Dojeżdżamy do głównej drogi San Juan i od razu kierujemy się na Lugnason Falls, czyli wodospady oddalone o około 6 kilometrów od naszej chatki, a więc najbliżej ze wszystkich pozostałych.
Na miejscu, jak na praktycznie wszystkich pozostałych wodospadach. Brak ludzi, miejsce na skutery, opłata 50 php i zejście na wodospad stromymi schodami. Sam wodospad spoko, okolica zacieniona, woda błękitna, ale… SKOKI !
:o W pierwszej chwili nie spodziewaliśmy się, że będzie tam aż tak wyjątkowo. Wyjątkowo czy ekstremalnie
:?: Hmm, raczej jedno i drugie.
:D To właśnie w Lugnason Falls najdłużej zbieraliśmy się do skoków.
:mrgreen: Miała na to wpływ zarówno wysokość, jak i brak takiego „wydzielonego”, tudzież w teorii bezpiecznego miejsca. Taka… totalna dzikość ! Najpierw wiadomo, lokalny chłopak pokazał nam, ŻE MOŻNA!
8-) A później już jakoś poszło…
:D
Najpierw ze „ścieżki”, później z liny a na koniec nawet wdrapaliśmy się na sam wodospad i stamtąd z nieutwardzonej i nieprzygotowanej sztucznie ścieżki skakaliśmy. Wrażenia? NIEZAPOMNIANE !
Punkt 3
:arrow: snorkeling w Tubod Marine Sanctuary
Nie chcemy już się “prosić” czy też ściemniać ochronie hotelu Coco Grove, więc jedziemy w stronę „publicznego” wejścia na plażę. A znajduje się ono 100, może 200 metrów za hotelem, jadąc w stronę miejscowości Lazy (oddalając się od „centrum” San Juan)
Dość duży parking na skutery, więc bezpiecznie zostawiamy i przez gąszcz palm idziemy w stronę plaży. Omijamy budkę z ochroniarzem i tablicą z wielkim napisem „Snorkeling and swimming 50 php per person”. Nie zaczepia nas jednak, więc zgodnie z hasłem „nadgorliwość gorsza od faszyzmu” bez opłaty wchodzimy do wody
:D
Tym razem okoliczności nam sprzyjają. Woda przezroczysta, przypływ, słońce i brak wiatru. Możemy w spokoju podziwiać piękno podwodnego świata. A jest co !
:D Kilka stopklatek z nagrywek GoPro…
Po dłuuugim snorkelingu czas na powrót. Do końca dnia sporo czasu, więc pakujemy walizki, sprzątamy domek i … no właśnie nie wiem co.
:?: Siedzimy na plaży przed domkiem, ale ciężko to nazwać plażowaniem czy chillowaniem. Po części tak jest, ale zdecydowanie bardziej dumamy nad tym, że musimy wkrótce opuścić to wspaniałe miejsce. Naprawdę moglibyśmy tam zamieszkać ! Magiczna miejscówka.
Przechadzamy się plażą, gdzie mnóstwo lokalnych dzieciaków ma czas zabawy. Stara i zużyta rowerowa opona, lina zwisająca z palmy, prowizoryczna tratwa zmontowana z kilku drewienek czy po prostu kawałek plaży, na której dzieciaki doskonalą swoje akrobatyczne umiejętności – naprawdę niewiele im trzeba, żeby się dobrze bawić. A na każdej buzi szeroki i szczery uśmiech. Mega!
:D
ŻEGNAM się z miejscówką ostatnimi fotkami „naszego” domku i plaży, korzystając z odpływu..
I znalezisko…
A dziewczyny mają NIEDOSYT fotek na tle zachodu słońca…
:lol:
Jako, że chcemy pozbyć się kilku zbędnych rzeczy, tj. japonki, maska, rurka, które są niezniszczone i czyste oddajemy je dziewczynce, która ma z tego tytułu mega radochę, co jednocześnie nam też sprawia niezwykłą radość ?
Skutery co prawda mamy do jutra rana, ale ze względu na dość wczesny wyjazd na prom oddajemy je dziś. Gość od skuterów przyjeżdża ponownie z całą rodziną i bez najmniejszych problemów, z uśmiechem na ustach dziękujemy sobie nawzajem za udaną transakcję ? Jest na tyle obrotny, że od razu umawiamy tricykla na jutrzejszy poranek, który za 600 php zawiezie naszą czwórkę do portu w Siquijor.
Spakowani, wykąpani, wypachnieni – czas na ostatnią kolację na Siquijor.
:D Przed hostelem łapiemy tricykla i jedziemy (za o ile dobrze pamiętam 150 php) do wspomnianej wcześniej knajpy Monkey Business. Co prawda miał być full, więc stawiamy na ryzyko i gotowi jesteśmy poczekać na wolny stolik. Na miejscu okazuje się, że jedna z rezerwacji się zwolniła, więc w ten ostatni wieczór uśmiecha się do nas los i wygodnie zasiadamy przy stoliku.
Monkey Business – jak pisałem wcześniej restauracja, która ma polskiego właściciela. W karcie widnieją nawet „Polish dumplings”, czyli flagowe polskie danie – pierogi
:D
Co prawda ceny są najwyższe, z jakimi się na Siquijor spotkaliśmy, ale klimat jest mega przyjemny. Przede wszystkim muzyka na żywo, w skład której wchodzi gitara, bębenki, flet no i oczywiście – lokalna piosenkarka
:D Grają fajne, chillujące, europejskie kawałki ?
