Na zakończenie wybraliśmy się jeszcze na mały spacer po Ucluelet, poszukać jakichś pamiątek. Miasteczko jest urocze i pomimo wielu atrakcji turystycznych wciąż jest znacznie mniej popularne niż Tofino (na drugim końcu Pacific Rim) i mieszka w nim sporo miejscowych (równiez rdzennych Amerykanów).
Pamiątki jednak były albo bardzo drogie albo kiczowate, ruszyliśmy więc w drogę. Najpierw 4h jazdy aby oddać samochód na lotnisku w Victorii, a stamtąd na przystań promową i prosto do Vancouver. Tak jak już wcześniej pisałam, nie byliśmy pewni jak to rozegrać i ostatecznie wypożyczyliśmy samochód na lotnisku w Victorii i tam też mieliśmy go oddać. Nie była to idealna opcja, bo z lotniska do terminalu promowego był kawał drogi (jakieś 5km) drogą przy której nie było chodnika, a autobusy jeździły bardzo rzadko. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na taksówkę, za którą zapłaciliśmy 25 CAD.
Podróż minęła nam dość szybko, przy czym po drodze zorientowaliśmy się, że motel, w którym spaliśmy w Ucluelet skasował nas 2 razy (podczas dokonywania rezerwacji w lipcu oraz teraz), więc jak tylko złapaliśmy Wi-fi trzeba było zabrać się za pisanie maili. Oczywiście motel odpisał, że to pomyłka, bardzo przepraszają i zaraz oddadzą pieniądze. Spoko, tylko co by było, gdybyśmy się nie zorientowali? To uczy, że trzeba zaznaczać sobie od razu, w którym hotelu już ściągnęli od nas kasę, a w którym płatność ma być podczas pobytu.
Taksówka podwiozła nas prosto pod terminal promowy, gdzie w automacie kupiliśmy bilety (20CAD) i myśleliśmy, że zdążymy na prom o 16. Niestety, został odwołany i pozostało nam czekać ponad godzinę na kolejny.
W końcu prom przypłynął i mogliśmy wejść na pokład.
Plan był taki, żeby po wejściu na pokład spróbować kupić bilety na autokar jadący bezpośrednio do centrum Vancouver. Nie było problemu – zaraz po tym jak wsiedliśmy usłyszeliśmy ogłoszenie informujące o tym gdzie znajduje się pan kierowca sprzedający bilety. Taka przyjemność kosztuje, bagatela, 30 CAD, ale ponieważ byliśmy już u kresu podróży, a dziś były urodziny mojego męża zdecydowaliśmy się na tę odrobinę luksusu
:D Inną opcją był dojazd komunikacją miejską (trzema środkami). Do autokaru wsiedliśmy już na promie, nie powiem, było to bardzo wygodne. Dojazd do Vancouver zajął około godziny, a z przystanku mieliśmy około 10 minut spacerem do hotelu. Spaliśmy w St Clair Hostel, który zdecydowanie mogę polecić, głównie ze względu na lokalizację w połączeniu z względnie niską ceną.
Na urodzinową kolację wybraliśmy się na ramen do knajpy znajdującej się 2 budynki od naszego hostelu
:D Knajpka Ramen Gojiro miała wszystko co trzeba – dobre opinie, dość niskie ceny i pyszne jedzenie (o czym świadczyła kolejka do wejścia).
Jutro mieliśmy cały dzień w Vancouver i chciałam wziąć udział w wycieczce z przewodnikiem (wiecie, taka darmowa z napiwkami na końcu). Mąż był początkowo niechętny, no bo co ma być ciekawego w Vancouver, ale jak przedstawiłam mu alternatywę w postaci pół dnia w outlecie to szybko zmienił zdanie
:P Zaklepałam więc wycieczkę na 10 i poszliśmy spać.
