Za to kawałek dalej ruszyliśmy na wychwalany w internecie szlak Parker Ridge. Widok z przełęczy miał zapierać dech w piersi. No to idziemy!
Początkowo szło się lasem, potem roślinność robiła się coraz niższa.
Było dość zimno i bardzo wietrznie. Po dotarciu na grań...
...mogliśmy wreszcie zobaczyć co kryje się po drugiej stronie!
Widok był wręcz wzruszający – ta przestrzeń i bezwzględne piękno przyrody faktycznie zapierały dech w piersi.
Spacer był dość krótki, męczący (ostro pod górkę) i bardzo satysfakcjonujący! Po około 1.5h byliśmy z powrotem w samochodzie.
Kolejnym przystankiem, ostatnim na dziś, było jezioro Peyto Lake. Mój mąż miał już powoli dość atrakcji, no ale tej nie mogliśmy ominąć
:P Jutro miał być spokojny dzień, więc będzie miał szansę odpocząć (od jeżdżenia samochodem).
Akurat jak stanęliśmy na parkingu przy Peyto Lake zaczęło lać jak z cebra, ale niewzruszeni ruszyliśmy i nawet zatrzymywaliśmy się przy tablicach informacyjnych po drodze
;)
Podejście jest krótkie (jakieś 10 minut), ale dość strome i kiedy wracaliśmy kilka grup ludzi pytało nas czy daleko jeszcze. Naprawdę rozważali cofnięcie się do parkingu, kumacie?! Ominęliby coś takiego:
Ten niesamowity kolor wody w jeziorach Banff i Jasper wywołanyjest drobinkami skał z topniejącego lodowca. Peyto Lake, jak wszyscy zainteresowani wiedzą, ma kształt głowy wilka. I nawet w deszczu jest super!
No to teraz mogliśmy już zmierzać prosto do Golden, gdzie mieliśmy spędzić 2 kolejne noce
:)
Na mapie bez poziomic tego nie widać, ale, żeby z trasy numer 93 dojechać do Golden trzeba najpierw zjechać ostro w dół, a potem z powrotem do góry i znów w dół (po kilkaset metrów na pewno). Trochę się martwiliśmy na ile paliwochłonna będzie taka jazda, a że była też stresująca dla kierowcy (jadąc w dół wydawało się momentami masakrycznie stromo) to zaczęliśmy się zastanawiać czy jutro realizować nasz plan i jechać do Yoho.
Na razie jednak dojechaliśmy do motelu, który był położony w dogodnym i ładnym miejscu, a na podwórku czekał kolejny misio
;)
Na obiadokolację poszliśmy do polecanej knajpy w Golden, tym razem z kuchnią północnoamerykańską. Jeśli będziecie w okolicy– polecam gorąco! Najlepsze żeberka jakie w życiu jadłam!
Rozpływały się w ustach!
Szybki powrót do hotelu i o 22 idziemy spać. To był udany dzień!Dzien 4: 1.09.2019 – Yoho
Tak jak pisałam powyżej, mój mąż, który nie jest aż takim entuzjastą gór jak ja, powoli miał dość napiętego harmonogramu i typowo górskich atrakcji, więc brałam pod uwagę zmianę planów na dziś. Myśleliśmy o jakimś raftingu, ale jak zaczęliśmy o tym czytać, to te bardziej hardcorowe wydawały się straszne, a znowuż nie chcieliśmy trafić na rejs pontonem
;) Ostatecznie mąż stwerdził, że przecież jesteśmy tu, żeby chodzić po górach i powinniśmy po prostu pójść w góry. Uff.
Drugi problem to wybór szlaku – na inne dni miałam zawsze dość oczywistych faworytów, w Yoho wydawało mi się, że jest kilka tak samo interesujących szlaków. Ponieważ chcieliśmy trochę odpocząć przed kolejnym dniem ostatecznie zdecydowaliśmy się na szlak doliną Yoho do Twin Falls, rozważaliśmy powrót przez Iceline Trail.