Zamawiamy specjalność zakładu – Monkey Business Burger (z frytkami z pieczonych bananów)
Plus do tego oczywiście woda kokosowa, podana w świeżym kokosie. Drinki dają radę, choć na dobre Mohito jeszcze nigdzie nie trafiliśmy…
No i gwiazda wieczoru – lody ze świeżego mango podane w kokosie. Uwierzcie mi, paaaaalce lizać !!!
Oczywiście nieustannie podpuszczamy się, choć nikt z nas nie decyduje się na krok w myśl zasady „Potrzymaj mi piwo..”
:lol: Choć słyszeliśmy, że dzień wcześniej jakiś BOGACZ odważył się i celebrował urodziny w ten właśnie sposób
:D
I tak właśnie upłynął nam ostatni wieczór na Siquijor… Monkey Business możemy polecić z czystym sumieniem. Jedzenie bardzo dobre, drinki dają radę a deser najlepszy jaki jedliśmy na Filipinach.
A już jutro rano - TIME TO SAY GOODBYE...DŁUGA PODRÓŻ DO DOMU…
No dobra, czas finalnie pożegnać się z Siquijor…
Jak widzicie (zdjęcie instagramowe), przed nami dość długa podróż do Polski ?
Przed chatką umówieni jesteśmy na 7:00 z kierowcą tricykla. Na zegarkach 7:02 więc wkrada się pierwszy atak paniki
:lol:
- uratowani! – z optymizmem reagujemy widząc w oddali zbliżający się pojazd.
8-)
Podjeżdża radośnie trąbiąc Filipińczyk, a w środku już 3 osoby. Pyta się, czy nie przeszkadza, jak podrzucimy jego znajomego z dwójką dzieci do szkoły
:D Kuurde, nie wiem jak oni to robią. 3-osobowy tricykl podjeżdża do nas mając na pokładzie 4 osoby i zabiera… nasza czwórkę
:lol:
:shock: Co prawda, Filipińczycy jako, że są „gośćmi na gapę” siadają na błotniku koła, czy ramie łączącej motor z „przyczepą”, ale sam fakt jazdy w 8 osób (
:!: ) to prawdziwy obraz Azji !
:D (zdjęcie nie oddaje realizmu)
Dość sprawnie i bezpiecznie docieramy do przystani w miasteczku Siquijor. Prom na Bohol (Tagbilaran) płynie 1,20 h.
Ciekawostka (o której de facto zapomniałem napisać w pierwszych stronach mojej relacji): lotnisko w Tagbilaran jest zamknięte, a wszystkie loty przekierowane są na nowo otwarte lotnisko na Panglao. Mimo, że w momencie zakupu biletów było ono jeszcze otwarte, to nikt nas nie powiadomił o zmianie. Na szczęście wyczytaliśmy to przed wylotem, na grupie o Filipinach na Facebooku.
Tak więc po dotarciu do przystani promowej w Tagbilaran musimy przedostać się jeszcze na Panglao, skąd mamy lot do Manili liniami Cebu Pacific. Przy przystani jest mocno nachalnie. Mnóstwo taksówek, tuktuków, wypożyczalni skuterów i tym podobnych. Wołają Cię z każdej strony i próbują wcisnąć transport. Nauczeni doświadczeniem odchodzimy znacząco, robimy zakupy w 7/11 i stamtąd łapiemy taksówkę. Tak, taksówkę. A to dlatego, bo obładowani jesteśmy bagażami, w cieniu jest co najmniej 35 stopni a do lotniska nie chcemy wejść śmierdząc od potu. Koszt takiej przyjemności na linii Tagbilaran – lotnisko Panglao to 500 php (jakieś 20 km) co daje po około 9 zł od osoby ?
Jak wspomniałem, lotnisko w Panglao jest nowe. No i faktycznie można to na miejscu odczuć. Co krok miejsca z kablami do ładowania telefonów, czyste łazienki i ciekawa gastronomia. No i ceny nie są takie złe, mając na uwadze, że to lotnisko. Za dobrą kawę z ekspresu ciśnieniowego płacimy jakieś 6 zł, a świeże kanapki 5 zł. No i ta puuuustka. Po części fajnie, ale z drugiej strony przerażająco. Jako, że byliśmy na lotnisku już jakieś 3 godziny przed godziną odlotu, to przez ten czas odleciał… jeden samolot!
:shock: Co fajnie, dla palaczy na filipińskich lotniskach (a przynajmniej na tych, na których byliśmy) nie ma najmniejszego problemu. Można wyjść w każdej chwili, a wracając pokazać tylko paszport. Więc tak wychodziłem. Pierwszy raz, drugi, piąty… W międzyczasie trafiłem na lokalne policjantki celebrujące dzień kobiet
:D
Docieramy do Manili o planowej godzinie 16:20, a lądujemy w Terminalu 3. Hostel N&J Lopez Lodging House znajduje się jakieś 2 kilometry od lotniska, więc trasę tą postanawiamy przejść z buta. Noc w tym hostelu kosztowała nas 25 zł od osoby, a do dyspozycji mieliśmy bardzo fajny pokój, z dużą łazienką, klimatyzacją, telewizorem. Okolica może średnio ciekawa, ale zważywszy, że lot do Pekinu mamy już o 6 nad ranem, to taka miejscówka na kąpiel i drzemkę była dla nas w sam raz ?
