Po spotkaniu z rodziną mieliśmy w planach jeszcze spotkanie z koleżanką, tym razem w centrum miasta (czy raczej, mówiąc po amerykańsku, Downtown). Aby się tam dostać przeszliśmy najpierw przez park przy Space Needle.
A po chwili dotarliśmy do dzielnicy biurowców.
Naszą uwagę przykuł budynek Amazon Spheres (tzn. zatrzymując się przy nim nie wiedzieliśmy co to jest, dopiero koleżanka nam powiedziała).
Nie powiem, na pewno przyjemniej pracuje się w budynku przypominającym Eden Project niż w zwykłym biurowcu. W Seattle wszystko kręci się głównie wokół Amazona – to tam Jeff Bezos założył tę firmę, która aktualnie zatrudnia ponad 50 000 osób w samym Seattle. Nieźle. Koleżanka, z którą się spotkaliśmy pokazała nam jeszcze jedną ciekawostkę – sklep Amazon 4 star.
Jest to stacjonarny sklep sprzedający selekcję produktów, które na Amazonie mają przynajmniej 4 gwiazdki. Ciekawy pomysł. W środku były głównie elektronika, książki, gadżety.
Na koniec poszliśmy jeszcze nad Lake Union.
Muszę przyznać, że Seattle naprawdę mi się spodobało. Myślę, że mogłoby się tu dobrze mieszkać – bliskość przyrody (góry i woda) szczególnie przypadła mi do gustu. Zobaczymy, może kiedyś
:)
Ciekawostka – wracając do hotelu próbowaliśmy kupić sobie piwo (po jednym, bo te co nam się podobały były strasznie drogie). Niestety, pan chciał wiedzieć ile mamy lat, a że paszporty zostały w hotelu to powiedział, że nie sprzeda. Miło, bo w tym roku stuknęła nam 30-stka
:P@south Dzięki za miłe słowa
:) To ciekawe co piszesz - w UK jest coś takiego jak Challenge 25, czyli jak wyglądasz na mniej niż 25 lat to Cię sprawdzają, 40 to sporo... No ale zawsze miło
:DDziękuję za miłe słowa i za inspirację! Już niedużo zostało, jedziemy z dalszą częścią
:)
Dzień 9: 6.09.2019 Seattle i przejazd na Vancouver Island
Wystarczy USA, wracamy dziś do Kanady
;) Z Seattle do Victorii najłatwiej dostać się promem Victoria Clipper, który płynie niecałe 3h. Niestety na nasz termin bilety kosztowały po 150$ za osobę, co wydało nam się zbyt wysoką ceną. Druga opcja, którą znalazłam to przejazd z Seattle do Port Angeles autokarem (Greyhound) za 35$, a stamtąd promem do Victorii za 20$. W sumie prawie 3 razy taniej i tyle samo dłużej
;) Byliśmy jednak otwarci na nowe doznania jakimi podobno naszpikowane są przejazdy komunikacją publiczną w USA, a że aż tak nam się nie spieszyło, to bez wahania zdecydowaliśmy się na kombinowany transport. Trochę tylko bałam się, czy na pewno zdążymy na prom, bo w Port Angeles mieliśmy tylko 1h10 minut. Niby to sporo czasu, ale nie wiedziałam ile będzie trwała kontrola na granicy USA-Kanada, do tego jak wiadomo autobusy mają tendencję do spóźniania się, a wiedząc, że kolejny prom jest dopiero kolejnego dnia to już jest lekkie ryzyko. Ale byliśmy gotowi je podjąć
:P
Wyjazd do Port Angeles mieliśmy o 12:30, więc rano jeszcze przeszliśmy się na punkt widokowy w Kerry Park – zdecydowanie polecam. Oczywiście najlepiej się tam wybrać kiedy nie pada (co w Seattle nie jest takie proste;), ale okolica jest bardzo ładna i myślę, że nawet w deszczu warto.
Punkt widokowy znajduje się w bardzo ładnej okolicy – ogromne domy z ogrodami muszą kosztować fortunę.
Wróciliśmy pieszo do hotelu, spakowaliśmy się do końca i o 10 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ponieważ mieliśmy sporo czasu uznaliśmy, że na dworzec autobusowy pójdziemy pieszo. Chyba rano przegrzało nam słońce, że wpadliśmy na taki pomysł – łazić 5km z 20-sto kilogramowym plecakiem? No ale uznaliśmy, że przynajmniej spożytkujemy czas zamiast siedzieć na dworcu autobusowym przez 2h, jeśli byśmy pojechali taksówką. Początkowo planowaliśmy zahaczyć jeszcze o najstarszego Starbucksa (który znajduje się właśnie w Seattle), ale po pierwszym kilometrze zrezygnowaliśmy
:P Po trzecim zatrzymaliśmy się aby coś zjeść. Koleżanka polecała nam spróbować poke – pochodzące z Hawajów danie to jakby sushi bez zawijania. Pokrojone w kostkę surowe ryby, warzywa, ryż i dodatki. Pycha!
Czas było ruszać dalej, czasu coraz mniej, a do dworca autobusowego wciąż daleko
:P W końcu trafiamy w dość szemraną okolicę, w pobliże stadionów.
Stąd już rzut beretem i jesteśmy!
Ktoś tu już niedawno na forum pisał, że w USA autobusami jeżdżą sami dziwni ludzie i ta podróż to potwierdziła
:P Już pracownicy dworca autobusowego byli dość nietypowi – zgodnie z mailem potwierdzającym zakup biletu mieliśmy się stawić 30 minut przed odjazdem. Gdy podeszłam do pracownicy za ladą zbyła mnie mówiąc „przecież masz jeszcze ponad pół godziny do odjazdu, siadaj i czekaj aż zapowiedzą twój autobus”. Dobrze, usiedliśmy. W końcu kiedy 15 minut przed odjazdem nie było żadnych zapowiedzi jeszcze raz do niej podeszłam z pytaniem czy mogę wydrukować bilety, bo mam tylko potwierdzenie, a ona na to „no pewnie, mało czasu zostało ci do odjazdu!”. Hmm. Co ciekawe autobus był właściwie busem, w którym zajęliśmy ostatnie wolne podwójne miejsce.
O kierowcy można by napisać książkę. Starszy pan (na moje oko około 70-tki), który co chwila powtarzał, że pracuje tu od wczoraj i jeszcze się uczy trasy. Dla nas kiepsko, bo trochę nam się spieszyło, ale co poradzimy? Do wszystkich zwracał się per „kochanie” „ najdroższa” czy „złotko”, co było prześmieszne. Wystawił karton ze słodyczami (batony i cukierki), można było się częstować, a do tego woda w butelkach. W autobusie było kilka starszych osób, kilkoro młodych buntowników i kilku kolesi, którzy wyglądali jakby świeżo wyszli z więzienia. Czułam się jak w filmie
:D Amerykańskim oczywiście.