Przed wyruszeniem jednak mój mąż zaopatrzył się w bear spray. Po wczorajszym spotkaniu z misiem uznał, że lepiej mieć ten specyfik na wypadek ewentualnego kolejnego spotkania
;) Spray udało się kupić w przydrożnym sklepie sprzedającym butle z gazem i tym podobne, kosztował sporo, bo 40 CAD, no ale jeśli taka jest cena spokoju ducha to niech będzie.
Co ciekawe – był 1-szy września (80-ta rocznica rozpoczęcia drugiej wojny światowej) i w kanadyjskim radiu sporo mówili o Polsce! Ciekawe doświadczenie.
Zaparkowaliśmy przy wodospadzie Takkakaw (aby znaleźć miejsce parkingowe musieliśmy krążyć chyba z 15 minut – wodospady są bardzo blisko parkingu i są bardzo popularne wśród Azjatów), do którego planowaliśmy podejść pod koniec dnia i ruszyliśmy. Powitała nas tablica informacyjna:
Przed nami jakieś 15km marszu (ale doliną, więc prawie po płaskim), więc ruszamy
:) Początkowo idziemy otwartą przestrzenią widząc w oddali lodowiec Yoho.
Potem wchodzimy w las, a cały czas towarzyszy nam rzeka w ciekawym kolorze.
Ludzi jest bardzo mało i ciągle mamy bear spray pod ręką. Powoli zaczyna się chmurzyć, a że zapowiadano na dziś burze zaczynamy się zastanawiać nad sensownością trekkingu dalszego niż Twin Falls. Przy samych Twin Falls zaczyna porządnie padać, na szczęście udaje nam się je zobaczyć.
Schodzimy do punktu biwakowego w nadziei na znalezienie schronienia. Udaje się, ktoś rozłożył płachtę brezentową pod którą możemy się schronić i zjeść kanapki
:D
Czekając aż przejdzie deszcz mamy okazję przyjrzeć się obozowisku – jest tu dosłownie kilka namiotów, wokół jednego kręci się człowiek z psem, reszta jest pusta. Ciekawy jest sposób zabezpieczenia plecaków przed niedźwiedziami:
W końcu gdy przestaje padać, a tylko kropi ruszamy w drogę powrotną. Szlak jest mokry i śliski – nie ryzykujemy podejście na Iceline Trail. Droga powrotna idzie nam szybciej, bo jest lekko z górki. Mijamy kilka osób z wielkimi plecakami pytają nas czy dobrze się kierują na obozowisko. Owszem
:) Kanadyjczycy chyba lubią spać pod namiotem.
W końcu dochodzimy w okolice parkingu.Szlak do nie był może powalający (szczególnie jak na kanadyjskie możliwości), ale zupełnie przyjemny i niezbyt męczący. Całość wyniosła 16km i zajęła niecałe 4h. Teraz pozostaje zobaczyć główną atrakcję:
Wodospad ma 254m – jest ogromny, ale chyba przez to że taki wąski i odsłonięty to nie jest jakiś specjalnie imponujący (to oczywiście subiektywna opinia).
W każdym razie dobrze go było zobaczyć i mogliśmy wracać. Po drodze do Golden zajechaliśmy jeszcze zobaczyć Natural Bridge – ciekawą formację skalną na rzece.
Ładne miejsce
:) Stamtąd udaliśmy się do hotelu przebrać się i potem już obiadokolacja i spać!
To był luźniejszy dzień, ale potrzebowaliśmy takiego.Dzień 5: 2.09.2019 Banff
Dzień kulminacyjny, bo dziś mieliśmy odwiedzić gwiazdę Alberty czyli Lake Louise
;) Lake Louise to nazwa zarówno miejscowości jak i samego jeziora. Z Golden jechaliśmy tam godzinę, a pogoda była naprawdę niezdecydowana – deszcz, słońce, tęcza, to znowu mgła. Jak to w górach
;)
Kiedy dojechaliśmy o 9 główny parking był już pełen, na szczęście kawałek niżej (po prawej jadąc w kierunku jeziora) jest mniejszy parking na którym były jeszcze miejsca. Kiedy i te się zapełnią pozostaje dojazd autobusem, o tyle upierdliwy, że często kolejki do niego są na ponad godzinę stania. Więc polecam raczej wczesne wstawanie
:)
Po 10 minutach spaceru dotarliśmy do głównego parkingu mijając co chwilę ostrzeżenia o misiach.