Po odświeżającym prysznicu postanawiamy wybrać się na jakiś shopping.
:D Szybki research sieci i wyszukujemy takie miejsca, jak: SM Mall of Asia, Baclaran Market, SM City Manila, Balikbayan Center, 168 Shopping Mall, Greenbelt Mall czy Divisoria Market.
Ze względu jednak na opinie i odległość na tapetę bierzemy Greenbelt oraz Baclaran Market, do których mamy +- 30 minut jazdy. Idziemy zatem do głównej ulicy, na której po uprzednim zapytaniu wsiadamy do lokalnego środka komunikacji – jeepneya.
8-)
Siadamy na „pace” tuż za kierowcą, więc przez nasze ręce przechodzą pesosy, które ludzie płacą kierowcy za przejazd. No i zaczyna się zabawa
:D W moment łapiemy słówka w lokalnym języku i pośredniczymy przy rozmienianiu pieniędzy, przekazywaniu informacji nt. ilości biletów, za które dana osoba płaci i tym podobne historie Mamy z lokalsami niezły ubaw
:D
Sama podróż przez mega zatłoczone i nie mające żadnych reguł dróg (a bynajmniej tych znanych z europejskich miast) – TO TRZEBA PRZEŻYĆ !
Docieramy
:arrow: Baclaran Market
Chaos, smród i brak poczucia bezpieczeństwa.
:roll: Pierwsze trzy słowa, które przychodzą mi na myśl i doskonale opiszą to miejsce. Zegarki, portfele, ciuchy, okulary, (…) można tak wymieniać w nieskończoność. Mnóstwo podróbek. Jedne gorsze, inne lepsze. Ceny śmiesznie niskie. Jednak w porównaniu do zakupów np. w Bangkoku totalnie nas to miejsce rozczarowało. Pokręciliśmy się małą godzinkę, zjedliśmy coś w miejscowej knajpce i postanowiliśmy ewakuować się w stronę hostelu. - dawajcie do tego Greenbelt, na godzinkę – rzuca pomysł Monika; Zastanawiamy się wszyscy, bo szczerze mówiąc średnio nam się chce. Dla facetów zakupy też są mega fajne, ale... takie nie dłuższe niż 30 minut
:lol: - bo pojedziemy do hostelu, później do domu i będziemy żałować – Monia atak ostateczny
:D No i dobra, klamka zapadła. Łapiemy tuktuka za jakieś 300 php i po 20 minutowej podróży kierowca podstawia nas pod Greenbelt Mall. - wow, tu jest tak jakby luksusowo – stoimy pośrodku wielkich wieżowców, a witryny przyozdobione w takie marki, jak: Guess, Tommy Hilfiger, Calvin Klein czy Massimo Dutti. - kurde, chyba nie o to nam chodziło – zgodnie stwierdzamy. Wchodzimy jednak do środka pierwszego budynku, który ma nazwę Greenbelt 3. Jak się okazało później, jest tam 5 wieeeelkich budynków pod nazwami Greenbelt 1-5. Po środku tychże budynków duży park z drogimi knajpami, Starbucksami i ludźmi elegancko ubranymi w najlepsze markowe ciuchy. Łał, ale kontrast
:o Pół godziny temu byliśmy na lokalnym markecie pod chmurką, gdzie śmierdziało ściekami, a pomiędzy jednym a drugim stoiskiem z ciuchami smażony był kurczak, a lokalsi zajadali się balutem – a teraz to my czujemy się jak brudasy, chodząc w wymiętolonych koszulkach w otoczeniu elegancko ubranych ludzi, drogich knajp i najlepszych markowych sklepów.
:oops: No nic, pochodziliśmy jednak po sklepach. Ceny w normalnych sieciówkach podobne co w PL. Jeden z budynków miał takie nonemowe sklepy, ale absolutnie też nie robiły szału. Dziewczyny jednak znalazły oczywiście tam jakieś torebki za grosze, ale to by było na tyle.
Ostatecznie decydujemy się na powrót do hostelu.
Najważniejsze jednak co chcieliśmy przywieźć z Filipin dla naszych znajomych/rodzin to lokalny rum w 330 ml butelkach. Udało nam się to w pobliskim 7/11, w którym wykupiliśmy CAŁY asortyment sklepu
:D Wzrok miejscowych – bezcenny
:lol: Dodam, że jedna buteleczka 330 ml lokalnego rumu Tanduay to koszt w przeliczeniu na złotówki – ok. 4 zł.
:idea: Godzina 23:00 to nie jest ewidentnie dobra pora na zwiedzanie tej mało bogatej (delikatnie mówiąc) części Manili. Ludzie śpią gdzie popadnie – na skuterach (!), na chodnikach, ulicy, w wejściu do domów, hosteli, a w powietrzu panuje niesamowity smród po resztkach jedzenia porozrzucanych we wszystkich możliwych zakamarkach. Co prawda nauczyliśmy się, że „mało przyjazny” wzrok Filipińczyków w rzeczywistości nie odwzorowuje ich zamiarów, ale na plecach cały czas czuliśmy powiew niepewności.
O 6 nad ranem wylatujemy z Manili do Pekinu, a ruszamy z Terminala 1. Koszt taksówki nad ranem na drodze hostel-Terminal 1 to 400 php, więc po około 7 zł od osoby ?