Ruszyliśmy o czasie. W Seattle był jeszcze jeden przystanek obok jakiegoś szpitala, do którego najpierw ledwo podjechaliśmy (strasznie stroma ulica, bus ledwo dyszał), a potem krążyliśmy wokół szpitala, bo nasz świeżo upieczony kierowca nie pamiętał, gdzie jest przystanek... W końcu zgarnął ludzi z dwóch różnych miejsc (chyba oni też nie wiedzieli gdzie jest ten przystanek
;), zdaje się, że niektórych wiózł do tego szpitala dzień wcześniej, pytał jak poszło itp.
W końcu zaczęliśmy wyjeżdżać z Seattle i kierowca mówił, że teraz jedziemy prosto na prom. To zgadzało się z naszym planem, bo planowaliśmy wsiąść na prom w Port Angeles, aczkolwiek przecież nie wszyscy musieli chcieć jechać do Kanady. No dobra, jedziemy. Trochę czytałam, trochę drzemałam. Nagle obudziło mnie poruszenie w busie, wszyscy mówią o ogromnym korku i opóźnieniu, pytają kierowcę o której jest prom, on im na to, że pracuje drugi dzień i nie wie, ale że jest chyba osobna kolejka dla autobusów, zaraz zapyta. Myślę sobie „o co chodzi? Na jaki prom on nas wiezie?”. Odpalam Google map i okazuje się, że jesteśmy w Edmonds i przedostaniemy się promem na półwysep Olimpijski. Nie wiem czemu myślałam, że pojedziemy na południe od Seattle, a tu proszę, takie zaskoczenie. Kierowca zaparkował, wysiadł i po chwili wrócił mówiąc, że przed chwilą odpłynął prom, kolejny za 45 minut. Ludzie powysiadali, jedni na fajkę, inni do toalety, ktoś poszedł coś kupić. Wszyscy zaczęli się integrować, każdy z kimś gadał, młodzi gniewni ze staruszkami, niesamowite.
Dużo można by pisać, ale nie będę tu zanudzać. Kierowca raz się zgubił, pasażerowie musieli mu mówić jak jechać (oczywiście nie miał włączonej nawigacji), przez to i przez opóźnione dotarcie na prom zaczęliśmy mieć coraz mniej czasu na przesiadkę. Do Port Angeles dotarliśmy jakieś 15 minut przed odpłynięciem promu, biegiem dotarliśmy do przystani, wymieniliśmy voucher na bilety, kontrola bagażu nie istniała, a na paszporty tylko rzucili okiem. W 5 minut byliśmy na statku. Byłam zadziwiona.
Udało się!
Podróż promem miała trwać jakieś 1.5h, niestety dotarliśmy za późno, żeby zająć miejsca przy oknach (a szkoda, bo podobno z promu można zobaczyć orki), więc wyszliśmy na chwilę na pokład.
Niestety, za długo nie dało się tam wysiedzieć, bo okropnie wiało. Wróciliśmy do części wewnętrznej, kupiliśmy coś małego do jedzenia w barze i zagryźliśmy marchewkami z USA. Po przypłynięciu do Kanady też nie było zbyt wielu formalności, ale udało się dostać pieczątkę do paszportu! Celnik powiedział, że na lotniskach już nie dają, ale jak przekracza się granicę promem lub samochodem to owszem. Fajnie
:)
Co ciekawe, to właśnie Victoria, nie Vancouver, jest stolicą stanu British Columbia. Blisko nabrzeża znajduje się budynek parlamentu, nocą oświetlony jak moskiewski GUM
;)
Do naszego hostelu mieliśmy około 1.5km, uznaliśmy, że po całym dniu siedzenia (nie licząc porannych 5km z plecakiem
;) trzeba się przejść. Miasto wydało nam się bardzo ładne, ale lepiej będziemy mieli szansę ocenić to jutro. Hostel Ocean Island Inn bardzo polecam – nocleg kosztował 125 CAD za dwusobowy pokój za noc, a w cenie było śniadanie i obiadokolacja! Oczywiście nie była to kuchnia najwyższych lotów (jakiś makaron z sosem czy ryż z warzywami), ale jak ktoś chce zaoszczędzić to fajna opcja.
Dotarliśmy do hostelu przed 20, zjedliśmy oferowaną przez nich obiadokolację i już nigdzie się nie ruszaliśmy – poszliśmy spać o 21:30 po tym męczącym dniu
:)
Dzień 10: 7.09.2019 Szlak Juan de Fuca i Victoria
Vancouver Island słynie z lasów deszczowych (tak, występują one również w klimacie umiarkowanym, nie tylko w tropikach) i malowniczych szlaków pieszych nad samym oceanem. Miejsc, w których można je zobaczyć jest kilka, my zdecydowaliśmy się na Juan de Fuca Trail, a w kolejnych dniach przejazd do Parku Narodowego Pacific Rim. Szlak Juan de Fuca to 47-mio kilometrowa trasa, którą można przejść w kilka dni śpiąc po drodze w namiocie. W Parku Narodowym Pacific Rim jest inny szlak, West Coast Trail, który ma 75km, ale za jego przejście trzeba zapłacić 150 CAD. My mieliśmy tylko kilka godzin, więc zdecydowaliśmy się przejść tylko fragment w okolicy Mystic Beach. Ale najpierw musieliśmy wypożyczyć samochód.
W hostelu zjedliśmy śniadanie, poznaliśmy też 3 dziewczyny z Polski, które 2 dni wcześniej przyleciały do Vancouver, bardzo miłe spotkanie. Jeśli chodzi o wypożyczenie samochodu to długo zastanawialiśmy się jak to najlepiej zrobić. Potrzebowaliśmy samochodu na 3 dni, najlepiej z odbiorem w Victorii, a odstawieniem w okolicy terminala promowego skąd mieliśmy się udać do Vancouver. Oczywiście jak wypożyczasz samochód w innym miejscu niż oddajesz, to musisz dopłacić do interesu około 200 CAD, co nam się nie podobało. W takim razie pomyśleliśmy, że wypożyczymy i oddamy auto na lotnisku w Victorii, które jest blisko terminala promowego. Na lotnisko jechał autobus miejski za bodajże 3 CAD, więc wydawało nam się to dobrą opcją. Potem okazało się, że nie do końca, najwygodniej byłoby wypożyczyć i oddać samochód w samej Victorii, a stamtąd pojechać autokarem aż do samego Vancouver (takie przejazdy oferuje BC Ferries Connector za 50 CAD + cena biletu na prom). No nic. Na razie wsiedliśmy do autobusu, który dowiózł nas w okolice lotniska (jakieś 20 minut spacerem). Przy okazji zobaczyliśmy ciekawe hasło na stacji benzynowej.
Lotnisko w Victorii jest bardzo małe, ale jego okolice są bardzo zadbane.
Szczególnie zaintrygował nas ten widoczny w oddali mały domek. Po tym jak podeszliśmy bliżej okazało się, że mieszka w nim... kosiarka automatyczna!
Ciekawe, czy jest jakoś zabezpieczona, czy po prostu nie boją się jej tak zostawić.