Dzień 14 11.09.2019 Vancouver
Widok z naszego okna:
Rano popełniliśmy błąd – wybraliśmy się na śniadanie do Tim Horton’s. Myślałam, że to coś w stylu brytyjskiego Pret a Manger, ale jakość jedzenia niższa niż w McDonald’sie. Nie powiem, było mega tanio, kupiliśmy po dwie kanapki z jajkiem i bekonem, do tego kawa i zapłaciliśmy może 12 dolarów. Co z tego, skoro kanapki były tak okropne, że ledwo po jednej zjedliśmy? Kawa była ok.
Na 10 mieliśmy zaklepaną wycieczkę z Tour Guys, których bardzo, bardzo polecam. Mają kilka różnych tras, my zdecydowaliśmy się na najbliższe okolice czyli Granville Street & Gastown. Byliśmy naprawdę ciekawi co też będziemy robić przez te 2h, bo jak na razie Vancouver nie wydawało nam się miastem obfitującym w zabytki. Większość budynków wyglądała jakby powstały w przeciągu ostatnich 20-stu lat, miasto przypominało mi głównie Londyn (okolice Canary Warf czy Battersea), trochę też miało z Nowego Yorku i Hong Kongu.
Na wycieczkę zgłosiło się około 30 osób, na początku się przedstawiamy i mówimy skąd jesteśmy. Sporo Kanadyjczyków ze Wschodu, Amerykanów, do tego Europejczycy z Zachodu (UK, Holandia). Od razu okazuje się, że ta wycieczka to był strzał w 10-tkę. Przewodnikiem był założyciel Tour Guys, Ali, który ma ogromną wiedzę, a do tego talent do opowiadania.
Dowiadujemy się wielu ciekawostek o mieście, choćby to, że George Vancouver był tu tylko przez kilka dni i że jeszcze 150 lat temu rósł tu bardzo stary las deszczowy. Żeby pokazać jak wysokie drzewa jeszcze niedawno rosły w tym miejscu wystarczy spojrzeć na drzewa rosnące na dachu tego wieżowca.
Tak, robi wrażenie.
Rozwój miasta bardzo przyspieszyła budowa linii kolejowej. Tu widzimy budynek dworca kolejowego:
W środku jest on przyozdobiony malunkami przedstawiającymi najpiękniejsze miejsca w Kanadzie. Wśród nich wypatrzyliśmy, a jakże, Morraine Lake:
Dalej idziemy do Gastown, najstarszej dzielnicy miasta. Nasz przewodnik informuje nas, że kiedyś mieszkała tu biedota, teraz hipsterzy. Kręci się tu mnóstwo filmów, bo jest taniej niż w Nowym Yorku, a wygląda podobnie.
Dowiadujemy się też, że okolice naszego hostelu jak i samo Gastown jest uważane za miejsca niebezpieczne. Podobno nigdzie w Kanadzie nie umiera z przedawkowania więcej osób niż tu. Faktycznie, jak się przyjrzeć to na ulicach widzimy igły, strzykawki i inne podejrzane przedmioty. Jest sporo bezdomnych.
Victory Square, czyli plac zwycięstwa podobno jeszcze kilka lat temu aż roił się od narkomanów i bezdomnych. Dlatego usunięto krzaki, w których spali narkomani, dodano latarnie i wprowadzono częstsze kontrole policji. Efekt jest podobno zadowalający, mi w szczególności podobają się hełmy na latarniach upamiętniające poległych w I Wojnie Światowej.
Ogólnie w Vancouver widać bogactwo i biedę, które przeplatają się ze sobą i wydają się nie przeszkadzać sobie wzajemnie. Ciekawym tego przykładem jest centrum handlowe Woodward’s, które istniało w Vancouver od końca XIX wieku. Nasz przewodnik mówił, że jako dziecko przychodził tu w soboty z rodzicami, było o kultowe miejsce. Jakiś czas temu centrum zdecydowano się rozebrać, pozostał problem co w tu zbudować? Świetna miejscówka, więc deweloperzy chcieli mieszkania, natomiast działacze społeczni ze względu na dużą ilość bezdomnych w okolicy chcieli mieszkania komunalne. I co? Powstało i jedno i drugie i to pod jednym dachem! Dodatkowo trochę sklepów, poradnie leczenia uzależnień, jakaś restauracja. Z dawnego centrum Woodward’s pozostało tylko logo.