W stolicy Chin ponownie mamy 17 godzinny stopover, więc tak samo, jak w pierwszą stronę jedziemy z lotniska podstawionym prywatnym autem do Hotelu, by zostawić rzeczy, wziąć prysznic i wypić kawkę – a wszystko ZA DARMO, jako transit od linii lotniczych ?
Wielki Mur Chiński zwiedzony a suvenirów nadal brak
:? Jako, że większość rzeczy są MADE IN CHINA to nasze umysły są rozpalone do granic czerwoności – ależ tu będzie szoping !
:twisted:
Po szybkim researchu nie pozostaje nam nic innego, jak obrać kierunek na Silk Market. Z wyszukiwani w goglach wynika, że jest to najbardziej popularne miejsce na zakupy w Pekinie. Świątynia podróbek, targowania się i udanych zakupów – brzmi jak plan
:D
Nawigacja pokazuje 23 kilometry do celu. Wychodzimy z hotelu, a z powodu wystarczającej ilości czasu szukamy „złotego środka” na podróż.
Pierwsza napotkana taksówka i się zaczyna
:D Dogadujemy się z kierowcą jakieś 40 minut.
:roll: Kurde, co za masakra! Serio !
:lol: Ni w ząb angielskiego. Mało tego – wstukujemy w maps.me trasę z naszej aktualnej lokalizacji do miejsca, do którego chcemy dotrzeć i… on dalej nie rozumie
:lol: Na mapie oczywiście chiński alfabet, ale jak grochem o ścianę.
Po wspomnianych 40 minutach jednak przełamujemy lody i pod mocnym naciskiem z naszej strony ruszamy, a migowo dogadujemy się (przynajmniej taką mamy nadzieję, że się dogadaliśmy
8-) ) na to, że będziemy pokazywać mu gdzie ma skręcać. Koszt za 23 kilometrową trasę? 200 yuanów, czyli w przeliczeniu jakieś 110 zł. No niestety, to już nie Filipiny. I tak zjechaliśmy z początkowej ceny 400 yuanów.
:D 23 kilometry pokonujemy w jakieś 1,5 godziny. Korki, korki, korki. Wszędzie ogromne korasy.
:o Co interesujące – na drogach czujemy się jak byśmy byli zamknięci w dźwiękoszczelnej bańce. 95 % samochodów jest hybrydowych
:o
Kilka zdjęć z trasy:
Silk Market to nie aż tak ogromne centrum handlowe. Jednak skracając już nieco opowieść – spełniamy tutaj wszystkie zakupowe zachcianki. Magnesy, mydełka, ubrania, galanteria – jest tutaj totalnie wszystko !
:D No i najważniejsze – targowanie ! Potrafimy zjechać z początkowej ceny, przykładowo 200 yuanów do 20 !!!
:o
8-) Z jednymi da się bardziej, z innymi mniej. Ale uwierzcie, trzeba mocno się targować. Nigdy w życiu nie spotkałem się z aż takim schodzeniem z cen. Zakupy pochłaniają nas do reszty, a gdy już praktycznie mamy wszystko, co chcieliśmy to wychodzimy w poszukiwaniu prawdziwej chińskiej kuchni.
Dosłownie po drugiej stronie ulicy znajdujemy pasaż z lokalnym jedzenie. Turystów zero. Wchodzimy do jednej z knajp, w której zajadają się lokalsi. Pomimo barier językowych udaje nam się wybrać „najbardziej lokalne potrawy”. Za każdą z nich płacimy w przeliczeniu jakieś 12-16 zł.
Siedzący obok przemili Chińczycy widząc naszą nieudolność w posługiwaniu się pałeczkami, bardzo zaangażowali się w naukę i przez jakieś 15 minut mieliśmy kupę śmiechu, aż na koniec zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie.
:D
No i to na tyle naszego pobytu w Pekinie, w Chinach. Powrót do hotelu, prysznic i lotnisko. Już tylko 9 godzin lotu i meldujemy się w Warszawie, tym samym kończąc nasz niesamowity, 15-dniowy trip
:D
No kolejnej, ostatniej stronie - podsumowanie, kosztorys i film ?
PLAN PODRÓŻY I ORGANIZACJASkro bilety już „leżakują” na mailu, to możemy zabierać się za rozglądanie za noclegami, lotami wewnętrznymi, etc.Ale zaraz zaraz. Filipiny mają ponad 7000 wysp, które wybrać?