Doszliśmy w końcu na lotnisko, gdzie spotkała nas bardzo niemiła przygoda. Samochód mieliśmy już opłacony w Avisie. Dokonaliśmy już większości formalności gdy pan poprosił nas o kartę kredytową. Daliśmy kartę Revolut, a pan wpisał dane do systemu, po czym po chwili powiedział, że system odrzuca tę kartę. Podaliśmy inną, też było źle. Pan na to, że musi być karta kredytowa, my na to, że nie mamy. Pan próbował nam wciskać kit, że w Kanadzie wszędzie potrzebna jest karta kredytowa do wypożyczenia samochodu, my na to, że to nieprawda – wypożyczaliśmy w Calgary i nie było żadnego problemu. Co więcej, rezerwując samochód specjalnie wybieraliśmy Avisa, gdzie nie była potrzebna karta kredytowa. Co za tragedia... Gdyby nie to że wszystko było już opłacone, to byśmy to zostawili i tyle, na pewno gdzieś indziej wypożyczyliby nam samochód. Niestety, było już za późno na odwołanie tej rezerwacji i szkoda nam było 140 CAD, które zapłaciliśmy za wynajem samochodu na 3 dni. W mailu potwierdzającym od Avisa było podane tylko, że w niektórych lokalizacjach nie przyjmują kart kredytowych, byliśmy wściekli, że o to nie dopytaliśmy. Nic to, pan łaskawie powiedział, że jeśli jego manager się zgodzi to możemy opłacić pełne ubezpieczenie (65 CAD za dzień) i wtedy wypożyczą nam samochód. Oczywiście manager się zgodził. Dawno nie byliśmy tak wściekli szczególnie, że w potwierdzeniu od Avisa nie było informacji, że karta kredytowa jest niezbędna w Victorii. Moglibyśmy to rzucić i wypożyczyć samochód gdzieś indziej (pewnie wyszłoby taniej), ale straciliśmy już kupę czasu i chcieliśmy po prostu pojechać już do lasu. Podsumowując, nie polecam Avisa na lotnisku w Victorii osobom bez karty kredytowej..
W końcu ruszyliśmy w kierunku szlaku Juan de Fuca, dojazd zajął nam około 1.5h, przy czym po drodze (jak i na całej Vancouver Island) sporo było robót drogowych. Na parkingu przy Mystic Beach cudem dorwaliśmy miejsce parkingowe (akurat ktoś wyjeżdżał) – należało nam się po tym jak nas oskubali w Avisie. Po przyjeździe od razu poszliśmy... spać. Byliśmy już coraz bardziej zmęczeni intensywną wycieczką i musieliśmy się trochę podładować
;)
Po krótkiej drzemce ruszyliśmy na szlak:
Las deszczowy, mimo że dość suchy, był naprawdę piękny. Ludzi nie było zbyt wielu, a była sobota! Widać, że Vancouver Island to miejsce jeszcze nie do końca odkryte przez turystów. 2km do Mystic Beach szliśmy jakieś 45 minut co chwila zatrzymując się na zdjęcia.
Po drodze był nawet most wiszący (na dalszych odcinkach Juan de Fuca Trail jest ich więcej).
Czy mówiłam już, że trasa była naprawdę piękna?
W końcu dotarliśmy na plażę, która zdecydowanie nie powaliła nas na kolana. Słynny wodospad ledwo ciurkał, plaża była brzydka i śmierdząca, było ponuro i dość przygnębiająco.
Zjedliśmy kanapki, poczytaliśmy chwilę (ale bez słońca było dość zimno) i zaczęliśmy wracać. A w lesie dalej było cudownie
:)
Usatysfakcjonowani pojechaliśmy z powrotem do Victorii, gdzie mieliśmy jeszcze jeden nocleg w tym samym hostelu. Samochód zostawiliśmy na miejskim parkingu (płatny między 9 a 18), przebraliśmy się i poszliśmy na miasto
:D Tym razem zdecydowaliśmy się zjeść coś poza hotelem, trafiliśmy do knajpy z przepysznymi rybami.
Niestety, nie mogę znaleźć jak się nazywała, może już ją zamknęli?
Stamtąd wybraliśmy się na wieczorne zwiedzanie Victorii. Chcieliśmy kupić jeszcze trochę pamiątek i zajrzeć do Munro Books (księgarni założonej przez noblistkę Alice Munro z mężem). Księgarnia znajduje się w budynku o pięknej elewacji.
Wnętrze też robi wrażenie.
Dla osób lubiących czytać to prawdziwa perełka. A obok mamy słynną herbaciarnię Murchie’s, niestety była już zamknięta.
Dalej poszliśmy na nabrzeże, gdzie wreszcie mogliśmy z bliska przyjrzeć się hydroplanom.
Są niesamowicie popularne w Seattle, Victorii i Vancouver. Wyglądają naprawdę przeuroczo, są takie malutkie, ale dzielne... Nie wiem czemu wzbudziły u mnie tyle emocji, ale wyglądają jak z kreskówki
;)
Obok było też lotnisko
:)
Stąd można polecieć hydroplanem np. do Vancouver za 150 CAD. Przez chwilę się nad tym zastanawialiśmy, ale jednak skąpstwo (czy może oszczędność?) wygrało; zostawimy sobie to na następny raz
;)
Jakiś dobry człowiek zlitował się nawet nad nami i zrobił nam wspólne zdjęcie
:D
Tak jak już pisałam, budynek Parlamentu wieczorem prezentuje się bardzo odświętnie:
A po drugiej stronie mamy hotel Fairmont Empress, hotel tej samej luksusowej sieci co słynny potworek nad Lake Louise.
Każdy może przejść się po ogrodach należących do hotelu, co oczywiście uczyniliśmy
:) A obok stoi nietypowa rzeźba.
Atmosfera na nabrzeżu w sobotę wieczorem była naprawdę świetna – ludzie na spacerach, weseli, zadowoleni z życia. Victoria bardzo nam się spodobała!Dzień 11: 8.09.2019 Przejazd przez Vancouver Island z Victorii do Pacific Rim NP
Obudziliśmy się około 7, zjedliśmy śniadanie, wymeldowaliśmy się i czas było ruszać dalej. Dziś w planach był przejazd przez wyspę do Parku Narodowego Pacific Rim. Po drodze planowaliśmy kilka przystanków na lokalne atrakcje, ale trzeba było przyznać, że powoli mieliśmy już dość atrakcji. Przychodzi taki moment, u nas zwykle po 10-14 dniach na wakacjach (które zawsze są bardzo intensywne), że człowiek nie ma ochoty już się zachwycać kolejnymi pięknymi miejscami, najchętniej poczytałby książkę albo po prostu wrócił do pracy. W dobie koronawirusa, gdy wszyscy siedzimy w domu i możemy tylko marzyć o wyjeździe brzmi to jak bluźnierstwo... No ale w takim byliśmy stanie
;)
Najpierw podjechaliśmy do dwóch miejsc jeszcze w Victorii. Pierwsze to Beacon Hill Park. Po co tam pojechaliśmy? Ano na mapie zauważyliśmy, że w tym parku znajduje się najwyższy na świecie totem. Skoro jesteśmy tak blisko, to musimy go zobaczyć
:D A oto on:
Nie powalił nas na kolana
:P No ale okolica parku jest bardzo ładna – eleganckie domki jednorodzinne.