Ten autobus szkolny woził turystów między miasteczkiem Lake Louise a jeziorami Lake Louise i Morraine Lake. Zaraz za parkingiem naszym oczom okazał się słynny widok na jezioro z lodowcem w tle.
Hmm, w sumie to lodowiec zakryły chmury i widok nie był specjalnie szałowy. Ludzi sporo, ale da się zrobić zdjęcie.
Pogoda wciąż szybko się zmienia.
Kierujemy się od razu w stronę Lake Mirror --> Little Beehive --> Lake Agnes. Było trochę ludzi, ale bez problemu dało się iść swoim tempem. Do Mirror Lake cały czas idzie się lasem, a widok Lake Louise, kiedy zaczyna prześwitywać między drzewami w dole jest naprawdę niesamowity.
Po jakichś 45 minutach marszu dochodzimy do Mirror Lake. Ten szczyt za nim nazywa się Big Beehive – naprawdę wygląda jak stworzony przez pszczoły
;)
Co ciekawe do Lake Agnes można wybrać się też konno.
Jak widać znowu pada. Ale to nic, może dzięki temu nie ma specjalnych tłumów. Ruszamy dalej, decydujemy się na wejście na Little Beehive, zamiast Big Beehive. Widok na Lake Louise jest podobno porównywalny, a chcemy oszczędzać siły i dojść jeszcze do Plain of 6 Glaciers (mój mąż jeszcze o tym nie wie;).
Big Beehive z góry:
Co tu dużo mówić, widoki były po prostu przepiękne, a jak tylko wyszło słońce pojawiły też się zwierzęta
:D Takich słodkich gryzoni było na szlaku naprawdę sporo, jest to pręgowiec amerykański (ang. chipmunk).
Na szlaku byliśmy sami i mogliśmy przyjmować najróżniejsze pozy
;)
W końcu zobaczyliśmy też widok dla którego tu wchodziliśmy – Lake Louise z góry. Te czarne kropeczki to kajaki. Niesamowity widok!
Chyba już na dobre przestało padać i było po prostu przepięknie. Chłonęliśmy widoki.
Na szczycie była ławka, gdzie zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Pół godziny na słońcu i przemoczone ciuchy wyschły. Prócz nas nie było nikogo, dopiero gdy ruszyliśmy dalej spotkaliśmy kilka osób.
Dalej poszliśmy do Lake Agnes.
Wiało tam niemiłosiernie i było bardzo tłoczno, więc nie przesiadywaliśmy tam tylko od razu skierowaliśmy się w stronę Plain of Six Glaciers. Widoki wciąż były niesamowite.
Idąc od Lake Agnes zeszliśmy dość sporo w dół, potem szliśmy znów lekko pod górę. Lake Louise było coraz dalej.
Spotkaliśmy też kolejnego pręgowca, który nieświadomie pozował do zdjęć myśląc, że mamy dla niego coś do jedzenia. Ale patrząc po jego brzuszku, nie głoduje
;)
Zaczynaliśmy już być lekko zmęczeni, na szczęście lodowce były coraz bliżej.
A to oznaczało, że już po chwili doszliśmy do schroniska (czy raczej kawiarni, bo chyba nie można tam nocować) i mogliśmy pozwolić sobie na kawę, ciastko i chwilę odpoczynku.
Miejsce jest piękne i zachęca do dalszej wspinaczki. Niestety, my byliśmy już dość zmęczeni i po posileniu się zaczęliśmy drogę powrotną. A wracając większość czasu ma się widok na Lake Louise
:)
W niecałą godzinę znaleźliśmy się z powrotem nad Lake Louise. Miejsce, w którym woda z lodowca wpływa do jeziora jest prześliczne.
zuzanna_89 napisał:Ustawiliśmy się do kontroli paszportowej trochę zdziwieni, że w samolocie nie dostaliśmy żadnych kwitków do wypełnienia. Okazało się jednak, że w dzisiejszych czasach papierki to przeżytek – deklarację wypełniało się w automatach, albo w aplikacji. Internet działał sprawnie, więc oboje ściągnęliśmy aplikację ..., w której trzeba było odpowiedzieć na kilka pytań (na ile przyjechałeś, czy przewozisz broń/leki/żywność, jaki jest cel przyjazdu itp.), generowany był kod QR, z tym podchodziło się do automatu, który drukował jakiś świstek (a jednak jest papierek!), to oglądał celnik i tyle. Aż się zdziwiłam, że tak szybko poszło. Teraz jeszcze plecak i możemy iść po samochód!Ciekawe co mówisz. 2 tygodnie wcześniej osobiście dostawałem kwitek i musiałem wypełnić, tak samo jak 3 lata temu.
:?
@macio106 To faktycznie ciekawe. Ale robiłeś wszystko na papierze, czy w automacie? Tam było z 20 takich automatów, które były alternatywą dla odprawy w aplikacji, może faktycznie ustawiono je w te 2 tygodnie. Musisz jechać kolejny raz
:D
macio106 napisał:Ciekawe co mówisz. 2 tygodnie wcześniej osobiście dostawałem kwitek i musiałem wypełnić, tak samo jak 3 lata temu.
:?Tu jest film instruktażowy z maja 2019 o elektronicznej odprawie w Calgary:https://www.youtube.com/watch?v=Tihbfk2ZmDk
JIK chyba wiele osób zachęcił, bo też byłem w tym roku w tych okolicach, dwa tygodnie po was głównie w Banff i kawałku Jasper (Peyto Lake) i Yoho (Takakkaw Falls). I też potem lot do Seattle z Alaska Airlines
:). Czekam na dalszy ciąg..Wysłane z mojego SM-G950F przy użyciu Tapatalka
@KKL No nieźle, to w 2019 roku tłumnie odwiedziliśmy te strony! A nie pomyślałabym, bo Polaków na miejscu spotkaliśmy dopiero po tygodniu pobytu, w Lake Louise, a dokładniej w Plain of Six Glaciers. Kolejne części niedługo, okazuje się, że mamy mnóstwo zdjęć i powoli przez nie brnę
;)
Heh, ale tłumy. Ja byłem w połowie września 2013 i było puściutko. Nad Moraine pojechałem chyba o 7-8 rano i bez problemu zaparkowałem na parkingu przy jeziorze.
Ojej, zazdroszczę, te czasy już chyba minęły... Szczególnie w miejscach łatwo dostępnych (blisko parkingów) są prawdziwe chmary Azjatów (Hindusów i Chińczyków). Na szczęście bardzo niewielu decyduje się na trekking, więc szlaki są wciąż pustawe. A i tak byliśmy we wrześniu, podobno w sierpniu jest jeszcze gorzej!
W jednej z relacji z podróży do USA czytałem, że jak nie wyglądasz na minimum 40 lat to sprzedawca ma obowiązek sprawdzić dokument tożsamości przy zakupie alkoholu. Ciekawa relacja i piękne zdjęcia.
@south Dzięki za miłe słowa
:) To ciekawe co piszesz - w UK jest coś takiego jak Challenge 25, czyli jak wyglądasz na mniej niż 25 lat to Cię sprawdzają, 40 to sporo... No ale zawsze miło
:D
Za to kawałek dalej ruszyliśmy na wychwalany w internecie szlak Parker Ridge. Widok z przełęczy miał zapierać dech w piersi. No to idziemy!