:shock:
:? Gdzie byśmy nie szukali, to wszędzie pytania „Palawan czy Bohol?” i 100 głosów za Palawanem, a kolejne 100 za Boholem.Po wstępnych ustaleniach stwierdziliśmy, że Palawan ma reputację takiego Phuket w Tajlandii. Czyli niesamowicie piękne, wręcz widokówkowe Island hoppingi, laguny, a po drugiej stronie medalu, niejako powiązane – tłumy ludzi i komercja. Oj nie, tego na pewno nie chcemy ! Dość szybko decydujemy się na Bohol. Wyspa nazywana jest „Filipinami w pigułce”, ponieważ zobaczyć tam można wszystkiego po trochu.A najważniejsze – występują w jej obrębie rezerwaty wyraków filipińskich, z którymi spotkania chcielibyśmy doświadczyć.Mimo, że Bohol też jest dość często odwiedzane przez turystów, to jednak staramy się wybrać takie rejony, aby uniknąć komercji i fali białych ludzi. (o tym w dalszej części)Co by nie przeciągać, poniżej plan podróży, który udało nam się logistycznie fajnie dopiąć:Warszawa – wylot;Pekin – stopover 17h.;Manila – 1 dzień;Bohol – 3 dni;Panglao – 4 dni;Siquijor – 5 dni;Manila – 1 dzień;Pekin – stopover 17h.;Warszawa – przylot.Najważniejsze za nami, więc czas na przyjemności, czyli rezerwacje noclegów i przygotowanie listy atrakcji, knajp, miejsc wartych odwiedzenia (o tym w opisie poszczególnych wysp).Co dla wielu (w tym dla nas
:D ) bardzo ważne, to kosztorys, a nasz przed wylotem wygląda tak: (w przeliczeniu na osobę)Bilet lotniczy Warszawa – Manila – 2200 złNocleg Manila – 20 zł Nocleg Bohol – 105 zł (35 zł/doba)Nocleg Panglao – 165 zł (33 zł/doba)Nocleg Siquijor – 250 zł (50 zł/doba)Nocleg Manila – 25 zł Lot Manila – Bohol – 130 złLot Bohol – Manila – 130 złUbezpieczenie (Gothaer) – 100 złŁącznie – 3 125 zł Dodam mały, ale jakże istotny w Azji szczegół – wszystkie noclegi miały swoje, prywatne toalety i łazienki ? Wszystko dopięte. Wymieniamy PLNy na $ i odliczamy czas do wylotu.Pierwszy przystanek --> PEKIN !
:D
Welcome to Manila
:lol: Jest paskudna, ale klimatyczna, piękny ryk jeepneyów, gigantyczne korki, ale wspaniali, uśmiechnięci ludziena marginesie, mieszkaliście w dobrej dzielni
:mrgreen:
Haha, serio? Z biegu czasu jednak żałuję, że nie wygospodarowaliśmy sobie więcej czasu na Manilę.Choć na powrocie byliśmy tam praktycznie pełny dzień, ale o tym później...
:)
"Łapiemy dość szybko taksówkę i pakujemy się. I właśnie już na wstępnie popełniliśmy błąd. [emoji15]Nie ustaliliśmy z góry kwoty."błąd popełniliście już wcześniej że nie poczytaliście o transporcie bo tak byście poszli parę metrów dalej i skorzystali z taxi licznikowej (białej). Uczciwej i dużo tańszej.Poza tym fajnie się czyta.
Człowiek uczy się na błędach, choć z tymi taksówkami to rzeczywiście szereg szkolnych podróżniczo kiksów
8-) Super, że piszesz relację, czekamy na resztę. Tylko wstawiasz zdjęcia o dość dużym rozmiarze i na większości monitorów nie będą wyświetlać się w całości, co utrudni ich odbiór, może warto kolejne trochę mniejsze
;) startowiec55 napisał:Ale zaraz zaraz. Filipiny mają ponad 7000 wysp, które wybrać?
:shock:
:? Gdzie byśmy nie szukali, to wszędzie pytania „Palawan czy Bohol?” i 100 głosów za Palawanem, a kolejne 100 za Boholem.Po wstępnych ustaleniach stwierdziliśmy, że Palawan ma reputację takiego Phuket w Tajlandii. Czyli niesamowicie piękne, wręcz widokówkowe Island hoppingi, laguny, a po drugiej stronie medalu, niejako powiązane – tłumy ludzi i komercja. Oj nie, tego na pewno nie chcemy ! Niedawno miałem podobną rozterkę, i w końcu wybrałem właśnie Palawan, odnosząc ze znalezionych opinii wrażenie, że to właśnie Bohol jest tym bardziej skomercjalizowanym i zawładniętym przez tłumy i drogie hotele miejscem. I co do samego Palawanu się to sprawdziło - przyroda i ludzie sprawiają wrażenie naprawdę naturalnych, a tłumów nie doświadczyłem. Wobec turystów nikt nie był nachalny, a enklaw z super drogimi hotelami tylko dla bardzo bogatych nie widziałem. Pełen luz i chillout
8-) Niebawem zresztą również postaram się to w krótkiej relacji opisać swój Palawan. A przy kolejnej wyprawie może uda się porównać do niego właśnie Bohol, czerpiąc informację z Twojego sprawozdania
;)
@smieci - przeczytaliśmy i się przygotowaliśmy.Złapaliśmy białą. Co prawda z racji średnio ciekawej okolicy nie odeszliśmy zbyt daleko od lotniska, ale nie braliśmy "pierwszej lepszej".@Pabloo - nie będę się sprzeczał i komentował, bo na Palawanie nie byłem. Też osobiście uważałem, patrząc na wielkość wyspy, że nie może być tak, jak większość pisze. Jednak zdecydowaliśmy się na Bohol. Nie mniej jednak, mega chciałbym odwiedzić Palawan i... Siargao.Co do fotek - racja, poprawię
:) Dzięki ! p.s. - też z niecierpliwością czekam na Twoją relację.