Dalej pojechaliśmy zobaczyć opisywany w przewodniku zamek Craigdarroch. Wybudowany pod koniec XIX wieku przez rodzinę potentatów węglowych, o czym głosi ta urocza tabliczka:
Na Europejczykach taki zamek nie może zrobić wrażenia.
Skoro Victoria nie miała nam już nic więcej do zaoferowania postanowiliśmy jechać dalej. Do Ucluelet, gdzie mieliśmy kolejne 2 noclegi czekało nas ponad 4h jazdy. Pierwszym przystankiem był punkt widokowy w okolicach Cobble Hill.
Niedługo potem uznaliśmy że zgłodnieliśmy i trzeba coś zjeść, a także zrobić zakupy na kolejne dni. Akurat natknęliśmy się na centrum handlowe, do złudzenia przypominające te w Surrey, w Anglii.
Zjedliśmy w Subway’u, a ponieważ tym razem mieliśmy mieć pokój z aneksem kuchennym kupiliśmy mięso, sos i makaron... Tak, na kolację będzie spaghetti!
:D Zaopatrzeni ruszamy dalej.
Po drodze jest trochę miejsc, które pierwotnie mieliśmy zobaczyć, ale jak już pisałam – czujemy się trochę wypaleni ^^ Stajemy dopiero w MacMillan Provincial Park zobaczyć bardzo stary las o nazwie Cathedral Grove.
Info praktyczne – parking jest przepełniony, trzeba stawać wzdłuż drogi i to kawałek drogi od ścieżki. Ale i parking i zwiedzanie darmowe. Ścieżka jest dość krótka, na może 15-sto minutowy spacer (po obu stronach ulicy), i dość zatłoczona. Nie wiem, czy to przez wczorajszą wizytę na szlaku Juan de Fuca, gdzie wszystko wyglądało podobnie, tylko było znacznie mniej ludzi i większy teren, ale Cathedral Grove nie powaliło nas na kolana.
Trzeba jednak przyznać, że tutejsze drzewa (w większości są to daglezje zielone) są naprawdę ogromne:
20 minut i jesteśmy z powrotem w samochodzie, jedziemy dalej. Po drodze napotykamy na roboty drogowe, w pewnym miejscu nad Kennedy Lake stoimy około 25-ciu minut, ruch odbywa się wahadłowo. W końcu około 16 docieramy na miejsce, do Ucluelet! Mieszkamy tu w West Coast Motel on the Harbor, który mogę polecić. Mamy do dyspozycji apartament – salon z aneksem kuchennym plus sypialnia, 150CAD za noc.
Pierwsze co robimy po przyjeździe to próbujemy zapisać się na jutro na jakiś rejs – organizowane są dwa rodzaje: obserwacja wielorybów lub dzikich zwierząt (głównie niedźwiedzi) na nabrzeżu. Po drodze zgarnęliśmy kilka ulotek z punktu informacji turystycznej, w motelu też jest kilka ofert. Wybieramy najbardziej nas interesującą – niewielką lokalną firmę o nazwie Beachcombers (https://wildedgewhales.com/). Zapisy przez telefon lub bezpośrednio na łodzi. Ponieważ mieszkamy tuż przy przystani idziemy poszukać interesującej nas łodzi, niestety właściciel już poszedł do domu. W takim razie idziemy do recepcji motelu spytać, czy możemy zadzwonić z telefonu hotelowego – nie ma problemu, połączenia lokalne są darmowe
:) Pani, z którą rozmawiam jest żoną naszego jutrzejszego kapitana i przewodnika. Niestety jutro odbędzie się tylko rejs wielorybi, w celu oglądania niedźwiedzi trzeba płynąć zaraz po odpływie, który przypada o 2 w nocy. Jeśli ktoś jedzie do Pacific Rim głównie w celu obserwacji niedźwiedzi, to dobrze mieć na uwadze godziny odpływu. W takim razie decydujemy się na oglądanie wielorybów, 120CAD od osoby, płatność kartą przez telefon (zawsze mnie to stresuje, no ale na Revolucie już niewiele zostało) i jesteśmy umówieni na jutro na 14
:) Można w końcu brać się za spaghetti
:D
Posileni uznajemy, że trzeba jeszcze coś dziś pozwiedzać, nie ma że boli. No dobra. Mój mąż już naprawdę miał dość, ale ja jak mam plan to muszę się go trzymać, więc obietnicą zakupienia whisky w drodze powrotnej przekonałam go do wyjścia.
Już najbliższe okolice naszego motelu są bardzo malownicze:
Dla mnie coś pomiędzy Chorwacją a Norwegią.
W planie na dzisiejszy wieczór mieliśmy przejście około 2.5km Wild Pacific Trail. Jest to nadmorski szlak składający się z kilku odcinków, wszystkie w okolicach Ucluelet. Widoki są przepiękne, a szlak dostępny właściwie dla wszystkich (dobrze przygotowany, jak na którymś etapie są schody, to można to wózkiem objechać dookoła, co chwila ławki zachęcające do odpoczynku). Oto mapka:
zuzanna_89 napisał:Ustawiliśmy się do kontroli paszportowej trochę zdziwieni, że w samolocie nie dostaliśmy żadnych kwitków do wypełnienia. Okazało się jednak, że w dzisiejszych czasach papierki to przeżytek – deklarację wypełniało się w automatach, albo w aplikacji. Internet działał sprawnie, więc oboje ściągnęliśmy aplikację ..., w której trzeba było odpowiedzieć na kilka pytań (na ile przyjechałeś, czy przewozisz broń/leki/żywność, jaki jest cel przyjazdu itp.), generowany był kod QR, z tym podchodziło się do automatu, który drukował jakiś świstek (a jednak jest papierek!), to oglądał celnik i tyle. Aż się zdziwiłam, że tak szybko poszło. Teraz jeszcze plecak i możemy iść po samochód!Ciekawe co mówisz. 2 tygodnie wcześniej osobiście dostawałem kwitek i musiałem wypełnić, tak samo jak 3 lata temu.
:?
@macio106 To faktycznie ciekawe. Ale robiłeś wszystko na papierze, czy w automacie? Tam było z 20 takich automatów, które były alternatywą dla odprawy w aplikacji, może faktycznie ustawiono je w te 2 tygodnie. Musisz jechać kolejny raz
:D
macio106 napisał:Ciekawe co mówisz. 2 tygodnie wcześniej osobiście dostawałem kwitek i musiałem wypełnić, tak samo jak 3 lata temu.