Początkowo szło się lasem, potem roślinność robiła się coraz niższa.
Było dość zimno i bardzo wietrznie. Po dotarciu na grań...
...mogliśmy wreszcie zobaczyć co kryje się po drugiej stronie!
Widok był wręcz wzruszający – ta przestrzeń i bezwzględne piękno przyrody faktycznie zapierały dech w piersi.
Spacer był dość krótki, męczący (ostro pod górkę) i bardzo satysfakcjonujący! Po około 1.5h byliśmy z powrotem w samochodzie.
Kolejnym przystankiem, ostatnim na dziś, było jezioro Peyto Lake. Mój mąż miał już powoli dość atrakcji, no ale tej nie mogliśmy ominąć :P Jutro miał być spokojny dzień, więc będzie miał szansę odpocząć (od jeżdżenia samochodem).
Akurat jak stanęliśmy na parkingu przy Peyto Lake zaczęło lać jak z cebra, ale niewzruszeni ruszyliśmy i nawet zatrzymywaliśmy się przy tablicach informacyjnych po drodze ;)
Podejście jest krótkie (jakieś 10 minut), ale dość strome i kiedy wracaliśmy kilka grup ludzi pytało nas czy daleko jeszcze. Naprawdę rozważali cofnięcie się do parkingu, kumacie?! Ominęliby coś takiego:
Ten niesamowity kolor wody w jeziorach Banff i Jasper wywołanyjest drobinkami skał z topniejącego lodowca. Peyto Lake, jak wszyscy zainteresowani wiedzą, ma kształt głowy wilka. I nawet w deszczu jest super!
No to teraz mogliśmy już zmierzać prosto do Golden, gdzie mieliśmy spędzić 2 kolejne noce :)
Na mapie bez poziomic tego nie widać, ale, żeby z trasy numer 93 dojechać do Golden trzeba najpierw zjechać ostro w dół, a potem z powrotem do góry i znów w dół (po kilkaset metrów na pewno). Trochę się martwiliśmy na ile paliwochłonna będzie taka jazda, a że była też stresująca dla kierowcy (jadąc w dół wydawało się momentami masakrycznie stromo) to zaczęliśmy się zastanawiać czy jutro realizować nasz plan i jechać do Yoho.
Na razie jednak dojechaliśmy do motelu, który był położony w dogodnym i ładnym miejscu, a na podwórku czekał kolejny misio ;)
Na obiadokolację poszliśmy do polecanej knajpy w Golden, tym razem z kuchnią północnoamerykańską. Jeśli będziecie w okolicy– polecam gorąco! Najlepsze żeberka jakie w życiu jadłam!
Rozpływały się w ustach!
Szybki powrót do hotelu i o 22 idziemy spać. To był udany dzień!Dzien 4: 1.09.2019 – Yoho
Tak jak pisałam powyżej, mój mąż, który nie jest aż takim entuzjastą gór jak ja, powoli miał dość napiętego harmonogramu i typowo górskich atrakcji, więc brałam pod uwagę zmianę planów na dziś. Myśleliśmy o jakimś raftingu, ale jak zaczęliśmy o tym czytać, to te bardziej hardcorowe wydawały się straszne, a znowuż nie chcieliśmy trafić na rejs pontonem ;) Ostatecznie mąż stwerdził, że przecież jesteśmy tu, żeby chodzić po górach i powinniśmy po prostu pójść w góry. Uff.
Drugi problem to wybór szlaku – na inne dni miałam zawsze dość oczywistych faworytów, w Yoho wydawało mi się, że jest kilka tak samo interesujących szlaków. Ponieważ chcieliśmy trochę odpocząć przed kolejnym dniem ostatecznie zdecydowaliśmy się na szlak doliną Yoho do Twin Falls, rozważaliśmy powrót przez Iceline Trail.