@startowiec55Świetna relacja mam nadzieje, ze rozwazania na temat jesc/nie jesc chinskiej zupki nie zniecheca Cie do dalszego pisania, czekam na ciag dalszy
:)
Przyłączam się do tych co "rozumią", chociaż tej pizzy na słodkim cieście raczej bym nie przełknął
:roll: Ich tłustej/kościstej garkuchni raczej unikam, na codzień zjadliwe raczej tylko kurczaki.Szukałbym rybki z grilla, ewentualnie chleb tostowy (oczywiście słodki) z Cheese Wizz albo sardynkami z puszki.Czasami mają takie białe chińskie pączki z mięsem (Siopao).Nietłusto jest w popularnym Andoks (kurczaki) i w Jolibee, można zaryzykować też Mang Inasal.Relacja bardzo fajna, tylko rumu jakoś nie widzę
:lol: Ale Emperador Light jest także moim faworytem.
Na Filipinach jest tak podła kuchnia, że to był jedyny kraj gdzie stołowalismy się z małżonką w mc'donalds i ichnich fast foodach więc jedzenie zupek chińskich jak najbardziej rozumiem.Jest nawet specjalny wątek na forum poświęcony gównożarciu filipińskiemu, swoją drogą bardzo ciekawy, polecam. A relacja fajna i dobrze się czyta.
@cypel@jobi@tarman@correosDzięki !Nie zniechęcam się, zaraz piszę dalej
:D Ale gwoli ścisłości - jadąc do Tajlandii numerem jeden było jedzenie (zresztą możecie przeczytać w relacji).Ale lecąc na Filipiny na jedzenie się nie nastawialiśmy. Tak, po części ze względu na przeczytany wcześniej temat, który przytoczył @cypel, jak i setki opinii znalezionych w sieci.Z drugiej strony nie zrażaliśmy się opiniami i oczywiście przekonaliśmy się na własnej skórze.Nie widzieliśmy jednak nic wyjątkowego z jedzenia kurczaka, ryżu, sajgonek, itp...Tajlandia - PadThai, Grecja - souvlaki, Hiszpania - paella, Włochy - pizza, Meksyk - tacos; i tak dalej i tak dalej...Lokalna kuchnia jest wspaniała
:!: Ale serio, Filipiny?
:roll: Nie znaleźliśmy nic takiego mega lokalnego, no, może oprócz rumu
:D który jest w temacie relacji i który gościł na naszym stole każdego dnia (to nie jest tak, jak brzmi
:lol: ) i może Balut - a tu bije się w pierś, nie spróbowałem
:cry: Nie żałujemy niczego, czego nie zjedliśmy, bo inne mieliśmy cele i priorytety
:) I nie uważam, że "jechać na drugi koniec świata i jeść pizzę" na WAKACJACH to coś złego, tym bardziej w obliczu kraju w jakim się znajdujemy.Kolejki lokalsów po pizzę na słodkim cieście były ogroooomne
:shock:
:D Enjoy !
8-)
:D
Wlasnie sobie skanuje w pamieci moj pobyt na Filipinach pod wzgledem jedzenia i stwierdzam, ze nic nie utkwilo mi w glowie. A to oznacza, ze nie bylo ono ani super ani fatalne, bylo po prostu normalne. Wedlug mnie normalne lokalnie gotowane jedzenie jest lepsze niz chemia z zupek chinskich ale kazdy je co lubi
:)
@Washington - Tanduay był grany przez pierwsze 3 dni, później już tylko Emperador - jakoś nam bardziej przypadł do gustu. Mimo, że droższy jakieś 1-2zł
8-) Btw - Twoja relacja była przeczytana co najmniej kilka razy. Przetarła szlaki
:)
Jesteś młodym i rozumujesz jak młody czyli...prawidłowo. Jednak jak już dożyjesz 50-60tki i będziesz po rozwodzie lub rozwodach a status finansowy będziesz miał dobry to przypomnisz sobie szybko o stronie facebookowej ,,Polacy w... " i być może dołączysz do tej kolonii ściskając młodą Filipinkę
:lol:
:lol:
:lol: Nie oceniaj za szybko. Dozyj takich lat i sam zobaczysz jak wiele Twoich poglądów życiowych ulegnie zmianie
:mrgreen:
:mrgreen:
:mrgreen: Pozdrawiam
@HandSome do życia podchodzę z pokorą. Staram się nie oceniać książki po okładce.Ale tak jak napisałem, nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie ich komentarze na forum.Wyśmiewcze, szydercze, a o jakiejkolwiek pomocy można zapomnieć.Swoją drogą - nie mowa tutaj o "ocenie" ludzi, tylko o przydatności w/w grupy facebookowej. Taka dygresja
:)
Uaaa, nie spodziewałem się tylu wiadomości na pw, dzięki !
:D Cieszę się, że mogłem pomóc.Jednak śmiało komentujcie też tutaj, żeby inni mogli czerpać wiedzę i wskazówki ? p.s. sorry, że tak późno podsumowuję relację, ale nadmiar pracy skutecznie mnie powstrzymał.
:roll: Do rzeczy:Podróż na Filipiny okazała się dużo ponad nasze, i tak mocno rozbujane oczekiwania
:!: Tak teraz raz jeszcze przeczytałem wszystkie moje wpisy i widzę, że w większości opisywałem wszystko w samych superlatywach i zastanawiam się, czy mogłem gdzieś być bardziej krytyczny, pokazać tę gorszą stronę – i wiecie co? Nie mogłem ! Sorry, ale tam było naprawdę magicznie!