:?Tu jest film instruktażowy z maja 2019 o elektronicznej odprawie w Calgary:https://www.youtube.com/watch?v=Tihbfk2ZmDk
JIK chyba wiele osób zachęcił, bo też byłem w tym roku w tych okolicach, dwa tygodnie po was głównie w Banff i kawałku Jasper (Peyto Lake) i Yoho (Takakkaw Falls). I też potem lot do Seattle z Alaska Airlines
:). Czekam na dalszy ciąg..Wysłane z mojego SM-G950F przy użyciu Tapatalka
@KKL No nieźle, to w 2019 roku tłumnie odwiedziliśmy te strony! A nie pomyślałabym, bo Polaków na miejscu spotkaliśmy dopiero po tygodniu pobytu, w Lake Louise, a dokładniej w Plain of Six Glaciers. Kolejne części niedługo, okazuje się, że mamy mnóstwo zdjęć i powoli przez nie brnę
;)
Heh, ale tłumy. Ja byłem w połowie września 2013 i było puściutko. Nad Moraine pojechałem chyba o 7-8 rano i bez problemu zaparkowałem na parkingu przy jeziorze.
Ojej, zazdroszczę, te czasy już chyba minęły... Szczególnie w miejscach łatwo dostępnych (blisko parkingów) są prawdziwe chmary Azjatów (Hindusów i Chińczyków). Na szczęście bardzo niewielu decyduje się na trekking, więc szlaki są wciąż pustawe. A i tak byliśmy we wrześniu, podobno w sierpniu jest jeszcze gorzej!
W jednej z relacji z podróży do USA czytałem, że jak nie wyglądasz na minimum 40 lat to sprzedawca ma obowiązek sprawdzić dokument tożsamości przy zakupie alkoholu. Ciekawa relacja i piękne zdjęcia.
@south Dzięki za miłe słowa
:) To ciekawe co piszesz - w UK jest coś takiego jak Challenge 25, czyli jak wyglądasz na mniej niż 25 lat to Cię sprawdzają, 40 to sporo... No ale zawsze miło
:D
Po spotkaniu z rodziną mieliśmy w planach jeszcze spotkanie z koleżanką, tym razem w centrum miasta (czy raczej, mówiąc po amerykańsku, Downtown). Aby się tam dostać przeszliśmy najpierw przez park przy Space Needle.
A po chwili dotarliśmy do dzielnicy biurowców.
Naszą uwagę przykuł budynek Amazon Spheres (tzn. zatrzymując się przy nim nie wiedzieliśmy co to jest, dopiero koleżanka nam powiedziała).
Nie powiem, na pewno przyjemniej pracuje się w budynku przypominającym Eden Project niż w zwykłym biurowcu.
W Seattle wszystko kręci się głównie wokół Amazona – to tam Jeff Bezos założył tę firmę, która aktualnie zatrudnia ponad 50 000 osób w samym Seattle. Nieźle. Koleżanka, z którą się spotkaliśmy pokazała nam jeszcze jedną ciekawostkę – sklep Amazon 4 star.
Jest to stacjonarny sklep sprzedający selekcję produktów, które na Amazonie mają przynajmniej 4 gwiazdki. Ciekawy pomysł. W środku były głównie elektronika, książki, gadżety.
Na koniec poszliśmy jeszcze nad Lake Union.
Muszę przyznać, że Seattle naprawdę mi się spodobało. Myślę, że mogłoby się tu dobrze mieszkać – bliskość przyrody (góry i woda) szczególnie przypadła mi do gustu. Zobaczymy, może kiedyś :)
Ciekawostka – wracając do hotelu próbowaliśmy kupić sobie piwo (po jednym, bo te co nam się podobały były strasznie drogie). Niestety, pan chciał wiedzieć ile mamy lat, a że paszporty zostały w hotelu to powiedział, że nie sprzeda. Miło, bo w tym roku stuknęła nam 30-stka :P@south Dzięki za miłe słowa :) To ciekawe co piszesz - w UK jest coś takiego jak Challenge 25, czyli jak wyglądasz na mniej niż 25 lat to Cię sprawdzają, 40 to sporo... No ale zawsze miło :DDziękuję za miłe słowa i za inspirację! Już niedużo zostało, jedziemy z dalszą częścią :)
Dzień 9: 6.09.2019 Seattle i przejazd na Vancouver Island
Wystarczy USA, wracamy dziś do Kanady ;) Z Seattle do Victorii najłatwiej dostać się promem Victoria Clipper, który płynie niecałe 3h. Niestety na nasz termin bilety kosztowały po 150$ za osobę, co wydało nam się zbyt wysoką ceną. Druga opcja, którą znalazłam to przejazd z Seattle do Port Angeles autokarem (Greyhound) za 35$, a stamtąd promem do Victorii za 20$. W sumie prawie 3 razy taniej i tyle samo dłużej ;) Byliśmy jednak otwarci na nowe doznania jakimi podobno naszpikowane są przejazdy komunikacją publiczną w USA, a że aż tak nam się nie spieszyło, to bez wahania zdecydowaliśmy się na kombinowany transport. Trochę tylko bałam się, czy na pewno zdążymy na prom, bo w Port Angeles mieliśmy tylko 1h10 minut. Niby to sporo czasu, ale nie wiedziałam ile będzie trwała kontrola na granicy USA-Kanada, do tego jak wiadomo autobusy mają tendencję do spóźniania się, a wiedząc, że kolejny prom jest dopiero kolejnego dnia to już jest lekkie ryzyko. Ale byliśmy gotowi je podjąć :P
Wyjazd do Port Angeles mieliśmy o 12:30, więc rano jeszcze przeszliśmy się na punkt widokowy w Kerry Park – zdecydowanie polecam. Oczywiście najlepiej się tam wybrać kiedy nie pada (co w Seattle nie jest takie proste;), ale okolica jest bardzo ładna i myślę, że nawet w deszczu warto.
Punkt widokowy znajduje się w bardzo ładnej okolicy – ogromne domy z ogrodami muszą kosztować fortunę.
Wróciliśmy pieszo do hotelu, spakowaliśmy się do końca i o 10 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ponieważ mieliśmy sporo czasu uznaliśmy, że na dworzec autobusowy pójdziemy pieszo. Chyba rano przegrzało nam słońce, że wpadliśmy na taki pomysł – łazić 5km z 20-sto kilogramowym plecakiem? No ale uznaliśmy, że przynajmniej spożytkujemy czas zamiast siedzieć na dworcu autobusowym przez 2h, jeśli byśmy pojechali taksówką. Początkowo planowaliśmy zahaczyć jeszcze o najstarszego Starbucksa (który znajduje się właśnie w Seattle), ale po pierwszym kilometrze zrezygnowaliśmy :P Po trzecim zatrzymaliśmy się aby coś zjeść. Koleżanka polecała nam spróbować poke – pochodzące z Hawajów danie to jakby sushi bez zawijania. Pokrojone w kostkę surowe ryby, warzywa, ryż i dodatki. Pycha!
Czas było ruszać dalej, czasu coraz mniej, a do dworca autobusowego wciąż daleko :P W końcu trafiamy w dość szemraną okolicę, w pobliże stadionów.
Stąd już rzut beretem i jesteśmy!