A w ogóle to wiecie czemu w Vancouver jest aż tylu bezdomnych? Ano dlatego, że to jedyne miasto w Kanadzie, gdzie szybciej umrzesz z głodu niż zamarzniesz
;) Tak przynajmniej twierdził nasz przewodnik.
Sama mam liberalne poglądy, ale Vancouver nawet dla mnie jest chyba zbyt liberalne. Jako wisienka na torcie taka sytuacja przy wejściu do kanadyjskiego Rossmana: elegancko ubrana kobieta wychodzi ze sklepu. Obdarty bezdomny zaczepia ją z pytaniem o pieniądze. Kobieta otwiera portfel i daje mu 20CAD. Pyta jak się bezdomny miewa po czym ściska mu rękę. Wow. Szczęka mi opadła.
O tym, że nie zawsze żyło się tu tak zgodnie przypomina zdjęcie wiszące w nowym kompleksie Woodward’s
To scena przedstawiająca zamieszki z 1971, kiedy to policja brutalnie stłumiła protest hippisów chcących zalegalizować marihuanę. Zamieszki były skutkiem rosnących latami napięć między hipisami mieszkających w opustoszałych budynkach w Gastown a rodzinami bogacącej się klasy średniej wprowadzającymi się w te okolice. Widać teraz już doszli do porozumienia
:D
Ojcem Gastown jest „Gassy” Jack:
A na przeciw pomnika jakby mini wersja Flatiron Building z NYC:
To już koniec wycieczki. Była super i gdybyśmy byli w Vancouver jeszcze jeden dzień to na pewno poszłabym na inną organizowaną przez Tour Guys. Aż mi głupio, że ja tak mało wiem o mieście, w którym mieszkam (Gdyni). No ale w tym roku pewnie będzie szansa nadrobić, bo chyba szykują się wakacje w kraju
;)
Nasz przewodnik polecił nam kilka knajp, głównie w okolicy Victory Square. Najpierw poszliśmy na lody w kołaczu:
Hipsterska knajpa, więc cena zwaliła mnie z nóg. Ale dobre było.
Po powrocie do hostelu trochę odsapnęliśmy po czym ruszyliśmy do Stanley Park. Jak spojrzycie na mapę Vancouver to zobaczycie, że ten park jest naprawdę ogromny. Oczywiście poszliśmy do niego pieszo.
Zabudowa okolic Coal Harbor przypomina mi kraje azjatyckie (tylko ludzi mało).
Po drodze widzieliśmy też SPA Ivanki Trump. Zakładam, że to dla tej bogatszej części mieszkańców:
Patrząc na Stanley Park od strony miasta można zapomnieć, że jesteśmy w trzecim największym mieście Kanady.
Wystarczy jednak się odwrócić, aby sobie o tym przymnieć
:)
Zaraz za mariną dla jachtów, koło Canada Place, znajduje się terminal hydroplanów. Dzięki temu co i rusz widać lądujące słodziaki!
A tu „lotnisko”:
Akurat w dal odpływała też większa jednostka, z tego co widzę Holland America Line. Nie wiem dokąd płynęła, ale widziałam sporo opcji rejsów na Alaskę z Vancouver.
Uwielbiam przyrodę, w tym parki i Stanley Park mnie nie zawiódł.
Po pierwsze, było w nim mnóstwo ładnych zakamarków:
Lokalna fauna dopisywała:
Na tym ostatnim zdjęciu, jak ktoś nie widzi, jest foka
:D Płynęła z czymś różowym w pysku, chyba łososiem.
Były też akcenty historyczno-kulturalne:
Prócz tego piękne widoki i stosunkowo mało ludzi. Świetne miejsce.