:D Wspaniali i pomocni ludzie, niskie ceny (!), łatwa komunikacja (tu nas ostrzegano), cudowne wodospady, pola ryżowe, puste plaże, no i widoooooki.Co nam się najbardziej podobało? – brak turystów! Tutaj jesteśmy raczej zgodni. Raz, że mega komfortowo i „dziko”, a dwa, że żyliśmy wśród lokalnej społeczności – rewelacja!Po krótcę pozwolę sobie zreasumować poszczególne lokacje:1) Anda (Bohol) – na wschód wyspy Bohol pojechaliśmy ze względu na Cabagnow Cave oraz pola ryżowe w miejscowości Candijay. Co prawda w miejscowości Anda spędziliśmy raptem 3 dni, ale równie dobrze mogliśmy być tam tydzień i więcej. Totalnie odrealniona, mała miejscowość. Życie płynie tam wolno. Zero turystyki, świetne plaże, przepiękne pola ryżowe. No i miejscowi, którzy na nasz widok z każdego miejsca machają i uśmiechają się. Coś niesamowitego ! A podróż tam wcale nie była tak ciężka i długa, jak pisano w internetach. MEGA POLECAM !
8-) 2) Panglao – tę małą wysepkę wybraliśmy ze względu na „main points”, czyli te najbardziej turystyczne, widokówkowe miejsca na Filipinach, tj. Chocolatte Hills, terasiery (małe małpki), Zipline, rzeka Loboc, walki kogutów, itp. Co prawda wszystkie te „atrakcje” znajdują się na wyspie Bohol, ale zdecydowaliśmy się na Panglao z tytułu ładnych plaż i łatwego, a przede wszystkim krótkiego czasu dojazdu do w/w. Mimo, że w tych miejscach już było dość mocno czuć turystykę, a przy głównych atrakcjach była masa zwiedzających to nie żałujemy tego wyboru. Ba, jesteśmy zadowoleni, że się zdecydowaliśmy. Na pewno miejsca ta utkwią nam w pamięci na dużo dłużej. A samo Panglao też było bardzo fajne. To właśnie tam zobaczyliśmy najładniejszą podczas naszego wyjazdu plażę. Poza tym objechaliśmy wyspę skuterami i kilka miejsc było urzekających.3) Siquijor – no tutaj to po prostu trzeba być ! Co tylko przeczytaliśmy w internetach przed wyjazdem – sprawdziło się. Magiczna wyspa! Jak ktoś lubi trochę poskakać do wody, czy po prostu wychillować na ładnych, nieturystycznych plażach, a na koniec dnia wpatrywać się w zachód słońca i zjeść dobrą kolację – ta wyspa jest dla niego ! Przepiękne wodospady, pola ryżowe, skoki z klifów do krystalicznie czystej wody, snorkeling i spokojne, klimatyczne życie – tak w skrócie mogę opisać Siquijor.4) Manila – jak pisałem wcześniej, byliśmy tu tylko na noclegi przed i po wylocie na wyspy. Osobiście żałuję, że nie wygospodarowaliśmy sobie choć jednego/dwóch dni więcej. Z tego co dało się w tak krótkim czasie zauważyć – miasto pełne kontrastów. Smród, brud, uliczne życie, a z drugiej strony centra handlowe z najlepszymi światowymi markami, wypasione auta i zapach najdroższych perfum unoszących się w powietrzu. Klimatyczne jeepneye!
:twisted: 5) Pekin (Chiny) – 2 x 17 godzinny stopover. W pierwszą stronę Wielki Mur Chiński, a na powrocie zakupy w chińskim markecie. Mega się cieszymy, że to były tak długie przesiadki. Pekin zaimponował nam czystością na ulicach, ładem no i oczywiście chińskimi zdobieniami. No i zobaczyć Wielki Mur Chiński, budowlę o której czytało się tylko w szkole – niesamowite!
:o
:D Co do samego kosztorysu: (za osobę)• Loty Warszawa – Manila– Warszawa – 2200 zł• 2 x lot wewnętrzny – 260 zł• Transport lokalny ( 2 x prom, 4/6 x bus) – 120 zł• Noclegi - 565 zł (średnio 40zł/doba)• Ubezpieczenie Gothaer – 100 złŁącznie – 3245 zł sztywnych kosztów, jeśli chodzi o logistykę wyjazdu.Koszty wynajmu skuterów, jedzenia, wstępów do atrakcji i tak dalej i tak dalej są niskie no i oczywiście zależne od osobistych wymagań i upodobań. Swoją drogą - tak samo noclegi. Baza noclegowa jest bardzo rozbudowana, więc każdy znajdzie coś na własne potrzeby.Ponadto, my wzięliśmy po 2000 zł „w kieszeń”, z czego żyliśmy naprawdę „na bogato”, praktycznie niczego sobie nie odmawialiśmy + dodatkowo wydaliśmy sporo na zakupy „ciuchowe” w Pekinie, a już w ostatecznym rozrachunku – i tak przywieźliśmy z powrotem po kilka stów.
:D Uważam, że 4000-5000 zł na taki 17 dniowy wyjazd jest kwotą naprawdę dobrą.
8-) Oczywiście, sporo moglibyśmy jeszcze z tego „uciąć”, ale taka kwota dla nas była do przyjęcia. Dla chcących jeszcze bardziej budżetowo domknąć taki wyjazd – totalnie nic trudnego ? Udało nam się pobawić trochę kamerką sportową i nagrać kilka ujęć.Pozostawiam Wam zatem mój amatorsko złożony filmik:https://youtu.be/7hHrQVFf8h8Gdyby ktoś chciał obejrzeć „relację wyróżnioną” na Instagramie to zapraszam @piieeras
:) Śmiało pytajcie tutaj, gdyby były jeszcze jakieś pytania. Postaram się pomóc ? Życie jest zbyt krótkie, żeby ciągle marzyć. Trzeba spełniać marzenia! ? Życzę udanych podróży, pozdrawiam !p.s. ostatnią stronę relację piszę z pokładu Bombardiera CRJ – 700, należącego do fińskich linii lotniczych Nordica. Służbowy, 3-dniowy wyjazd do Kuopio ?