Ktoś tu już niedawno na forum pisał, że w USA autobusami jeżdżą sami dziwni ludzie i ta podróż to potwierdziła :P Już pracownicy dworca autobusowego byli dość nietypowi – zgodnie z mailem potwierdzającym zakup biletu mieliśmy się stawić 30 minut przed odjazdem. Gdy podeszłam do pracownicy za ladą zbyła mnie mówiąc „przecież masz jeszcze ponad pół godziny do odjazdu, siadaj i czekaj aż zapowiedzą twój autobus”. Dobrze, usiedliśmy. W końcu kiedy 15 minut przed odjazdem nie było żadnych zapowiedzi jeszcze raz do niej podeszłam z pytaniem czy mogę wydrukować bilety, bo mam tylko potwierdzenie, a ona na to „no pewnie, mało czasu zostało ci do odjazdu!”. Hmm. Co ciekawe autobus był właściwie busem, w którym zajęliśmy ostatnie wolne podwójne miejsce.
O kierowcy można by napisać książkę. Starszy pan (na moje oko około 70-tki), który co chwila powtarzał, że pracuje tu od wczoraj i jeszcze się uczy trasy. Dla nas kiepsko, bo trochę nam się spieszyło, ale co poradzimy? Do wszystkich zwracał się per „kochanie” „ najdroższa” czy „złotko”, co było prześmieszne. Wystawił karton ze słodyczami (batony i cukierki), można było się częstować, a do tego woda w butelkach. W autobusie było kilka starszych osób, kilkoro młodych buntowników i kilku kolesi, którzy wyglądali jakby świeżo wyszli z więzienia. Czułam się jak w filmie :D Amerykańskim oczywiście.
Ruszyliśmy o czasie. W Seattle był jeszcze jeden przystanek obok jakiegoś szpitala, do którego najpierw ledwo podjechaliśmy (strasznie stroma ulica, bus ledwo dyszał), a potem krążyliśmy wokół szpitala, bo nasz świeżo upieczony kierowca nie pamiętał, gdzie jest przystanek... W końcu zgarnął ludzi z dwóch różnych miejsc (chyba oni też nie wiedzieli gdzie jest ten przystanek ;), zdaje się, że niektórych wiózł do tego szpitala dzień wcześniej, pytał jak poszło itp.
W końcu zaczęliśmy wyjeżdżać z Seattle i kierowca mówił, że teraz jedziemy prosto na prom. To zgadzało się z naszym planem, bo planowaliśmy wsiąść na prom w Port Angeles, aczkolwiek przecież nie wszyscy musieli chcieć jechać do Kanady. No dobra, jedziemy. Trochę czytałam, trochę drzemałam. Nagle obudziło mnie poruszenie w busie, wszyscy mówią o ogromnym korku i opóźnieniu, pytają kierowcę o której jest prom, on im na to, że pracuje drugi dzień i nie wie, ale że jest chyba osobna kolejka dla autobusów, zaraz zapyta. Myślę sobie „o co chodzi? Na jaki prom on nas wiezie?”. Odpalam Google map i okazuje się, że jesteśmy w Edmonds i przedostaniemy się promem na półwysep Olimpijski. Nie wiem czemu myślałam, że pojedziemy na południe od Seattle, a tu proszę, takie zaskoczenie. Kierowca zaparkował, wysiadł i po chwili wrócił mówiąc, że przed chwilą odpłynął prom, kolejny za 45 minut. Ludzie powysiadali, jedni na fajkę, inni do toalety, ktoś poszedł coś kupić. Wszyscy zaczęli się integrować, każdy z kimś gadał, młodzi gniewni ze staruszkami, niesamowite.
Dużo można by pisać, ale nie będę tu zanudzać. Kierowca raz się zgubił, pasażerowie musieli mu mówić jak jechać (oczywiście nie miał włączonej nawigacji), przez to i przez opóźnione dotarcie na prom zaczęliśmy mieć coraz mniej czasu na przesiadkę. Do Port Angeles dotarliśmy jakieś 15 minut przed odpłynięciem promu, biegiem dotarliśmy do przystani, wymieniliśmy voucher na bilety, kontrola bagażu nie istniała, a na paszporty tylko rzucili okiem. W 5 minut byliśmy na statku. Byłam zadziwiona.
Udało się!
Podróż promem miała trwać jakieś 1.5h, niestety dotarliśmy za późno, żeby zająć miejsca przy oknach (a szkoda, bo podobno z promu można zobaczyć orki), więc wyszliśmy na chwilę na pokład.
Niestety, za długo nie dało się tam wysiedzieć, bo okropnie wiało. Wróciliśmy do części wewnętrznej, kupiliśmy coś małego do jedzenia w barze i zagryźliśmy marchewkami z USA. Po przypłynięciu do Kanady też nie było zbyt wielu formalności, ale udało się dostać pieczątkę do paszportu! Celnik powiedział, że na lotniskach już nie dają, ale jak przekracza się granicę promem lub samochodem to owszem. Fajnie :)
Co ciekawe, to właśnie Victoria, nie Vancouver, jest stolicą stanu British Columbia. Blisko nabrzeża znajduje się budynek parlamentu, nocą oświetlony jak moskiewski GUM ;)
Do naszego hostelu mieliśmy około 1.5km, uznaliśmy, że po całym dniu siedzenia (nie licząc porannych 5km z plecakiem ;) trzeba się przejść. Miasto wydało nam się bardzo ładne, ale lepiej będziemy mieli szansę ocenić to jutro. Hostel Ocean Island Inn bardzo polecam – nocleg kosztował 125 CAD za dwusobowy pokój za noc, a w cenie było śniadanie i obiadokolacja! Oczywiście nie była to kuchnia najwyższych lotów (jakiś makaron z sosem czy ryż z warzywami), ale jak ktoś chce zaoszczędzić to fajna opcja.
Dotarliśmy do hostelu przed 20, zjedliśmy oferowaną przez nich obiadokolację i już nigdzie się nie ruszaliśmy – poszliśmy spać o 21:30 po tym męczącym dniu :)
Dzień 10: 7.09.2019 Szlak Juan de Fuca i Victoria
Vancouver Island słynie z lasów deszczowych (tak, występują one również w klimacie umiarkowanym, nie tylko w tropikach) i malowniczych szlaków pieszych nad samym oceanem. Miejsc, w których można je zobaczyć jest kilka, my zdecydowaliśmy się na Juan de Fuca Trail, a w kolejnych dniach przejazd do Parku Narodowego Pacific Rim. Szlak Juan de Fuca to 47-mio kilometrowa trasa, którą można przejść w kilka dni śpiąc po drodze w namiocie. W Parku Narodowym Pacific Rim jest inny szlak, West Coast Trail, który ma 75km, ale za jego przejście trzeba zapłacić 150 CAD. My mieliśmy tylko kilka godzin, więc zdecydowaliśmy się przejść tylko fragment w okolicy Mystic Beach. Ale najpierw musieliśmy wypożyczyć samochód.