Z parku wracaliśmy nabrzeżem, które też było ciekawe ze względu na faunę:
Prócz tego, było po prostu ładnie, widać, że już powoli zbliża się jesień.
Ta łódka miała ciekawą nazwę
:D :
A na koniec pikselowa orka:
Uff, teraz już tylko na późną obiadokolację, a potem do pubu na pożegnalnego drinka. Co ciekawe, drinki były zupełnie inne niż u nas, ja piłam Moscow Mule, całkiem niezłe.
Dzień 15 13.09.2019 Powrót do Europy
Tak, to już koniec naszej wycieczki. Wylot do Londynu mieliśmy o 14, a na lotnisko można wygodnie dojechać pociągiem, więc rano poszliśmy jeszcze na spacer.
Najpierw śniadanie w polecanej przez wczorajszego przewodnika piekarni Purebread przy Victory Square. Wyszło z 2x drożej niż w Tim Hortons, ale o wieeele smaczniej! Potem poszliśmy na spacer do Chinatown, bo tam jeszcze nie byliśmy, a według przewodnika znajduje się tam najwęższy budynek na świecie. Nie wiem, czy ze względu na wczesną godzinę, czy taki dzień - ilość bezdomnych nas poraziła. Większość zachowywała się jak wariaci (nie wiem, czy po prostu nienormalni, czy narkomani na głodzie) – jeden biegł z rowerem, po czym cisnął go na środek chodnika i uciekł, inna kobieta miała w garści ogromną szczotkę i szorowała z zewnątrz śmietnik, kilku się przepychało... Zrobiliśmy zdjęcie najwęższego budynku i uciekliśmy gdzie pieprz rośnie.
Ta część z przodu z napisem 1913 to właśnie najwęższy budynek.
I standardowa w Chinatown brama:
Na koniec jeszcze, z innej beczki, Salvador Dali:
O 11:30 odebraliśmy nasze bagaże i podreptaliśmy na stację. Na lotnisku bez przygód, lot spokojny i szybko minął, 8h i już byliśmy w Londynie
:) Teraz pozostała już tylko ostatnia atrakcja i można wracać do pracy:
Dziękuję wszystkim, którzy to czytali, klikali, że lubią i komentowali
:) Jeśli ktoś ma jakieś pytania, to piszcie!
zuzanna_89 napisał:Ustawiliśmy się do kontroli paszportowej trochę zdziwieni, że w samolocie nie dostaliśmy żadnych kwitków do wypełnienia. Okazało się jednak, że w dzisiejszych czasach papierki to przeżytek – deklarację wypełniało się w automatach, albo w aplikacji. Internet działał sprawnie, więc oboje ściągnęliśmy aplikację ..., w której trzeba było odpowiedzieć na kilka pytań (na ile przyjechałeś, czy przewozisz broń/leki/żywność, jaki jest cel przyjazdu itp.), generowany był kod QR, z tym podchodziło się do automatu, który drukował jakiś świstek (a jednak jest papierek!), to oglądał celnik i tyle. Aż się zdziwiłam, że tak szybko poszło. Teraz jeszcze plecak i możemy iść po samochód!Ciekawe co mówisz. 2 tygodnie wcześniej osobiście dostawałem kwitek i musiałem wypełnić, tak samo jak 3 lata temu.
:?
@macio106 To faktycznie ciekawe. Ale robiłeś wszystko na papierze, czy w automacie? Tam było z 20 takich automatów, które były alternatywą dla odprawy w aplikacji, może faktycznie ustawiono je w te 2 tygodnie. Musisz jechać kolejny raz
:D
macio106 napisał:Ciekawe co mówisz. 2 tygodnie wcześniej osobiście dostawałem kwitek i musiałem wypełnić, tak samo jak 3 lata temu.