Przed wyruszeniem jednak mój mąż zaopatrzył się w bear spray. Po wczorajszym spotkaniu z misiem uznał, że lepiej mieć ten specyfik na wypadek ewentualnego kolejnego spotkania ;) Spray udało się kupić w przydrożnym sklepie sprzedającym butle z gazem i tym podobne, kosztował sporo, bo 40 CAD, no ale jeśli taka jest cena spokoju ducha to niech będzie.
Co ciekawe – był 1-szy września (80-ta rocznica rozpoczęcia drugiej wojny światowej) i w kanadyjskim radiu sporo mówili o Polsce! Ciekawe doświadczenie.
Zaparkowaliśmy przy wodospadzie Takkakaw (aby znaleźć miejsce parkingowe musieliśmy krążyć chyba z 15 minut – wodospady są bardzo blisko parkingu i są bardzo popularne wśród Azjatów), do którego planowaliśmy podejść pod koniec dnia i ruszyliśmy. Powitała nas tablica informacyjna:
Przed nami jakieś 15km marszu (ale doliną, więc prawie po płaskim), więc ruszamy :) Początkowo idziemy otwartą przestrzenią widząc w oddali lodowiec Yoho.
Potem wchodzimy w las, a cały czas towarzyszy nam rzeka w ciekawym kolorze.
Ludzi jest bardzo mało i ciągle mamy bear spray pod ręką. Powoli zaczyna się chmurzyć, a że zapowiadano na dziś burze zaczynamy się zastanawiać nad sensownością trekkingu dalszego niż Twin Falls. Przy samych Twin Falls zaczyna porządnie padać, na szczęście udaje nam się je zobaczyć.
Schodzimy do punktu biwakowego w nadziei na znalezienie schronienia. Udaje się, ktoś rozłożył płachtę brezentową pod którą możemy się schronić i zjeść kanapki :D
Czekając aż przejdzie deszcz mamy okazję przyjrzeć się obozowisku – jest tu dosłownie kilka namiotów, wokół jednego kręci się człowiek z psem, reszta jest pusta. Ciekawy jest sposób zabezpieczenia plecaków przed niedźwiedziami:
W końcu gdy przestaje padać, a tylko kropi ruszamy w drogę powrotną. Szlak jest mokry i śliski – nie ryzykujemy podejście na Iceline Trail. Droga powrotna idzie nam szybciej, bo jest lekko z górki. Mijamy kilka osób z wielkimi plecakami pytają nas czy dobrze się kierują na obozowisko. Owszem :) Kanadyjczycy chyba lubią spać pod namiotem.
W końcu dochodzimy w okolice parkingu.Szlak do nie był może powalający (szczególnie jak na kanadyjskie możliwości), ale zupełnie przyjemny i niezbyt męczący. Całość wyniosła 16km i zajęła niecałe 4h. Teraz pozostaje zobaczyć główną atrakcję:
Wodospad ma 254m – jest ogromny, ale chyba przez to że taki wąski i odsłonięty to nie jest jakiś specjalnie imponujący (to oczywiście subiektywna opinia).
W każdym razie dobrze go było zobaczyć i mogliśmy wracać. Po drodze do Golden zajechaliśmy jeszcze zobaczyć Natural Bridge – ciekawą formację skalną na rzece.
Ładne miejsce :) Stamtąd udaliśmy się do hotelu przebrać się i potem już obiadokolacja i spać!
To był luźniejszy dzień, ale potrzebowaliśmy takiego.Dzień 5: 2.09.2019 Banff
Dzień kulminacyjny, bo dziś mieliśmy odwiedzić gwiazdę Alberty czyli Lake Louise ;) Lake Louise to nazwa zarówno miejscowości jak i samego jeziora. Z Golden jechaliśmy tam godzinę, a pogoda była naprawdę niezdecydowana – deszcz, słońce, tęcza, to znowu mgła. Jak to w górach ;)
Kiedy dojechaliśmy o 9 główny parking był już pełen, na szczęście kawałek niżej (po prawej jadąc w kierunku jeziora) jest mniejszy parking na którym były jeszcze miejsca. Kiedy i te się zapełnią pozostaje dojazd autobusem, o tyle upierdliwy, że często kolejki do niego są na ponad godzinę stania. Więc polecam raczej wczesne wstawanie :)
Po 10 minutach spaceru dotarliśmy do głównego parkingu mijając co chwilę ostrzeżenia o misiach.