W hostelu zjedliśmy śniadanie, poznaliśmy też 3 dziewczyny z Polski, które 2 dni wcześniej przyleciały do Vancouver, bardzo miłe spotkanie. Jeśli chodzi o wypożyczenie samochodu to długo zastanawialiśmy się jak to najlepiej zrobić. Potrzebowaliśmy samochodu na 3 dni, najlepiej z odbiorem w Victorii, a odstawieniem w okolicy terminala promowego skąd mieliśmy się udać do Vancouver. Oczywiście jak wypożyczasz samochód w innym miejscu niż oddajesz, to musisz dopłacić do interesu około 200 CAD, co nam się nie podobało. W takim razie pomyśleliśmy, że wypożyczymy i oddamy auto na lotnisku w Victorii, które jest blisko terminala promowego. Na lotnisko jechał autobus miejski za bodajże 3 CAD, więc wydawało nam się to dobrą opcją. Potem okazało się, że nie do końca, najwygodniej byłoby wypożyczyć i oddać samochód w samej Victorii, a stamtąd pojechać autokarem aż do samego Vancouver (takie przejazdy oferuje BC Ferries Connector za 50 CAD + cena biletu na prom). No nic. Na razie wsiedliśmy do autobusu, który dowiózł nas w okolice lotniska (jakieś 20 minut spacerem). Przy okazji zobaczyliśmy ciekawe hasło na stacji benzynowej.
Lotnisko w Victorii jest bardzo małe, ale jego okolice są bardzo zadbane.
Szczególnie zaintrygował nas ten widoczny w oddali mały domek. Po tym jak podeszliśmy bliżej okazało się, że mieszka w nim... kosiarka automatyczna!
Ciekawe, czy jest jakoś zabezpieczona, czy po prostu nie boją się jej tak zostawić.
Doszliśmy w końcu na lotnisko, gdzie spotkała nas bardzo niemiła przygoda. Samochód mieliśmy już opłacony w Avisie. Dokonaliśmy już większości formalności gdy pan poprosił nas o kartę kredytową. Daliśmy kartę Revolut, a pan wpisał dane do systemu, po czym po chwili powiedział, że system odrzuca tę kartę. Podaliśmy inną, też było źle. Pan na to, że musi być karta kredytowa, my na to, że nie mamy. Pan próbował nam wciskać kit, że w Kanadzie wszędzie potrzebna jest karta kredytowa do wypożyczenia samochodu, my na to, że to nieprawda – wypożyczaliśmy w Calgary i nie było żadnego problemu. Co więcej, rezerwując samochód specjalnie wybieraliśmy Avisa, gdzie nie była potrzebna karta kredytowa. Co za tragedia... Gdyby nie to że wszystko było już opłacone, to byśmy to zostawili i tyle, na pewno gdzieś indziej wypożyczyliby nam samochód. Niestety, było już za późno na odwołanie tej rezerwacji i szkoda nam było 140 CAD, które zapłaciliśmy za wynajem samochodu na 3 dni. W mailu potwierdzającym od Avisa było podane tylko, że w niektórych lokalizacjach nie przyjmują kart kredytowych, byliśmy wściekli, że o to nie dopytaliśmy. Nic to, pan łaskawie powiedział, że jeśli jego manager się zgodzi to możemy opłacić pełne ubezpieczenie (65 CAD za dzień) i wtedy wypożyczą nam samochód. Oczywiście manager się zgodził. Dawno nie byliśmy tak wściekli szczególnie, że w potwierdzeniu od Avisa nie było informacji, że karta kredytowa jest niezbędna w Victorii. Moglibyśmy to rzucić i wypożyczyć samochód gdzieś indziej (pewnie wyszłoby taniej), ale straciliśmy już kupę czasu i chcieliśmy po prostu pojechać już do lasu. Podsumowując, nie polecam Avisa na lotnisku w Victorii osobom bez karty kredytowej..
W końcu ruszyliśmy w kierunku szlaku Juan de Fuca, dojazd zajął nam około 1.5h, przy czym po drodze (jak i na całej Vancouver Island) sporo było robót drogowych. Na parkingu przy Mystic Beach cudem dorwaliśmy miejsce parkingowe (akurat ktoś wyjeżdżał) – należało nam się po tym jak nas oskubali w Avisie. Po przyjeździe od razu poszliśmy... spać. Byliśmy już coraz bardziej zmęczeni intensywną wycieczką i musieliśmy się trochę podładować ;)
Po krótkiej drzemce ruszyliśmy na szlak:
Las deszczowy, mimo że dość suchy, był naprawdę piękny. Ludzi nie było zbyt wielu, a była sobota! Widać, że Vancouver Island to miejsce jeszcze nie do końca odkryte przez turystów. 2km do Mystic Beach szliśmy jakieś 45 minut co chwila zatrzymując się na zdjęcia.
Po drodze był nawet most wiszący (na dalszych odcinkach Juan de Fuca Trail jest ich więcej).
Czy mówiłam już, że trasa była naprawdę piękna?
W końcu dotarliśmy na plażę, która zdecydowanie nie powaliła nas na kolana. Słynny wodospad ledwo ciurkał, plaża była brzydka i śmierdząca, było ponuro i dość przygnębiająco.
Zjedliśmy kanapki, poczytaliśmy chwilę (ale bez słońca było dość zimno) i zaczęliśmy wracać. A w lesie dalej było cudownie :)
Usatysfakcjonowani pojechaliśmy z powrotem do Victorii, gdzie mieliśmy jeszcze jeden nocleg w tym samym hostelu. Samochód zostawiliśmy na miejskim parkingu (płatny między 9 a 18), przebraliśmy się i poszliśmy na miasto :D Tym razem zdecydowaliśmy się zjeść coś poza hotelem, trafiliśmy do knajpy z przepysznymi rybami.
Niestety, nie mogę znaleźć jak się nazywała, może już ją zamknęli?
Stamtąd wybraliśmy się na wieczorne zwiedzanie Victorii. Chcieliśmy kupić jeszcze trochę pamiątek i zajrzeć do Munro Books (księgarni założonej przez noblistkę Alice Munro z mężem). Księgarnia znajduje się w budynku o pięknej elewacji.
Wnętrze też robi wrażenie.
Dla osób lubiących czytać to prawdziwa perełka. A obok mamy słynną herbaciarnię Murchie’s, niestety była już zamknięta.
Dalej poszliśmy na nabrzeże, gdzie wreszcie mogliśmy z bliska przyjrzeć się hydroplanom.
Są niesamowicie popularne w Seattle, Victorii i Vancouver. Wyglądają naprawdę przeuroczo, są takie malutkie, ale dzielne... Nie wiem czemu wzbudziły u mnie tyle emocji, ale wyglądają jak z kreskówki ;)
Obok było też lotnisko :)
Stąd można polecieć hydroplanem np. do Vancouver za 150 CAD. Przez chwilę się nad tym zastanawialiśmy, ale jednak skąpstwo (czy może oszczędność?) wygrało; zostawimy sobie to na następny raz ;)
Jakiś dobry człowiek zlitował się nawet nad nami i zrobił nam wspólne zdjęcie :D
Tak jak już pisałam, budynek Parlamentu wieczorem prezentuje się bardzo odświętnie:
A po drugiej stronie mamy hotel Fairmont Empress, hotel tej samej luksusowej sieci co słynny potworek nad Lake Louise.