:?Tu jest film instruktażowy z maja 2019 o elektronicznej odprawie w Calgary:https://www.youtube.com/watch?v=Tihbfk2ZmDk
JIK chyba wiele osób zachęcił, bo też byłem w tym roku w tych okolicach, dwa tygodnie po was głównie w Banff i kawałku Jasper (Peyto Lake) i Yoho (Takakkaw Falls). I też potem lot do Seattle z Alaska Airlines
:). Czekam na dalszy ciąg..Wysłane z mojego SM-G950F przy użyciu Tapatalka
@KKL No nieźle, to w 2019 roku tłumnie odwiedziliśmy te strony! A nie pomyślałabym, bo Polaków na miejscu spotkaliśmy dopiero po tygodniu pobytu, w Lake Louise, a dokładniej w Plain of Six Glaciers. Kolejne części niedługo, okazuje się, że mamy mnóstwo zdjęć i powoli przez nie brnę
;)
Heh, ale tłumy. Ja byłem w połowie września 2013 i było puściutko. Nad Moraine pojechałem chyba o 7-8 rano i bez problemu zaparkowałem na parkingu przy jeziorze.
Ojej, zazdroszczę, te czasy już chyba minęły... Szczególnie w miejscach łatwo dostępnych (blisko parkingów) są prawdziwe chmary Azjatów (Hindusów i Chińczyków). Na szczęście bardzo niewielu decyduje się na trekking, więc szlaki są wciąż pustawe. A i tak byliśmy we wrześniu, podobno w sierpniu jest jeszcze gorzej!
W jednej z relacji z podróży do USA czytałem, że jak nie wyglądasz na minimum 40 lat to sprzedawca ma obowiązek sprawdzić dokument tożsamości przy zakupie alkoholu. Ciekawa relacja i piękne zdjęcia.
@south Dzięki za miłe słowa
:) To ciekawe co piszesz - w UK jest coś takiego jak Challenge 25, czyli jak wyglądasz na mniej niż 25 lat to Cię sprawdzają, 40 to sporo... No ale zawsze miło
:D
Ciekawe miejsce.
Na zakończenie wybraliśmy się jeszcze na mały spacer po Ucluelet, poszukać jakichś pamiątek. Miasteczko jest urocze i pomimo wielu atrakcji turystycznych wciąż jest znacznie mniej popularne niż Tofino (na drugim końcu Pacific Rim) i mieszka w nim sporo miejscowych (równiez rdzennych Amerykanów).
Pamiątki jednak były albo bardzo drogie albo kiczowate, ruszyliśmy więc w drogę. Najpierw 4h jazdy aby oddać samochód na lotnisku w Victorii, a stamtąd na przystań promową i prosto do Vancouver. Tak jak już wcześniej pisałam, nie byliśmy pewni jak to rozegrać i ostatecznie wypożyczyliśmy samochód na lotnisku w Victorii i tam też mieliśmy go oddać. Nie była to idealna opcja, bo z lotniska do terminalu promowego był kawał drogi (jakieś 5km) drogą przy której nie było chodnika, a autobusy jeździły bardzo rzadko. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na taksówkę, za którą zapłaciliśmy 25 CAD.
Podróż minęła nam dość szybko, przy czym po drodze zorientowaliśmy się, że motel, w którym spaliśmy w Ucluelet skasował nas 2 razy (podczas dokonywania rezerwacji w lipcu oraz teraz), więc jak tylko złapaliśmy Wi-fi trzeba było zabrać się za pisanie maili. Oczywiście motel odpisał, że to pomyłka, bardzo przepraszają i zaraz oddadzą pieniądze. Spoko, tylko co by było, gdybyśmy się nie zorientowali? To uczy, że trzeba zaznaczać sobie od razu, w którym hotelu już ściągnęli od nas kasę, a w którym płatność ma być podczas pobytu.
Taksówka podwiozła nas prosto pod terminal promowy, gdzie w automacie kupiliśmy bilety (20CAD) i myśleliśmy, że zdążymy na prom o 16. Niestety, został odwołany i pozostało nam czekać ponad godzinę na kolejny.
W końcu prom przypłynął i mogliśmy wejść na pokład.