Ten autobus szkolny woził turystów między miasteczkiem Lake Louise a jeziorami Lake Louise i Morraine Lake. Zaraz za parkingiem naszym oczom okazał się słynny widok na jezioro z lodowcem w tle.
Hmm, w sumie to lodowiec zakryły chmury i widok nie był specjalnie szałowy. Ludzi sporo, ale da się zrobić zdjęcie.
Pogoda wciąż szybko się zmienia.
Kierujemy się od razu w stronę Lake Mirror --> Little Beehive --> Lake Agnes. Było trochę ludzi, ale bez problemu dało się iść swoim tempem. Do Mirror Lake cały czas idzie się lasem, a widok Lake Louise, kiedy zaczyna prześwitywać między drzewami w dole jest naprawdę niesamowity.
Po jakichś 45 minutach marszu dochodzimy do Mirror Lake. Ten szczyt za nim nazywa się Big Beehive – naprawdę wygląda jak stworzony przez pszczoły ;)
Co ciekawe do Lake Agnes można wybrać się też konno.
Jak widać znowu pada. Ale to nic, może dzięki temu nie ma specjalnych tłumów. Ruszamy dalej, decydujemy się na wejście na Little Beehive, zamiast Big Beehive. Widok na Lake Louise jest podobno porównywalny, a chcemy oszczędzać siły i dojść jeszcze do Plain of 6 Glaciers (mój mąż jeszcze o tym nie wie;).
Big Beehive z góry:
Co tu dużo mówić, widoki były po prostu przepiękne, a jak tylko wyszło słońce pojawiły też się zwierzęta :D Takich słodkich gryzoni było na szlaku naprawdę sporo, jest to pręgowiec amerykański (ang. chipmunk).
Na szlaku byliśmy sami i mogliśmy przyjmować najróżniejsze pozy ;)
W końcu zobaczyliśmy też widok dla którego tu wchodziliśmy – Lake Louise z góry. Te czarne kropeczki to kajaki. Niesamowity widok!
Chyba już na dobre przestało padać i było po prostu przepięknie. Chłonęliśmy widoki.
Na szczycie była ławka, gdzie zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Pół godziny na słońcu i przemoczone ciuchy wyschły. Prócz nas nie było nikogo, dopiero gdy ruszyliśmy dalej spotkaliśmy kilka osób.
Dalej poszliśmy do Lake Agnes.
Wiało tam niemiłosiernie i było bardzo tłoczno, więc nie przesiadywaliśmy tam tylko od razu skierowaliśmy się w stronę Plain of Six Glaciers. Widoki wciąż były niesamowite.
Idąc od Lake Agnes zeszliśmy dość sporo w dół, potem szliśmy znów lekko pod górę. Lake Louise było coraz dalej.
Spotkaliśmy też kolejnego pręgowca, który nieświadomie pozował do zdjęć myśląc, że mamy dla niego coś do jedzenia. Ale patrząc po jego brzuszku, nie głoduje ;)
Zaczynaliśmy już być lekko zmęczeni, na szczęście lodowce były coraz bliżej.
A to oznaczało, że już po chwili doszliśmy do schroniska (czy raczej kawiarni, bo chyba nie można tam nocować) i mogliśmy pozwolić sobie na kawę, ciastko i chwilę odpoczynku.
Miejsce jest piękne i zachęca do dalszej wspinaczki. Niestety, my byliśmy już dość zmęczeni i po posileniu się zaczęliśmy drogę powrotną. A wracając większość czasu ma się widok na Lake Louise :)
W niecałą godzinę znaleźliśmy się z powrotem nad Lake Louise. Miejsce, w którym woda z lodowca wpływa do jeziora jest prześliczne.