Każdy może przejść się po ogrodach należących do hotelu, co oczywiście uczyniliśmy :) A obok stoi nietypowa rzeźba.
Atmosfera na nabrzeżu w sobotę wieczorem była naprawdę świetna – ludzie na spacerach, weseli, zadowoleni z życia. Victoria bardzo nam się spodobała!Dzień 11: 8.09.2019 Przejazd przez Vancouver Island z Victorii do Pacific Rim NP
Obudziliśmy się około 7, zjedliśmy śniadanie, wymeldowaliśmy się i czas było ruszać dalej. Dziś w planach był przejazd przez wyspę do Parku Narodowego Pacific Rim. Po drodze planowaliśmy kilka przystanków na lokalne atrakcje, ale trzeba było przyznać, że powoli mieliśmy już dość atrakcji. Przychodzi taki moment, u nas zwykle po 10-14 dniach na wakacjach (które zawsze są bardzo intensywne), że człowiek nie ma ochoty już się zachwycać kolejnymi pięknymi miejscami, najchętniej poczytałby książkę albo po prostu wrócił do pracy. W dobie koronawirusa, gdy wszyscy siedzimy w domu i możemy tylko marzyć o wyjeździe brzmi to jak bluźnierstwo... No ale w takim byliśmy stanie ;)
Najpierw podjechaliśmy do dwóch miejsc jeszcze w Victorii. Pierwsze to Beacon Hill Park. Po co tam pojechaliśmy? Ano na mapie zauważyliśmy, że w tym parku znajduje się najwyższy na świecie totem. Skoro jesteśmy tak blisko, to musimy go zobaczyć :D A oto on:
Nie powalił nas na kolana :P No ale okolica parku jest bardzo ładna – eleganckie domki jednorodzinne.
Dalej pojechaliśmy zobaczyć opisywany w przewodniku zamek Craigdarroch. Wybudowany pod koniec XIX wieku przez rodzinę potentatów węglowych, o czym głosi ta urocza tabliczka:
Na Europejczykach taki zamek nie może zrobić wrażenia.
Skoro Victoria nie miała nam już nic więcej do zaoferowania postanowiliśmy jechać dalej. Do Ucluelet, gdzie mieliśmy kolejne 2 noclegi czekało nas ponad 4h jazdy.
Pierwszym przystankiem był punkt widokowy w okolicach Cobble Hill.
Niedługo potem uznaliśmy że zgłodnieliśmy i trzeba coś zjeść, a także zrobić zakupy na kolejne dni. Akurat natknęliśmy się na centrum handlowe, do złudzenia przypominające te w Surrey, w Anglii.
Zjedliśmy w Subway’u, a ponieważ tym razem mieliśmy mieć pokój z aneksem kuchennym kupiliśmy mięso, sos i makaron... Tak, na kolację będzie spaghetti! :D Zaopatrzeni ruszamy dalej.
Po drodze jest trochę miejsc, które pierwotnie mieliśmy zobaczyć, ale jak już pisałam – czujemy się trochę wypaleni ^^ Stajemy dopiero w MacMillan Provincial Park zobaczyć bardzo stary las o nazwie Cathedral Grove.
Info praktyczne – parking jest przepełniony, trzeba stawać wzdłuż drogi i to kawałek drogi od ścieżki. Ale i parking i zwiedzanie darmowe. Ścieżka jest dość krótka, na może 15-sto minutowy spacer (po obu stronach ulicy), i dość zatłoczona. Nie wiem, czy to przez wczorajszą wizytę na szlaku Juan de Fuca, gdzie wszystko wyglądało podobnie, tylko było znacznie mniej ludzi i większy teren, ale Cathedral Grove nie powaliło nas na kolana.
Trzeba jednak przyznać, że tutejsze drzewa (w większości są to daglezje zielone) są naprawdę ogromne:
20 minut i jesteśmy z powrotem w samochodzie, jedziemy dalej. Po drodze napotykamy na roboty drogowe, w pewnym miejscu nad Kennedy Lake stoimy około 25-ciu minut, ruch odbywa się wahadłowo. W końcu około 16 docieramy na miejsce, do Ucluelet! Mieszkamy tu w West Coast Motel on the Harbor, który mogę polecić. Mamy do dyspozycji apartament – salon z aneksem kuchennym plus sypialnia, 150CAD za noc.
Pierwsze co robimy po przyjeździe to próbujemy zapisać się na jutro na jakiś rejs – organizowane są dwa rodzaje: obserwacja wielorybów lub dzikich zwierząt (głównie niedźwiedzi) na nabrzeżu. Po drodze zgarnęliśmy kilka ulotek z punktu informacji turystycznej, w motelu też jest kilka ofert. Wybieramy najbardziej nas interesującą – niewielką lokalną firmę o nazwie Beachcombers (https://wildedgewhales.com/). Zapisy przez telefon lub bezpośrednio na łodzi. Ponieważ mieszkamy tuż przy przystani idziemy poszukać interesującej nas łodzi, niestety właściciel już poszedł do domu. W takim razie idziemy do recepcji motelu spytać, czy możemy zadzwonić z telefonu hotelowego – nie ma problemu, połączenia lokalne są darmowe :) Pani, z którą rozmawiam jest żoną naszego jutrzejszego kapitana i przewodnika. Niestety jutro odbędzie się tylko rejs wielorybi, w celu oglądania niedźwiedzi trzeba płynąć zaraz po odpływie, który przypada o 2 w nocy. Jeśli ktoś jedzie do Pacific Rim głównie w celu obserwacji niedźwiedzi, to dobrze mieć na uwadze godziny odpływu. W takim razie decydujemy się na oglądanie wielorybów, 120CAD od osoby, płatność kartą przez telefon (zawsze mnie to stresuje, no ale na Revolucie już niewiele zostało) i jesteśmy umówieni na jutro na 14 :) Można w końcu brać się za spaghetti :D
Posileni uznajemy, że trzeba jeszcze coś dziś pozwiedzać, nie ma że boli. No dobra. Mój mąż już naprawdę miał dość, ale ja jak mam plan to muszę się go trzymać, więc obietnicą zakupienia whisky w drodze powrotnej przekonałam go do wyjścia.
Już najbliższe okolice naszego motelu są bardzo malownicze:
Dla mnie coś pomiędzy Chorwacją a Norwegią.
W planie na dzisiejszy wieczór mieliśmy przejście około 2.5km Wild Pacific Trail. Jest to nadmorski szlak składający się z kilku odcinków, wszystkie w okolicach Ucluelet. Widoki są przepiękne, a szlak dostępny właściwie dla wszystkich (dobrze przygotowany, jak na którymś etapie są schody, to można to wózkiem objechać dookoła, co chwila ławki zachęcające do odpoczynku). Oto mapka: