwe.
Ktoś w rodzaju kaznodziei wygłaszał kazanie pod kościołem z tańcami, śpiewam i chyba stand-upem. Tutejsza odmiana katolicyzmu różni się od naszej.
Część IV: Ciudad Perdida i Santa Marta
Lata 70-te XX wieku, wybrzeże Kolumbii. W tym wiecznie niespokojnym kraju trwają właśnie walki pomiędzy FARC, ELN, M-19, siłami rządowymi i Bóg wie kim jeszcze. Niewielkie dotychczas nadmorskie miasteczko Santa Marta staje się ważnym centrum handlu marihuaną, która porasta w tym czasie większość sąsiadujących gór. Przy produkcji i przemycie zioła swoje pierwsze szlify w narkobiznesie zbierali przyszli królowie kokainy, którzy za kilka lat mieli swoim rozmachem przykryć i tak już liczne problemy kraju. W takich okolicznościach po Kolumbii rozeszła się wieść, że gdzieś w niedostępnych górach niedaleko Santa Marta odnaleziono zapomniane miasto pełne złota.
Historia największego odkrycia archeologicznego w historii Kolumbii zaczyna się tak, jak zaczynają się wszystkie dobre historie – od alkoholu. W miejscowym barze pije kilku tutejszych awanturników, którzy do tej pory nie śmierdzieli groszem, a od niedawna robią jakieś szemrane interesy z dziwnymi gringos. Po którejś szklance aguardiente w końcu zdradzają rąbka tajemnicy swojego nagłego prosperity. “W górach Sierra Nevada jest pełno złota, o ile tylko wiecie gdzie go szukać”. I jak możecie się domyślać, szybko znaleźli się kolejni chętni na wyprawę do dżungli po zaginione skarby nieznanej cywilizacji.
Jakieś 53 lata później, niewyspany, spocony i śmierdzący jak nigdy wcześniej, ja również ruszyłem z moją małżonką szlakiem na Ciudad Perdida.
Santa Marta - w mieście dziś nie zaśnie nikt
Uważny czytelnik powie być może – hola, hola (hiszp. “cześć”) kolego, ale jak to? Dopiero co byłeś w Medellin, a nagle chodzisz po dżungli? Chcąc uniknąć takich nieprzyjemności jak uważni czytelnicy, wprowadzę do historii chociaż trochę porządku i cofnę się do momentu lądowania na lotnisku w Santa Marta.
Jeśli komuś z was zdarzyło się kiedyś piec sernik w tak zwanej kąpieli wodnej, to wiecie, że czasami zachodzi konieczność uchylenia na chwilę drzwiczek piekarnika. Nie jest to zalecane co najmniej z dwóch powodów – po pierwsze, sernik może opaść, a po drugie, zazwyczaj bucha na nas kłąb wrzącej pary wodnej. A po co właściwie cała ta historia? Otóż dokładnie tak czuliśmy się właśnie po wyjściu z samolotu na płytę lotniska w Santa Marta, chociaż na miejscu, niestety, nie czekał na nas żaden serniczek w dającej się przewidzieć przyszłości. Po mniej więcej kilkunastu sekundach na tutejszym świeżym powietrzu byliśmy już cali mokrzy i to nawet zanim udało nam się odebrać plecaki. Świetny początek, biorąc pod uwagę, że kolejne 4 dni spędzimy na trekkingu w podobnych warunkach. Trudno, jakoś to będzie i najważniejsze to dzisiaj dobrze odpocząć przez nadchodzącym wysiłkiem.
Po dojechaniu do hotelu zostały nam może jeszcze ze dwie godziny do zachodu słońca. Na ile wcześniej zdążyliśmy się zorientować, o bezpieczeństwie w Santa Marta krążą mieszanie opinie. Niespecjalnie mieliśmy ochotę sprawdzania na sobie tych mniej optymistycznych, dlatego też spróbowaliśmy lekkim biegiem zobaczyć za dnia tyle miasta, ile tylko nam się uda. Już po kilku chwilach na ulicy było jasne, że panuje tu klimat kolumbijskiego resortu wakacyjnego, ale raczej takiego w rodzaju Mielna, niż Saint-Tropez. Muzyka, krzyki, śmiechy, jeszcze więcej muzyki i cała armia obwoźnych sprzedawców. Z ostatnimi zapoznałem się zresztą bardzo szybko, bo zanim zdążyłem w mieście zrobić pięć zdjęć, to otrzymałem już pięć propozycji zakupu kokainy. W kilku wypadkach towarzyszyła im od razu prezentacja towaru, a nagabujący mnie drobni przedsiębiorcy niespecjalnie przejmowali się stojącym kilka metrów dalej patrolem policji. Mam wrażenie, że nawet gdyby bardzo nie chcieli, to akurat w tym wypadku udałoby im się wykryć sprawcę handlu dragami. Nie wydawali się jednak specjalnie zainteresowani tropieniem przestępczości, więc i ja postanowiłem nie psuć im dalszego wieczoru jakimiś bzdetami.
Przez tych kilka godzin przeszliśmy się po nadmorskim bulwarze i w pośpiechu odhaczyliśmy pozostałe główne zabytki Santa Marta. Nie ma się co oszukiwać, przez ten czas zaledwie liznęliśmy klimatu miasta, ale nie jestem pewien, czy bardzo tego żałujemy. Jasne, kilka uliczek w centrum prezentowało się ładnie i kolorowo, a nawet ośmielę się przypuścić, że dosyć bezpiecznie. Wystarczyło przy tym na chwilę skręcić z głównej uliczki, a nastrój latynoskich rytmów zmieniał się trochę w klimat rodem z filmów grozy. Prawdę mówiąc, to od zatłoczonego deptaka do naszego hotelu dzieliło nas może ze 100 metrów słabo oświetlonej drogi i przez chwilę zastanawialiśmy się nawet, czy nie brać na tę trasę Ubera.
Mimo wszystko do hotelu wróciliśmy pieszo i to wciąż o rozsądnej porze. Po wejściu do pokoju zacząłem za to bardzo żałować, że nie wybraliśmy noclegu gdzieś dalej od centrum. Wspomniałem już pewnie wcześniej, że w Kolumbii jest głośno, a miejscowe knajpy nie po to inwestują w głośniki, aby ustawiać je na połowę mocy albo wyłączać je o 3 w nocy. W efekcie tutejsze wieczory w turystycznych miejscowościach można albo kochać albo nienawidzić. Dobra, nie oszukujmy się, większość trzeźwych podróżnych ich zdecydowanie nienawidzi. Do najbliższego baru mieliśmy 100, może 150 metrów, a w naszym pokoju do świtu było tak głośno, jakbyśmy spali na podłodze klubu nocnego. W takich warunkach zatyczki do uszu były tylko niepotrzebnym ozdobnikiem, a moja małżonka na jakimś etapie próbowała nawet zasnąć na podłodze w łazience, aby chociaż trochę wytłumić dźwięki. Sądząc po jej minie, kiedy o 5 nad ranem zadzwonił budzik, aby obudzić nas przed 4-dniowym marszem po dżungli, niespecjalnie jej się to udało.
Deptak w Santa Marta. Na zdjęciu nie widać upału.
Romantyczny zachód słońca, choć osobiście wolałbym nie siedzieć na plaży w Santa Marta po zmroku.
Wycieczka na Ciudad Perdida - trekking po saunie
Po dużym kubku kolumbijskiej kawy wyglądaliśmy już dużo lepiej, pewnie trochę jak zombie z wieczorowym makijażem. W takim stanie dotarliśmy do punktu zbiórki, gdzie poznaliśmy się z pozostałymi uczestnikami wycieczki. Było nas łącznie 13 osób w mniej więcej podobnym wieku i z podobnym (czyli zerowym) doświadczeniem w tego typu wyprawach. W naszej gromadzie ludzi z całego świata spotkaliśmy nawet miłą parę z Polski, z którą kilka dni później podczas wieczornego obozu spróbowaliśmy nawet zagrać w makao. Jak można się było spodziewać, nasza znajomość nie przetrwała tej próby charakterów, ale i tak życzymy im wszystkiego, co najlepsze w ich przyszłych przedsięwzięciach życiowych.
Po przywitaniach z pozostałymi uczestnikami i przewodnikami wysłuchaliśmy kilku słów o organizacji najbliższych czterech dni. Naszym celem było zdobycie Ciudad Perdida, Zaginionego Miasta, położonego w pobliskich górach Sierra Nevada. Oczywiście, cel był istotny, ale w tym wypadku równie interesująco miała się prezentować sama droga do niego. Trasa do Ciudad Perdida liczy bowiem około 70 kilometrów po kolumbijskich górach i dżungli, po terenie rezerwatu rdzennej ludności i w warunkach pogodowych przypominających łaźnię parową. Więcej o warunkach na szlaku na ten moment nie wiedzieliśmy, choć może to i dobrze, bo niektórzy mogliby odpuścić sobie podróż już na tym etapie. Wobec braku dalszych pytań, przewodnicy zapakowali nas do jeepów i ruszyliśmy w kierunku gór.
Pierwszy dzień wyprawy miał pełnić trochę rolę rozgrzewki. Na skraju ostatniej wioski przed szlakiem zjedliśmy więc obiad i zapoznaliśmy się z podstawowymi zasadami bezpieczeństwa. W zasadzie sens wszystkich reguł można by zawrzeć w jednym zdaniu: “idź ścieżką, pij wodę, niczego nie dotykaj, nie poddawaj się”. Niekiedy dodatkowo wtrącano jeszcze krótkie wyjaśnienia, jak choćby to, że tutejsze węże dostrzegają promieniowanie cieplne, więc jak idziecie za potrzebą w krzaki, to lepiej noście wtedy długie spodnie. Porada okazała się raczej zbędna, bo po takim wyjaśnieniu większości z nas szybko przeszła odwaga na samowolne oddalanie się z trasy. Na pewnym etapie zobaczyliśmy też wracającą od strony gór grupkę oberwańców, którzy prezentowali sobą iście tragiczny widok. Ubłoceni, spoceni i tak pogryzieni przez komary, że aż przykro było na nich patrzeć. Na tym etapie jeszcze wmawialiśmy sobie, że pewnie dopiero wypuścił ich FARC po 5 latach niewoli i wcale nie wracają z Ciudad Perdida, ale pierwsze oznaki zwątpienia zaczęły pojawiać się już na twarzach niektórych uczestników wyprawy. Przewodnicy skwitowali to wyłącznie delikatnym uśmiechem i tak ruszyliśmy na szlak.
Mniej więcej godzinę marszu pod górę w 35 stopniach i na oko 99% wilgotności powietrza byłem pewien, że jestem wariatem. Na własną podróż poślubną wybrałem tropikalną wersję marszu katorżnika, który na dodatek miał potrwać jeszcze kilka dni. Co więcej, na cały trekking wzięliśmy ze sobą sobą długie spodnie i koszulki z długim rękawem, żeby zgodnie z poradą organizatorów choć trochę ochronić się przed insektami. W rezultacie już po kilku minutach intensywnego ruchu cały byłem doszczętnie przepocony, a pod koniec dnia znoszone ubrania musiałem wkładać do szczelnego worka, aby nie złamać przepisów Konwencji Genewskiej. Swoją drogą, jeszcze przed wyjazdem do Kolumbii przeczytaliśmy na jakimś blogu, że aby w miarę dobrze przygotować się do tej konkretnej wędrówki, wypadałoby przez dwa miesiące chodzić z plecakiem po górach. Uznaliśmy jednak, że jakoś damy sobie radę, a ludzie różne głupoty wypisują w Internecie, czego w sumie najlepszym dowodem jest niniejszy tekst. Zresztą, autorka bloga w kolejnym akapicie napisała, że na Ciudad Perdida zabrała swojego 12-letniego syna, więc albo mocno przesadziła w pierwszej części, albo jej dzieciak chodził do szkoły w Kaer Morhen.
Żeby uspokoić trochę nastroje przewodnicy powiedzieli nam, że najbliższych kilka godzin będziemy szli już po płaskim terenie. W zasadzie dodali po chwili, że jest to “Colombian flat”, czyli “kolumbijski płaski teren”. Różnica pomiędzy naszym rozumieniem tego pojęcia a jego miejscowym odpowiednikiem dość szybko została nam zaprezentowana na przykładzie. Wyobraźcie sobie, że pierwszych 100 metrów wdrapujecie się na górkę tylko po to, aby potem zejść z niej 150 metrów w dół i ponownie wejść kolejne 50 metrów. W ogólnym ujęciu nie zmieniliście więc swojej wysokości, dlatego też można powiedzieć, że ciągle szliście po płaskim. Jasne, co bardziej dialektyczne umysły mogłyby znaleźć dziury w tej logice, ale większość z naszych organów była zwykle zbyt zmęczona wspinaczką, aby marnować siły na niepotrzebne dyskusje.
Z perspektywy czasu mam wrażenie, że wymagający teren i jeszcze trudniejsze warunki pogodowe trochę przeszkodziły nam w cieszeniu się widokami, a te były niesamowite. Cała trasa prowadziła przez (przeważnie) dzikie tereny gór Sierra Nevada, które wręcz kipiały od roślinności. Przez tych kilka dni czuliśmy się trochę jak na wycieczce po ogrodzie botanicznym albo przynajmniej sekcji owoców świata w Lidlu, bo co jakiś czas spotykaliśmy dziko rosnące ananasy, kakao, tytoń, a nawet chlebowiec i drzewo pomidorowe (arbol de tomate, w zasadzie: pomidor drzewiasty). Przedstawicieli lokalnej fauny na szczęście wielu nie widzieliśmy, czego w zasadzie nie żałuję. Dla zabicia czasu jeden z przewodników opowiedział mi bowiem historię swojego kolegi, również przewodnika, którego na trasie ugryzł jeden z jadowitych węży. Facet przeżył, chyba ku zdziwieniu wszystkich, ale i tak powrót do pełnej sprawności zajął mu kilka miesięcy rehabilitacji. Nie chcąc testować swojej odporności w tym zakresie, gorąco postanowiłem sobie nie wyprzedzać reszty grupy do końca wycieczki.
Te eleganckie nieużytki przez ostatnich kilkadziesiąt lat porastały konopie na zmianę z krzewami koki.
Guanabana, jeden z setek kolumbijskich owoców, których próżno szukać w naszych sklepach. Owoc je się niezbyt wygodnie, ale za to na soki nadaje się wspaniale.
Niekiedy szliśmy przez całkiem dzikie okolice.
Telefon w środku dżungli, przykład ciekawego humoru rdzennej ludności.
Na trasie co jakiś czas można było się zaopatrzyć w wodę i bransoletki z koralików.
Sceneria jak do filmu z Indianą Jones.
Nie samym marszem człowiek żyje
Docierając pierwszego dnia na nocleg byliśmy wręcz zaskoczeni poziomem kempingu. Spodziewaliśmy się rury z zimną wodą, braku elektryczności i hamaków rozwieszonych pomiędzy drzewami, a na miejscu było prawie luksusowo. To znaczy, za prysznic faktycznie służyła rura z zimną wodą, ale za to kabiny były tak jakby zamykane, prąd był przez kilka godzin, a zamiast hamaków mieliśmy piętrowe łóżka z moskitierą. Wyglądało to całkiem solidnie, a na dodatek całość była zadaszona i posiadała część rekreacyjno-stołówkową. Miejscowi wyczuli też biznes i na każdym obozie funkcjonował niewielki sklepik, w którym można było zawsze kupić trzy podstawowe produkty: wodę, piwo i napój z elektrolitami. Ekonomia podróży dawała przy tym wyraźnie o sobie znać: wraz z oddalaniem się od cywilizacji, rosła też cena wspomnianych napojów.
Każdego dnia odwiedzaliśmy dwa kempingi: jeden w porze obiadowej i jeden na nocleg. Pomimo nieznacznych różnic w wyposażeniu i udogodnieniach, wszystkie trzymały mniej więcej ten sam standard. Wszystkie były przygotowane na przyjęcie naraz nawet do kilkudziesięciu osób, przy czym przygotowanie to wyrażało się przede wszystkim w liczbie stołów i łóżek. Na szczęście, podczas naszej wycieczki jednocześnie spało z nami maksymalnie łącznie może z 50 osób, co i tak już sprawiało sporo problemów w higienicznych godzinach szczytu, bo dla każdej z kanonicznych płci najczęściej przewidziane były po dwa prysznice i dwie toalety.
Na dotarcie do obozu czekało się za każdym razem z utęsknieniem, bo na miejscu czekał albo obiad albo obietnica rychłego noclegu. Muszę przy tym przyznać, że podczas całego trekkingu karmiono nas bardziej niż obficie, natomiast i tak ani przez chwilę nie byliśmy zagrożeni przybraniem na wadze. Wymagający szlak i jeszcze trudniejsze warunki pogodowe sprawiały, że niezależnie od ilości ładowanych w siebie kalorii, po chwili i tak byliśmy głodni. Swoją drogą, na wszystkich kempingach towarzyszył nam nasz własny kucharz, co pierwotnie wydawało mi się zupełnie nieprzystającym do warunków przejawem luksusu. Po pierwszym postoju zdaliśmy sobie jednak sprawę, że samodzielne przygotowanie obiadu dla kilkunastu osób pośrodku niczego byłoby niemożliwe przy i tak już napiętym planie trekkingu. Kucharz okazał się przy tym całkiem spoko, bo na postojach można było od niego zawsze wyciągnąć dodatkowy kubek kawy albo herbatkę z liśćmi koki na wzmocnienie.
Przed pierwszym noclegiem nasi przewodnicy zebrali nas w jednym miejscu i dali nam kilka wskazówek co do bezpieczeństwa noclegu. Ta z pozoru prosta czynność w środku dżungli okazuje się mniej przewidywalna, niż ma to miejsce w blokach z wielkiej płyty. Przede wszystkim, poza turystami żyje w niej cała masa zwierząt różnych rozmiarów i o różnym nastawieniu do otaczającego ich świata. Niektóre z nich szukają na terenie obozu schronienia, inne pożywienia a inne po prostu tędy przechodziły pomiędzy jednymi wrotami piekieł a drugimi. Jeśli więc ktoś chciałby w środku nocy opuścić bezpieczną moskitierę i udać się do toalety za potrzebą, to na początek powinien zastanowić się, czy na pewno wspomniana potrzeba jest taka silna. Kiedy jednak nie ma już innego wyjścia, to na początek powinien dokładnie sprawdzić swoje ubranie, wytrzepać buty i uzbroić się w źródło mocnego światła. Dopiero kiedy upewnimy się, że na trasie nie czekają skorpiony, węże ani inne klęski żywiołowe, możemy załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Dość powiedzieć, że po takiej pogadance odeszła mi ochota na nocne spacery, a jak w środku nocy poczułem tęsknotę za toaletą, to siłą woli zgasiłem ją w sobie do samego świtu.
Obozowanie w środku lasu miało też swoje dobre strony. Brak cywilizacji to też brak Internetu, dlatego też na postojach nie wchodziło w grę scrollowanie telefonu i trzeba było zapewnić sobie inne, bardziej tradycyjne rozrywki. Okej, faktycznie jedną z podstawowych było zazwyczaj łapanie oddechu i próby doprowadzenia własnej higieny osobistej do jako takiego porządku. Poza nimi było jednak i tak sporo czasu na rozmowy z pozostałymi członkami wycieczki, granie w karty, picie piwa i zabijanie komarów. Niekiedy warunki pozwalały też na kąpiel w pobliskiej rzece albo innym wodospadzie, co choć na chwilę pomagało pozbyć się wrażenia skrajnego przepocenia. No i bywały też chwile wyjątkowe, niezapomniane wręcz, jak choćby solowy koncert na grzebieniu połączony ze stand-upem w wykonaniu jednego z przewodników.
Najprzyjemniejszy moment dnia – chwila odpoczynku po zachodzie słońca.
W tym obozie warunki były iście luksusowe.
Chatki miejscowej ludności.
Nasza śmierdząca grupa gringos najwyraźniej nie zyskała zaufania tej dziewczynki.
A co jakiś czas trzeba było przejść też jakąś rzekę. Najlepiej suchą stopą.
Piłka nożna dociera wszędzie. Na szczęście FIFA już nie.
Raz w górę, raz w dół. Przeważnie jednak w górę
Droga na Ciudad Perdida i z powrotem trwała niecałe cztery dni. Rutyna każdego dnia była podobna: 5 rano pobudka, 5:20 śniadanie, 6:00 wymarsz. W tym czasie temperatura spadała do prawie komfortowych 32 stopni, więc przez pierwszych 15 minut czasami można było maszerować bez ryzyka nagłego odwodnienia. Sama droga bywała przy tym całkiem urozmaicona, bo co jakiś czas robiliśmy krótkie postoje w wioskach rdzennych mieszkańców albo na punktach widokowych. Co ciekawe, cały region wokół Ciudad Perdida to swego rodzaju rezerwat czterech głównych plemion, które posiadają – przynajmniej oficjalnie – ważny głos w sprawach swojej okolicy. Raz w roku wymuszają choćby na miejscowych władzach pełne zamknięcie całego parku narodowego na okres miesiąca, aby w tym czasie obchodzić swoje święta i pewnie też odpocząć przez chwilę od namolnych turystów.
Jak wszędzie na świecie, wizyta w wiosce rdzennych mieszkańców w dobie masowej turystyki wiąże się z pewnym rytuałem. Tubylcy z jednej strony chętnie pokażą miejscowe zwyczaje i tradycje, a z drugiej zawsze mają na sprzedaż jakieś drobiazgi. W takiej sytuacji niekiedy zwyczajnie wypada coś kupić, aby nie czuć się jak ostatni dziad albo też nie paść ofiarą bliżej nieokreślonej klątwy. Nie ma jednak co ukrywać, że co do zasady to spotkanie dwóch obcych sobie światów. Jedni żują kokę i mieszkają w chatkach z gliny, a drudzy śmierdzą nie do wytrzymania i z własnej woli idą pieszo kilka dni tam, gdzie każdy normalny człowiek pojechałby konno.
Wypada dodać w tym miejscu, że cały pomysł kilkudniowej pieszej wycieczki do Ciudad Perdida jest przede wszystkim domeną cudzoziemców. Sami kolumbijczycy podobno nie są wielkimi fanami wycieczek górskich, przez co miejscowa turystyka praktycznie nie istniała jeszcze kilkanaście lat temu. Według naszych przewodników, 50 lat temu wszystkie zbocza gór Sierra Nevada pokrywały pola marihuany, a handel ziołem był jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki. Te czasy bezpowrotnie minęły w połowie lat 70-tych, kiedy to miejsce konopii zajęła inna roślina: koka. Nie muszę chyba dodawać, że wraz z nią pojawiły się też kartele, a niewesoła sytuacja w Kolumbii zamieniła się w iście tragiczną. Oczywiście, w takich warunkach nie było nawet mowy o przyjeździe jakichkolwiek zagranicznych turystów. Wszystko zaczęło się powoli zmieniać dopiero po 2002 roku, kiedy to kartele zaczęły tłuc się ze sobą może nie tyle delikatniej, co bardziej na uboczu.
Nasi przewodnicy przyznawali też, że turystyka to jedyna sensowna nadzieja regionu na rozwój i możliwość zarobienia uczciwych pieniędzy przez miejscowych. Okoliczny przemysł nie tyle nawet raczkuje, co pełza, branża nowych technologii w Kolumbii praktycznie nie istnieje, a o alternatywie w postaci narkobiznesu w zasadzie szkoda nawet wspominać. Brzmi to trochę niewiarygodnie, ale praca przewodnika wycieczek to wymarzony zawód (spośród tych realnych) dla mieszkańców Santa Marta. Na jakimś etapie z zaskoczeniem odkryliśmy też, że jeden z naszych opiekunów całą trasę idzie ze spuchniętą kostką, podczas gdy my, w pełni zdrowi, ledwo mogliśmy za nim nadążyć. Trudno mi powiedzieć, czy tak bardzo lubił swoją robotę, czy też tak bardzo obawiał się ją stracić i dlatego nie odpuścił naszego turnusu. Facet był jednak wykonany z molibdenu, a patrząc na jego nieskończone pokłady energii, mogłem nawet uwierzyć, że taka kontuzja niespecjalnie mu przeszkadza.
Miejscowe plemiona budują niekiedy całe wioski, ale i tak przeważnie prowadzą koczowniczy tryb życia.
W osobnym temacie na forum zebrałem wszystkie informacje praktyczne dotyczące naszego wyjazdu. Być może komuś pomogą one zaoszczędzić kilka minut, kilka pesos albo przynajmniej uniknąć popełnionych przez nas błędów. Post dostępny jest pod tym adresem.
Ewolucja, od małpy do hm, rapera. Jak wiele podobnych murali, ten też nawiązuje do historii i rozwoju dzielnicy.
W rogu najpopularniejsza koszulka w Kolumbii, podrabiana na każdy możliwy sposób.
Częścią transportu publicznego w Medellin są kolejki linowe. Bez nich trudno byłoby połączyć górzyste dzielnice pozbawione ulic.
To ciekawe wrażenie, kiedy wagonik nagle się zatrzymuje i zaczyna skrzypieć. Jak uspokoili nas miejscowi, podobno zdarza się to cały czas.
Kolumbijski Stadion Dziesięciolecia.
Nie tak łatwo jest namalować swój mural w Comunie 13. W pierwszej kolejności artysta musi być zaakceptowany przez miejscową „radę”, a dopiero potem przyznaje mu się pewne miejsce.
Na wielu muralach pojawia się motyw słonia. Podobno zwierzęta te słyną z doskonałej pamięci, a Comuna 13 nie chce zapomnieć o swojej historii.
Guatape - bajkowe miasteczko pod Medellín
Ostatniego dnia w Medellín chcieliśmy wybrać się do położonego raptem 60 kilometrów dalej Guatape. Jest to jeden z najpopularniejszych kierunków jednodniowych wycieczek z miasta, wyglądający trochę jak połączenie Mazur z Magicznym Encanto. Symbolem regionu jest jest przede wszystkim widoczna na większości reklam La Piedra, czyli samotna góra o raczej niecodziennym kształcie.
Pech chciał, że mogliśmy tam jechać wyłącznie w niedzielę, w dodatku w środku kolumbijskich wakacji. Po dotarciu na dworzec autobusowy i zobaczeniu morza podróżnych szybko pożegnaliśmy się z planem złapania busa odjeżdżającego za kilka minut. Po godzinie czekania w kolejce do kasy i jeszcze kilkunastu minutach na peronie w końcu wsiedliśmy na pokład. Wierzyłem, że najgorsze już za nami i cóż, niewyobrażalnie się myliłem. Wspomniana 60-kilometrowa trasa mogłaby zająć godzinę, według rozkładu powinna dwie, w złych warunkach dwie i pół, a my jechaliśmy ponad trzy i piętnaście minut. Poziom zakorkowania kolumbijskich miast (i w sumie przedmieść) bywa nieznośny, chociaż w sumie łatwy do przewidzenia przy jednopasmowej drodze i niezliczonej liczbie samochodów.
Kiedy w końcu głodni i umęczeni wytoczyliśmy się z busika naszym oczom ukazała się La Piedra w całej swojej okazałości. Wystaje ona ponad 200 metrów nad resztą krajobrazu i przez to mocno wyróżnia się na jego tle. Geologicznego pochodzenia skały nawet nie próbuję wyjaśniać, bo opowieści o erozji granitowej skały macierzystej brzmią dla mnie równie zrozumiałe, co teorie o przywiezieniu góry przez pozaziemskie cywilizacje. Z jednej strony La Piedry widnieje za to wielka litera “G” oraz rozpoczęty szkic litery “U” i tę historię potrafię sobie wyobrazić już dużo lepiej. Mianowicie pewnego dnia mieszkańcy pobliskiego Guatape chcieli wymalować na górze wielki napis “Guatape”, bo po pierwsze, nazywali atrakcję “La Piedra de Guatape”, a po drugie to w sumie dlaczego by nie. Problem w tym, że skała jest dobrze widoczna z równie pobliskiego Peñol, w którym – jak się już pewnie domyślacie – nazywają ją “La Piedra del Peñol”. Doszło do błyskawicznej interwencji, w wyniku której pomysł ozdobienia lokalnej atrakcji wielkim napisem został porzucony. Sąsiedzka awantura zakończyła się w sposób iście salomonowy, bo góra w oficjalnych dokumentach najczęściej określana jest jako “El Peñól de Guatapé”. Podejrzewam jednak, że Guatape i tak uważa się za moralnego zwycięzcę, bo literek “GU” (a w zasadzie “GI”) nigdy nie zmazano.
Choć kolumbijskie ruchy górotwórcze różnią się od znanych nam nad Wisłą, to wspólne dla naszych narodów jest uwielbienie klimatu rodem z Krupówek. Gdyby spomiędzy straganów z pamiątkami a stoiskiem z lodami wyskoczył nagle biały miś i zażądał opłaty klimatycznej, to nie zdziwiłbym się nawet na jotę. Na szczęście sama góra, a przede wszystkim jej okolica prezentowała się bardzo przyjemnie i popularność “Skały” wydała nam się zupełnie uzasadniona. Duża w tym zasługa rozciągającego się w dolinie zalewu, bo jak wiadomo, niewiele jest w naturze ładniejszych widoków, niż połączenie gór i wody.
Ze względu na poranne korki na rejs statkiem po zalewie nie wystarczyło nam już czasu, więc prosto po zejściu z góry ruszyliśmy w kierunku miejscowości Guatape. Po dotarciu na miejsce zrozumiałem, dlaczego miasteczko tak chętnie odwiedzają mieszkańcy Medellin. Ja sam wolałbym spędzić tutaj kilka godzin niż na przykład cały dzień w La Candelarii. Guatape jest ślicznie położone nad brzegiem zalewu, wzdłuż którego biegnie zadbana promenada. Jakby tego było mało, posiada też elegancką starówkę z kolorowymi domkami i brukowanymi uliczkami. Jakimś cudem udało się tu uniknąć klimatu turystycznej masówki, co przy takiej liczbie odwiedzających wydaje się wręcz dziwne. Na miejscu było też zaskakująco bezpiecznie, więc przy całym tym otoczeniu wody, gór i starego miasta czuliśmy się bardziej jak jakiejś alpejskiej wiosce, a nie 60 kilometrów od Medellín.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że mogło to być jedno z najładniejszych miejsc w całej Kolumbii i trochę żałuję, że nie zaplanowaliśmy sobie na miejscu przynajmniej jednego noclegu. W ten sposób moglibyśmy posiedzieć jeszcze trochę nad brzegiem wody i powkurzać niektóre organy wewnętrzne szklaneczką lub dwoma rumu z Medellín. Kilkugodzinna podróż powrotna w korkach zbliżała się nieubłaganie, a wraz z nią koniec pobytu w tej części kraju. Przed nami natomiast było najgłośniejsze miasto Kolumbii i czterodniowy trekking przez dżunglę w poszukiwaniu pewnego zaginionego miasta.
Źródło: Wikipedia. Niestety, nie posiadam swojego zdjęcia słynnych liter.
Istne Krupówki.
Muzea Escobara pojawiają się w najmniej spodziewanych miejscach w Kolumbii. Podejrzewam jednak, że nie brakuje im w kraju eksponatów.
Widoczki jak nad alpejskim jeziorkiem.
El Peñól de Guatapé, czyli skała o wielu nazwach i charakterystycznym kształcie.
Podobno rysunki na frontach domów w Guatape związane są z zawodem ich dawnych mieszkańców. W tym wypadku akurat trudno mi w to uwierzyć, bo w okolicy chyba nie ma żadnego ZOO ani innej farmy żyraf. Chociaż w Kolumbii wszystko jest możliwe.
Ktoś w rodzaju kaznodziei wygłaszał kazanie pod kościołem z tańcami, śpiewam i chyba stand-upem. Tutejsza odmiana katolicyzmu różni się od naszej.
Lata 70-te XX wieku, wybrzeże Kolumbii. W tym wiecznie niespokojnym kraju trwają właśnie walki pomiędzy FARC, ELN, M-19, siłami rządowymi i Bóg wie kim jeszcze. Niewielkie dotychczas nadmorskie miasteczko Santa Marta staje się ważnym centrum handlu marihuaną, która porasta w tym czasie większość sąsiadujących gór. Przy produkcji i przemycie zioła swoje pierwsze szlify w narkobiznesie zbierali przyszli królowie kokainy, którzy za kilka lat mieli swoim rozmachem przykryć i tak już liczne problemy kraju. W takich okolicznościach po Kolumbii rozeszła się wieść, że gdzieś w niedostępnych górach niedaleko Santa Marta odnaleziono zapomniane miasto pełne złota.
Historia największego odkrycia archeologicznego w historii Kolumbii zaczyna się tak, jak zaczynają się wszystkie dobre historie – od alkoholu. W miejscowym barze pije kilku tutejszych awanturników, którzy do tej pory nie śmierdzieli groszem, a od niedawna robią jakieś szemrane interesy z dziwnymi gringos. Po którejś szklance aguardiente w końcu zdradzają rąbka tajemnicy swojego nagłego prosperity. “W górach Sierra Nevada jest pełno złota, o ile tylko wiecie gdzie go szukać”. I jak możecie się domyślać, szybko znaleźli się kolejni chętni na wyprawę do dżungli po zaginione skarby nieznanej cywilizacji.
Jakieś 53 lata później, niewyspany, spocony i śmierdzący jak nigdy wcześniej, ja również ruszyłem z moją małżonką szlakiem na Ciudad Perdida.
Santa Marta - w mieście dziś nie zaśnie nikt
Uważny czytelnik powie być może – hola, hola (hiszp. “cześć”) kolego, ale jak to? Dopiero co byłeś w Medellin, a nagle chodzisz po dżungli? Chcąc uniknąć takich nieprzyjemności jak uważni czytelnicy, wprowadzę do historii chociaż trochę porządku i cofnę się do momentu lądowania na lotnisku w Santa Marta.
Jeśli komuś z was zdarzyło się kiedyś piec sernik w tak zwanej kąpieli wodnej, to wiecie, że czasami zachodzi konieczność uchylenia na chwilę drzwiczek piekarnika. Nie jest to zalecane co najmniej z dwóch powodów – po pierwsze, sernik może opaść, a po drugie, zazwyczaj bucha na nas kłąb wrzącej pary wodnej. A po co właściwie cała ta historia? Otóż dokładnie tak czuliśmy się właśnie po wyjściu z samolotu na płytę lotniska w Santa Marta, chociaż na miejscu, niestety, nie czekał na nas żaden serniczek w dającej się przewidzieć przyszłości. Po mniej więcej kilkunastu sekundach na tutejszym świeżym powietrzu byliśmy już cali mokrzy i to nawet zanim udało nam się odebrać plecaki. Świetny początek, biorąc pod uwagę, że kolejne 4 dni spędzimy na trekkingu w podobnych warunkach. Trudno, jakoś to będzie i najważniejsze to dzisiaj dobrze odpocząć przez nadchodzącym wysiłkiem.
Po dojechaniu do hotelu zostały nam może jeszcze ze dwie godziny do zachodu słońca. Na ile wcześniej zdążyliśmy się zorientować, o bezpieczeństwie w Santa Marta krążą mieszanie opinie. Niespecjalnie mieliśmy ochotę sprawdzania na sobie tych mniej optymistycznych, dlatego też spróbowaliśmy lekkim biegiem zobaczyć za dnia tyle miasta, ile tylko nam się uda. Już po kilku chwilach na ulicy było jasne, że panuje tu klimat kolumbijskiego resortu wakacyjnego, ale raczej takiego w rodzaju Mielna, niż Saint-Tropez. Muzyka, krzyki, śmiechy, jeszcze więcej muzyki i cała armia obwoźnych sprzedawców. Z ostatnimi zapoznałem się zresztą bardzo szybko, bo zanim zdążyłem w mieście zrobić pięć zdjęć, to otrzymałem już pięć propozycji zakupu kokainy. W kilku wypadkach towarzyszyła im od razu prezentacja towaru, a nagabujący mnie drobni przedsiębiorcy niespecjalnie przejmowali się stojącym kilka metrów dalej patrolem policji. Mam wrażenie, że nawet gdyby bardzo nie chcieli, to akurat w tym wypadku udałoby im się wykryć sprawcę handlu dragami. Nie wydawali się jednak specjalnie zainteresowani tropieniem przestępczości, więc i ja postanowiłem nie psuć im dalszego wieczoru jakimiś bzdetami.
Przez tych kilka godzin przeszliśmy się po nadmorskim bulwarze i w pośpiechu odhaczyliśmy pozostałe główne zabytki Santa Marta. Nie ma się co oszukiwać, przez ten czas zaledwie liznęliśmy klimatu miasta, ale nie jestem pewien, czy bardzo tego żałujemy. Jasne, kilka uliczek w centrum prezentowało się ładnie i kolorowo, a nawet ośmielę się przypuścić, że dosyć bezpiecznie. Wystarczyło przy tym na chwilę skręcić z głównej uliczki, a nastrój latynoskich rytmów zmieniał się trochę w klimat rodem z filmów grozy. Prawdę mówiąc, to od zatłoczonego deptaka do naszego hotelu dzieliło nas może ze 100 metrów słabo oświetlonej drogi i przez chwilę zastanawialiśmy się nawet, czy nie brać na tę trasę Ubera.
Mimo wszystko do hotelu wróciliśmy pieszo i to wciąż o rozsądnej porze. Po wejściu do pokoju zacząłem za to bardzo żałować, że nie wybraliśmy noclegu gdzieś dalej od centrum. Wspomniałem już pewnie wcześniej, że w Kolumbii jest głośno, a miejscowe knajpy nie po to inwestują w głośniki, aby ustawiać je na połowę mocy albo wyłączać je o 3 w nocy. W efekcie tutejsze wieczory w turystycznych miejscowościach można albo kochać albo nienawidzić. Dobra, nie oszukujmy się, większość trzeźwych podróżnych ich zdecydowanie nienawidzi. Do najbliższego baru mieliśmy 100, może 150 metrów, a w naszym pokoju do świtu było tak głośno, jakbyśmy spali na podłodze klubu nocnego. W takich warunkach zatyczki do uszu były tylko niepotrzebnym ozdobnikiem, a moja małżonka na jakimś etapie próbowała nawet zasnąć na podłodze w łazience, aby chociaż trochę wytłumić dźwięki. Sądząc po jej minie, kiedy o 5 nad ranem zadzwonił budzik, aby obudzić nas przed 4-dniowym marszem po dżungli, niespecjalnie jej się to udało.
Deptak w Santa Marta. Na zdjęciu nie widać upału.
Romantyczny zachód słońca, choć osobiście wolałbym nie siedzieć na plaży w Santa Marta po zmroku.
Wycieczka na Ciudad Perdida - trekking po saunie
Po dużym kubku kolumbijskiej kawy wyglądaliśmy już dużo lepiej, pewnie trochę jak zombie z wieczorowym makijażem. W takim stanie dotarliśmy do punktu zbiórki, gdzie poznaliśmy się z pozostałymi uczestnikami wycieczki. Było nas łącznie 13 osób w mniej więcej podobnym wieku i z podobnym (czyli zerowym) doświadczeniem w tego typu wyprawach. W naszej gromadzie ludzi z całego świata spotkaliśmy nawet miłą parę z Polski, z którą kilka dni później podczas wieczornego obozu spróbowaliśmy nawet zagrać w makao. Jak można się było spodziewać, nasza znajomość nie przetrwała tej próby charakterów, ale i tak życzymy im wszystkiego, co najlepsze w ich przyszłych przedsięwzięciach życiowych.
Po przywitaniach z pozostałymi uczestnikami i przewodnikami wysłuchaliśmy kilku słów o organizacji najbliższych czterech dni. Naszym celem było zdobycie Ciudad Perdida, Zaginionego Miasta, położonego w pobliskich górach Sierra Nevada. Oczywiście, cel był istotny, ale w tym wypadku równie interesująco miała się prezentować sama droga do niego. Trasa do Ciudad Perdida liczy bowiem około 70 kilometrów po kolumbijskich górach i dżungli, po terenie rezerwatu rdzennej ludności i w warunkach pogodowych przypominających łaźnię parową. Więcej o warunkach na szlaku na ten moment nie wiedzieliśmy, choć może to i dobrze, bo niektórzy mogliby odpuścić sobie podróż już na tym etapie. Wobec braku dalszych pytań, przewodnicy zapakowali nas do jeepów i ruszyliśmy w kierunku gór.
Pierwszy dzień wyprawy miał pełnić trochę rolę rozgrzewki. Na skraju ostatniej wioski przed szlakiem zjedliśmy więc obiad i zapoznaliśmy się z podstawowymi zasadami bezpieczeństwa. W zasadzie sens wszystkich reguł można by zawrzeć w jednym zdaniu: “idź ścieżką, pij wodę, niczego nie dotykaj, nie poddawaj się”. Niekiedy dodatkowo wtrącano jeszcze krótkie wyjaśnienia, jak choćby to, że tutejsze węże dostrzegają promieniowanie cieplne, więc jak idziecie za potrzebą w krzaki, to lepiej noście wtedy długie spodnie. Porada okazała się raczej zbędna, bo po takim wyjaśnieniu większości z nas szybko przeszła odwaga na samowolne oddalanie się z trasy. Na pewnym etapie zobaczyliśmy też wracającą od strony gór grupkę oberwańców, którzy prezentowali sobą iście tragiczny widok. Ubłoceni, spoceni i tak pogryzieni przez komary, że aż przykro było na nich patrzeć. Na tym etapie jeszcze wmawialiśmy sobie, że pewnie dopiero wypuścił ich FARC po 5 latach niewoli i wcale nie wracają z Ciudad Perdida, ale pierwsze oznaki zwątpienia zaczęły pojawiać się już na twarzach niektórych uczestników wyprawy. Przewodnicy skwitowali to wyłącznie delikatnym uśmiechem i tak ruszyliśmy na szlak.
Mniej więcej godzinę marszu pod górę w 35 stopniach i na oko 99% wilgotności powietrza byłem pewien, że jestem wariatem. Na własną podróż poślubną wybrałem tropikalną wersję marszu katorżnika, który na dodatek miał potrwać jeszcze kilka dni. Co więcej, na cały trekking wzięliśmy ze sobą sobą długie spodnie i koszulki z długim rękawem, żeby zgodnie z poradą organizatorów choć trochę ochronić się przed insektami. W rezultacie już po kilku minutach intensywnego ruchu cały byłem doszczętnie przepocony, a pod koniec dnia znoszone ubrania musiałem wkładać do szczelnego worka, aby nie złamać przepisów Konwencji Genewskiej. Swoją drogą, jeszcze przed wyjazdem do Kolumbii przeczytaliśmy na jakimś blogu, że aby w miarę dobrze przygotować się do tej konkretnej wędrówki, wypadałoby przez dwa miesiące chodzić z plecakiem po górach. Uznaliśmy jednak, że jakoś damy sobie radę, a ludzie różne głupoty wypisują w Internecie, czego w sumie najlepszym dowodem jest niniejszy tekst. Zresztą, autorka bloga w kolejnym akapicie napisała, że na Ciudad Perdida zabrała swojego 12-letniego syna, więc albo mocno przesadziła w pierwszej części, albo jej dzieciak chodził do szkoły w Kaer Morhen.
Żeby uspokoić trochę nastroje przewodnicy powiedzieli nam, że najbliższych kilka godzin będziemy szli już po płaskim terenie. W zasadzie dodali po chwili, że jest to “Colombian flat”, czyli “kolumbijski płaski teren”. Różnica pomiędzy naszym rozumieniem tego pojęcia a jego miejscowym odpowiednikiem dość szybko została nam zaprezentowana na przykładzie. Wyobraźcie sobie, że pierwszych 100 metrów wdrapujecie się na górkę tylko po to, aby potem zejść z niej 150 metrów w dół i ponownie wejść kolejne 50 metrów. W ogólnym ujęciu nie zmieniliście więc swojej wysokości, dlatego też można powiedzieć, że ciągle szliście po płaskim. Jasne, co bardziej dialektyczne umysły mogłyby znaleźć dziury w tej logice, ale większość z naszych organów była zwykle zbyt zmęczona wspinaczką, aby marnować siły na niepotrzebne dyskusje.
Z perspektywy czasu mam wrażenie, że wymagający teren i jeszcze trudniejsze warunki pogodowe trochę przeszkodziły nam w cieszeniu się widokami, a te były niesamowite. Cała trasa prowadziła przez (przeważnie) dzikie tereny gór Sierra Nevada, które wręcz kipiały od roślinności. Przez tych kilka dni czuliśmy się trochę jak na wycieczce po ogrodzie botanicznym albo przynajmniej sekcji owoców świata w Lidlu, bo co jakiś czas spotykaliśmy dziko rosnące ananasy, kakao, tytoń, a nawet chlebowiec i drzewo pomidorowe (arbol de tomate, w zasadzie: pomidor drzewiasty). Przedstawicieli lokalnej fauny na szczęście wielu nie widzieliśmy, czego w zasadzie nie żałuję. Dla zabicia czasu jeden z przewodników opowiedział mi bowiem historię swojego kolegi, również przewodnika, którego na trasie ugryzł jeden z jadowitych węży. Facet przeżył, chyba ku zdziwieniu wszystkich, ale i tak powrót do pełnej sprawności zajął mu kilka miesięcy rehabilitacji. Nie chcąc testować swojej odporności w tym zakresie, gorąco postanowiłem sobie nie wyprzedzać reszty grupy do końca wycieczki.
Te eleganckie nieużytki przez ostatnich kilkadziesiąt lat porastały konopie na zmianę z krzewami koki.
Guanabana, jeden z setek kolumbijskich owoców, których próżno szukać w naszych sklepach. Owoc je się niezbyt wygodnie, ale za to na soki nadaje się wspaniale.
Niekiedy szliśmy przez całkiem dzikie okolice.
Telefon w środku dżungli, przykład ciekawego humoru rdzennej ludności.
Na trasie co jakiś czas można było się zaopatrzyć w wodę i bransoletki z koralików.
Sceneria jak do filmu z Indianą Jones.
Nie samym marszem człowiek żyje
Docierając pierwszego dnia na nocleg byliśmy wręcz zaskoczeni poziomem kempingu. Spodziewaliśmy się rury z zimną wodą, braku elektryczności i hamaków rozwieszonych pomiędzy drzewami, a na miejscu było prawie luksusowo. To znaczy, za prysznic faktycznie służyła rura z zimną wodą, ale za to kabiny były tak jakby zamykane, prąd był przez kilka godzin, a zamiast hamaków mieliśmy piętrowe łóżka z moskitierą. Wyglądało to całkiem solidnie, a na dodatek całość była zadaszona i posiadała część rekreacyjno-stołówkową. Miejscowi wyczuli też biznes i na każdym obozie funkcjonował niewielki sklepik, w którym można było zawsze kupić trzy podstawowe produkty: wodę, piwo i napój z elektrolitami. Ekonomia podróży dawała przy tym wyraźnie o sobie znać: wraz z oddalaniem się od cywilizacji, rosła też cena wspomnianych napojów.
Każdego dnia odwiedzaliśmy dwa kempingi: jeden w porze obiadowej i jeden na nocleg. Pomimo nieznacznych różnic w wyposażeniu i udogodnieniach, wszystkie trzymały mniej więcej ten sam standard. Wszystkie były przygotowane na przyjęcie naraz nawet do kilkudziesięciu osób, przy czym przygotowanie to wyrażało się przede wszystkim w liczbie stołów i łóżek. Na szczęście, podczas naszej wycieczki jednocześnie spało z nami maksymalnie łącznie może z 50 osób, co i tak już sprawiało sporo problemów w higienicznych godzinach szczytu, bo dla każdej z kanonicznych płci najczęściej przewidziane były po dwa prysznice i dwie toalety.
Na dotarcie do obozu czekało się za każdym razem z utęsknieniem, bo na miejscu czekał albo obiad albo obietnica rychłego noclegu. Muszę przy tym przyznać, że podczas całego trekkingu karmiono nas bardziej niż obficie, natomiast i tak ani przez chwilę nie byliśmy zagrożeni przybraniem na wadze. Wymagający szlak i jeszcze trudniejsze warunki pogodowe sprawiały, że niezależnie od ilości ładowanych w siebie kalorii, po chwili i tak byliśmy głodni. Swoją drogą, na wszystkich kempingach towarzyszył nam nasz własny kucharz, co pierwotnie wydawało mi się zupełnie nieprzystającym do warunków przejawem luksusu. Po pierwszym postoju zdaliśmy sobie jednak sprawę, że samodzielne przygotowanie obiadu dla kilkunastu osób pośrodku niczego byłoby niemożliwe przy i tak już napiętym planie trekkingu. Kucharz okazał się przy tym całkiem spoko, bo na postojach można było od niego zawsze wyciągnąć dodatkowy kubek kawy albo herbatkę z liśćmi koki na wzmocnienie.
Przed pierwszym noclegiem nasi przewodnicy zebrali nas w jednym miejscu i dali nam kilka wskazówek co do bezpieczeństwa noclegu. Ta z pozoru prosta czynność w środku dżungli okazuje się mniej przewidywalna, niż ma to miejsce w blokach z wielkiej płyty. Przede wszystkim, poza turystami żyje w niej cała masa zwierząt różnych rozmiarów i o różnym nastawieniu do otaczającego ich świata. Niektóre z nich szukają na terenie obozu schronienia, inne pożywienia a inne po prostu tędy przechodziły pomiędzy jednymi wrotami piekieł a drugimi. Jeśli więc ktoś chciałby w środku nocy opuścić bezpieczną moskitierę i udać się do toalety za potrzebą, to na początek powinien zastanowić się, czy na pewno wspomniana potrzeba jest taka silna. Kiedy jednak nie ma już innego wyjścia, to na początek powinien dokładnie sprawdzić swoje ubranie, wytrzepać buty i uzbroić się w źródło mocnego światła. Dopiero kiedy upewnimy się, że na trasie nie czekają skorpiony, węże ani inne klęski żywiołowe, możemy załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Dość powiedzieć, że po takiej pogadance odeszła mi ochota na nocne spacery, a jak w środku nocy poczułem tęsknotę za toaletą, to siłą woli zgasiłem ją w sobie do samego świtu.
Obozowanie w środku lasu miało też swoje dobre strony. Brak cywilizacji to też brak Internetu, dlatego też na postojach nie wchodziło w grę scrollowanie telefonu i trzeba było zapewnić sobie inne, bardziej tradycyjne rozrywki. Okej, faktycznie jedną z podstawowych było zazwyczaj łapanie oddechu i próby doprowadzenia własnej higieny osobistej do jako takiego porządku. Poza nimi było jednak i tak sporo czasu na rozmowy z pozostałymi członkami wycieczki, granie w karty, picie piwa i zabijanie komarów. Niekiedy warunki pozwalały też na kąpiel w pobliskiej rzece albo innym wodospadzie, co choć na chwilę pomagało pozbyć się wrażenia skrajnego przepocenia. No i bywały też chwile wyjątkowe, niezapomniane wręcz, jak choćby solowy koncert na grzebieniu połączony ze stand-upem w wykonaniu jednego z przewodników.
Najprzyjemniejszy moment dnia – chwila odpoczynku po zachodzie słońca.
W tym obozie warunki były iście luksusowe.
Chatki miejscowej ludności.
Nasza śmierdząca grupa gringos najwyraźniej nie zyskała zaufania tej dziewczynki.
A co jakiś czas trzeba było przejść też jakąś rzekę. Najlepiej suchą stopą.
Piłka nożna dociera wszędzie. Na szczęście FIFA już nie.
Raz w górę, raz w dół. Przeważnie jednak w górę
Droga na Ciudad Perdida i z powrotem trwała niecałe cztery dni. Rutyna każdego dnia była podobna: 5 rano pobudka, 5:20 śniadanie, 6:00 wymarsz. W tym czasie temperatura spadała do prawie komfortowych 32 stopni, więc przez pierwszych 15 minut czasami można było maszerować bez ryzyka nagłego odwodnienia. Sama droga bywała przy tym całkiem urozmaicona, bo co jakiś czas robiliśmy krótkie postoje w wioskach rdzennych mieszkańców albo na punktach widokowych. Co ciekawe, cały region wokół Ciudad Perdida to swego rodzaju rezerwat czterech głównych plemion, które posiadają – przynajmniej oficjalnie – ważny głos w sprawach swojej okolicy. Raz w roku wymuszają choćby na miejscowych władzach pełne zamknięcie całego parku narodowego na okres miesiąca, aby w tym czasie obchodzić swoje święta i pewnie też odpocząć przez chwilę od namolnych turystów.
Jak wszędzie na świecie, wizyta w wiosce rdzennych mieszkańców w dobie masowej turystyki wiąże się z pewnym rytuałem. Tubylcy z jednej strony chętnie pokażą miejscowe zwyczaje i tradycje, a z drugiej zawsze mają na sprzedaż jakieś drobiazgi. W takiej sytuacji niekiedy zwyczajnie wypada coś kupić, aby nie czuć się jak ostatni dziad albo też nie paść ofiarą bliżej nieokreślonej klątwy. Nie ma jednak co ukrywać, że co do zasady to spotkanie dwóch obcych sobie światów. Jedni żują kokę i mieszkają w chatkach z gliny, a drudzy śmierdzą nie do wytrzymania i z własnej woli idą pieszo kilka dni tam, gdzie każdy normalny człowiek pojechałby konno.
Wypada dodać w tym miejscu, że cały pomysł kilkudniowej pieszej wycieczki do Ciudad Perdida jest przede wszystkim domeną cudzoziemców. Sami kolumbijczycy podobno nie są wielkimi fanami wycieczek górskich, przez co miejscowa turystyka praktycznie nie istniała jeszcze kilkanaście lat temu. Według naszych przewodników, 50 lat temu wszystkie zbocza gór Sierra Nevada pokrywały pola marihuany, a handel ziołem był jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki. Te czasy bezpowrotnie minęły w połowie lat 70-tych, kiedy to miejsce konopii zajęła inna roślina: koka. Nie muszę chyba dodawać, że wraz z nią pojawiły się też kartele, a niewesoła sytuacja w Kolumbii zamieniła się w iście tragiczną. Oczywiście, w takich warunkach nie było nawet mowy o przyjeździe jakichkolwiek zagranicznych turystów. Wszystko zaczęło się powoli zmieniać dopiero po 2002 roku, kiedy to kartele zaczęły tłuc się ze sobą może nie tyle delikatniej, co bardziej na uboczu.
Nasi przewodnicy przyznawali też, że turystyka to jedyna sensowna nadzieja regionu na rozwój i możliwość zarobienia uczciwych pieniędzy przez miejscowych. Okoliczny przemysł nie tyle nawet raczkuje, co pełza, branża nowych technologii w Kolumbii praktycznie nie istnieje, a o alternatywie w postaci narkobiznesu w zasadzie szkoda nawet wspominać. Brzmi to trochę niewiarygodnie, ale praca przewodnika wycieczek to wymarzony zawód (spośród tych realnych) dla mieszkańców Santa Marta. Na jakimś etapie z zaskoczeniem odkryliśmy też, że jeden z naszych opiekunów całą trasę idzie ze spuchniętą kostką, podczas gdy my, w pełni zdrowi, ledwo mogliśmy za nim nadążyć. Trudno mi powiedzieć, czy tak bardzo lubił swoją robotę, czy też tak bardzo obawiał się ją stracić i dlatego nie odpuścił naszego turnusu. Facet był jednak wykonany z molibdenu, a patrząc na jego nieskończone pokłady energii, mogłem nawet uwierzyć, że taka kontuzja niespecjalnie mu przeszkadza.
Miejscowe plemiona budują niekiedy całe wioski, ale i tak przeważnie prowadzą koczowniczy tryb życia.