Plan był taki, żeby po wejściu na pokład spróbować kupić bilety na autokar jadący bezpośrednio do centrum Vancouver. Nie było problemu – zaraz po tym jak wsiedliśmy usłyszeliśmy ogłoszenie informujące o tym gdzie znajduje się pan kierowca sprzedający bilety. Taka przyjemność kosztuje, bagatela, 30 CAD, ale ponieważ byliśmy już u kresu podróży, a dziś były urodziny mojego męża zdecydowaliśmy się na tę odrobinę luksusu :D Inną opcją był dojazd komunikacją miejską (trzema środkami).
Do autokaru wsiedliśmy już na promie, nie powiem, było to bardzo wygodne. Dojazd do Vancouver zajął około godziny, a z przystanku mieliśmy około 10 minut spacerem do hotelu. Spaliśmy w St Clair Hostel, który zdecydowanie mogę polecić, głównie ze względu na lokalizację w połączeniu z względnie niską ceną.
Na urodzinową kolację wybraliśmy się na ramen do knajpy znajdującej się 2 budynki od naszego hostelu :D Knajpka Ramen Gojiro miała wszystko co trzeba – dobre opinie, dość niskie ceny i pyszne jedzenie (o czym świadczyła kolejka do wejścia).
Jutro mieliśmy cały dzień w Vancouver i chciałam wziąć udział w wycieczce z przewodnikiem (wiecie, taka darmowa z napiwkami na końcu). Mąż był początkowo niechętny, no bo co ma być ciekawego w Vancouver, ale jak przedstawiłam mu alternatywę w postaci pół dnia w outlecie to szybko zmienił zdanie :P Zaklepałam więc wycieczkę na 10 i poszliśmy spać.
Dzień 14 11.09.2019 Vancouver
Widok z naszego okna:
Rano popełniliśmy błąd – wybraliśmy się na śniadanie do Tim Horton’s. Myślałam, że to coś w stylu brytyjskiego Pret a Manger, ale jakość jedzenia niższa niż w McDonald’sie. Nie powiem, było mega tanio, kupiliśmy po dwie kanapki z jajkiem i bekonem, do tego kawa i zapłaciliśmy może 12 dolarów. Co z tego, skoro kanapki były tak okropne, że ledwo po jednej zjedliśmy? Kawa była ok.
Na 10 mieliśmy zaklepaną wycieczkę z Tour Guys, których bardzo, bardzo polecam. Mają kilka różnych tras, my zdecydowaliśmy się na najbliższe okolice czyli Granville Street & Gastown. Byliśmy naprawdę ciekawi co też będziemy robić przez te 2h, bo jak na razie Vancouver nie wydawało nam się miastem obfitującym w zabytki. Większość budynków wyglądała jakby powstały w przeciągu ostatnich 20-stu lat, miasto przypominało mi głównie Londyn (okolice Canary Warf czy Battersea), trochę też miało z Nowego Yorku i Hong Kongu.
Na wycieczkę zgłosiło się około 30 osób, na początku się przedstawiamy i mówimy skąd jesteśmy. Sporo Kanadyjczyków ze Wschodu, Amerykanów, do tego Europejczycy z Zachodu (UK, Holandia). Od razu okazuje się, że ta wycieczka to był strzał w 10-tkę. Przewodnikiem był założyciel Tour Guys, Ali, który ma ogromną wiedzę, a do tego talent do opowiadania.
Dowiadujemy się wielu ciekawostek o mieście, choćby to, że George Vancouver był tu tylko przez kilka dni i że jeszcze 150 lat temu rósł tu bardzo stary las deszczowy. Żeby pokazać jak wysokie drzewa jeszcze niedawno rosły w tym miejscu wystarczy spojrzeć na drzewa rosnące na dachu tego wieżowca.
Tak, robi wrażenie.
Rozwój miasta bardzo przyspieszyła budowa linii kolejowej. Tu widzimy budynek dworca kolejowego:
W środku jest on przyozdobiony malunkami przedstawiającymi najpiękniejsze miejsca w Kanadzie. Wśród nich wypatrzyliśmy, a jakże, Morraine Lake:
Dalej idziemy do Gastown, najstarszej dzielnicy miasta. Nasz przewodnik informuje nas, że kiedyś mieszkała tu biedota, teraz hipsterzy. Kręci się tu mnóstwo filmów, bo jest taniej niż w Nowym Yorku, a wygląda podobnie.
Dowiadujemy się też, że okolice naszego hostelu jak i samo Gastown jest uważane za miejsca niebezpieczne. Podobno nigdzie w Kanadzie nie umiera z przedawkowania więcej osób niż tu. Faktycznie, jak się przyjrzeć to na ulicach widzimy igły, strzykawki i inne podejrzane przedmioty. Jest sporo bezdomnych.
Victory Square, czyli plac zwycięstwa podobno jeszcze kilka lat temu aż roił się od narkomanów i bezdomnych. Dlatego usunięto krzaki, w których spali narkomani, dodano latarnie i wprowadzono częstsze kontrole policji. Efekt jest podobno zadowalający, mi w szczególności podobają się hełmy na latarniach upamiętniające poległych w I Wojnie Światowej.
Ogólnie w Vancouver widać bogactwo i biedę, które przeplatają się ze sobą i wydają się nie przeszkadzać sobie wzajemnie. Ciekawym tego przykładem jest centrum handlowe Woodward’s, które istniało w Vancouver od końca XIX wieku. Nasz przewodnik mówił, że jako dziecko przychodził tu w soboty z rodzicami, było o kultowe miejsce. Jakiś czas temu centrum zdecydowano się rozebrać, pozostał problem co w tu zbudować? Świetna miejscówka, więc deweloperzy chcieli mieszkania, natomiast działacze społeczni ze względu na dużą ilość bezdomnych w okolicy chcieli mieszkania komunalne. I co? Powstało i jedno i drugie i to pod jednym dachem! Dodatkowo trochę sklepów, poradnie leczenia uzależnień, jakaś restauracja. Z dawnego centrum Woodward’s pozostało tylko logo.
A w ogóle to wiecie czemu w Vancouver jest aż tylu bezdomnych? Ano dlatego, że to jedyne miasto w Kanadzie, gdzie szybciej umrzesz z głodu niż zamarzniesz ;) Tak przynajmniej twierdził nasz przewodnik.
Sama mam liberalne poglądy, ale Vancouver nawet dla mnie jest chyba zbyt liberalne. Jako wisienka na torcie taka sytuacja przy wejściu do kanadyjskiego Rossmana: elegancko ubrana kobieta wychodzi ze sklepu. Obdarty bezdomny zaczepia ją z pytaniem o pieniądze. Kobieta otwiera portfel i daje mu 20CAD. Pyta jak się bezdomny miewa po czym ściska mu rękę. Wow. Szczęka mi opadła.
O tym, że nie zawsze żyło się tu tak zgodnie przypomina zdjęcie wiszące w nowym kompleksie Woodward’s
To scena przedstawiająca zamieszki z 1971, kiedy to policja brutalnie stłumiła protest hippisów chcących zalegalizować marihuanę. Zamieszki były skutkiem rosnących latami napięć między hipisami mieszkających w opustoszałych budynkach w Gastown a rodzinami bogacącej się klasy średniej wprowadzającymi się w te okolice. Widać teraz już doszli do porozumienia :D
Ojcem Gastown jest „Gassy” Jack:
A na przeciw pomnika jakby mini wersja Flatiron Building z NYC:
To już koniec wycieczki. Była super i gdybyśmy byli w Vancouver jeszcze jeden dzień to na pewno poszłabym na inną organizowaną przez Tour Guys. Aż mi głupio, że ja tak mało wiem o mieście, w którym mieszkam (Gdyni). No ale w tym roku pewnie będzie szansa nadrobić, bo chyba szykują się wakacje w kraju ;)
Nasz przewodnik polecił nam kilka knajp, głównie w okolicy Victory Square. Najpierw poszliśmy na lody w kołaczu:
Hipsterska knajpa, więc cena zwaliła mnie z nóg. Ale dobre było.
Po powrocie do hostelu trochę odsapnęliśmy po czym ruszyliśmy do Stanley Park. Jak spojrzycie na mapę Vancouver to zobaczycie, że ten park jest naprawdę ogromny. Oczywiście poszliśmy do niego pieszo.
Zabudowa okolic Coal Harbor przypomina mi kraje azjatyckie (tylko ludzi mało).
Po drodze widzieliśmy też SPA Ivanki Trump. Zakładam, że to dla tej bogatszej części mieszkańców:
Patrząc na Stanley Park od strony miasta można zapomnieć, że jesteśmy w trzecim największym mieście Kanady.
Wystarczy jednak się odwrócić, aby sobie o tym przymnieć :)
Zaraz za mariną dla jachtów, koło Canada Place, znajduje się terminal hydroplanów. Dzięki temu co i rusz widać lądujące słodziaki!
A tu „lotnisko”:
Akurat w dal odpływała też większa jednostka, z tego co widzę Holland America Line. Nie wiem dokąd płynęła, ale widziałam sporo opcji rejsów na Alaskę z Vancouver.
Uwielbiam przyrodę, w tym parki i Stanley Park mnie nie zawiódł.
Po pierwsze, było w nim mnóstwo ładnych zakamarków:
Lokalna fauna dopisywała:
Na tym ostatnim zdjęciu, jak ktoś nie widzi, jest foka :D Płynęła z czymś różowym w pysku, chyba łososiem.
Były też akcenty historyczno-kulturalne:
Prócz tego piękne widoki i stosunkowo mało ludzi. Świetne miejsce.
Z parku wracaliśmy nabrzeżem, które też było ciekawe ze względu na faunę:
Prócz tego, było po prostu ładnie, widać, że już powoli zbliża się jesień.
Ta łódka miała ciekawą nazwę :D :
A na koniec pikselowa orka:
Uff, teraz już tylko na późną obiadokolację, a potem do pubu na pożegnalnego drinka. Co ciekawe, drinki były zupełnie inne niż u nas, ja piłam Moscow Mule, całkiem niezłe.
Dzień 15 13.09.2019 Powrót do Europy
Tak, to już koniec naszej wycieczki. Wylot do Londynu mieliśmy o 14, a na lotnisko można wygodnie dojechać pociągiem, więc rano poszliśmy jeszcze na spacer.
Najpierw śniadanie w polecanej przez wczorajszego przewodnika piekarni Purebread przy Victory Square. Wyszło z 2x drożej niż w Tim Hortons, ale o wieeele smaczniej!
Potem poszliśmy na spacer do Chinatown, bo tam jeszcze nie byliśmy, a według przewodnika znajduje się tam najwęższy budynek na świecie. Nie wiem, czy ze względu na wczesną godzinę, czy taki dzień - ilość bezdomnych nas poraziła. Większość zachowywała się jak wariaci (nie wiem, czy po prostu nienormalni, czy narkomani na głodzie) – jeden biegł z rowerem, po czym cisnął go na środek chodnika i uciekł, inna kobieta miała w garści ogromną szczotkę i szorowała z zewnątrz śmietnik, kilku się przepychało... Zrobiliśmy zdjęcie najwęższego budynku i uciekliśmy gdzie pieprz rośnie.
Ta część z przodu z napisem 1913 to właśnie najwęższy budynek.
I standardowa w Chinatown brama:
Na koniec jeszcze, z innej beczki, Salvador Dali:
O 11:30 odebraliśmy nasze bagaże i podreptaliśmy na stację. Na lotnisku bez przygód, lot spokojny i szybko minął, 8h i już byliśmy w Londynie :) Teraz pozostała już tylko ostatnia atrakcja i można wracać do pracy:
Dziękuję wszystkim, którzy to czytali, klikali, że lubią i komentowali :) Jeśli ktoś ma jakieś pytania, to piszcie!