A jeszcze nie byłeś na Palawanie . I jak sobie pomyślisz, ze za takie koszty na osobę ,jak podałeś, ja spędzam tam miesiąc w dwie osoby z przelotami . Dopiero byś zwariował
:)Ale od czegoś trzeba zacząć.
p.s. 2: po corocznym, październikowym ładowaniu energii w Egipcie, które już tuż tuż, planujemy na luty/marzec spełnić jedno z naszych największych marzeń podróżniczych - Safari w Afryce. Zaczynam zbierać wiedzę, orientować się co, gdzie i jak, zbierać koszta, etc. Gdyby ktoś czuł się „ekspertem”, albo po prostu był w Tanzanii/Kenii i mógłby pomóc, dać porady - będę ogromnie wdzięczny! Aktualnie mam mętlik w głowie odnośnie:- dokąd najłatwiej (najtaniej) dolecieć z Polski;- jak na miejscu ułożyć trasę, aby 10 dni pozwiedzać/ poleżeć, a 2-3 dni przeznaczyć na Safarii; - co wyjdzie logistycznie i budżetowo lepiej. Pzdr !
startowiec55 napisał:p.s. 2: po corocznym, październikowym ładowaniu energii w Egipcie, które już tuż tuż, planujemy na luty/marzec spełnić jedno z naszych największych marzeń podróżniczych - Safari w Afryce. Zaczynam zbierać wiedzę, orientować się co, gdzie i jak, zbierać koszta, etc. Gdyby ktoś czuł się „ekspertem”, albo po prostu był w Tanzanii/Kenii i mógłby pomóc, dać porady - będę ogromnie wdzięczny! Aktualnie mam mętlik w głowie odnośnie:- dokąd najłatwiej (najtaniej) dolecieć z Polski;- jak na miejscu ułożyć trasę, aby 10 dni pozwiedzać/ poleżeć, a 2-3 dni przeznaczyć na Safarii; - co wyjdzie logistycznie i budżetowo lepiej. Pzdr !3 tygodnie temu wróciłem właśnie z wakacji w Kenii i Tanzanii, byłem w sumie 14 dni (w tym 2 na safari w Tsavo East). Leciałem z Warszawy do Mombasy, później autobusem do Dar Es Salaam, prom na Zanzibar i powrót samolotem do Mombasy - jak masz jakieś pytania to służę pomocą
:) btw super relacja, sam planuję w 2020 odwiedzić Azję
:)
startowiec55 napisał:p.s. 2: po corocznym, październikowym ładowaniu energii w Egipcie, które już tuż tuż, planujemy na luty/marzec spełnić jedno z naszych największych marzeń podróżniczych - Safari w Afryce. Zaczynam zbierać wiedzę, orientować się co, gdzie i jak, zbierać koszta, etc. Gdyby ktoś czuł się „ekspertem”, albo po prostu był w Tanzanii/Kenii i mógłby pomóc, dać porady - będę ogromnie wdzięczny! Aktualnie mam mętlik w głowie odnośnie:- dokąd najłatwiej (najtaniej) dolecieć z Polski;- jak na miejscu ułożyć trasę, aby 10 dni pozwiedzać/ poleżeć, a 2-3 dni przeznaczyć na Safarii; - co wyjdzie logistycznie i budżetowo lepiej. Pzdr !Co to ma wspólnego z Filipinami?
leciałam w styczniu 2019 (od 1.01 do 24.01) z Warszawy przez Frankfurt i Hong Kong bezpośrednio na wyspę Cebu (nie chciałam zatrzymywać się w Manili ze względu na przestępczość i smog) bilety za 2800 wiec żadna różnica, a dużo czasu zaoszczędziłam. We Frankfurcie 2h na przesiadkę w Hong Kongu 1,5h. Jedzenie na Filipinach rzeczywiście nie powalało, ale tragedii też nie było. Fantastyczne tropikalne owoce i ryby! Filipiny są cudowne, do El Nido mogłabym się przeprowadzić na zawsze:)
Rewelacyjnie się czytało :) Pamiętasz może czy żeby wyjść w Pekinie z lotniska (i zwiedzić Wielki Mur) trzeba było jakieś dokumenty załatwiać? Czy z marszu można wyjść i bezproblemowo wrócić ;)?
Rewelacyjnie się czytało
:) Pamiętasz może czy żeby wyjść w Pekinie z lotniska (i zwiedzić Wielki Mur) trzeba było jakieś dokumenty załatwiać? Czy z marszu można wyjść i bezproblemowo wrócić
;)?
Tak z ciekawości, już nie ma 14 dni kwarantanny i testów robionych przez dość intymne miejsce? (pytam, bo od jakiegoś czasu przestałem się interesować Chinami i nie jestem na bieżąco...)
Dzięki sportowiec 55 za super relacje. Czy mógłbym Cię prosić o więcej szczegółów na temat: "wystarczy wysłać 1 maila do air china aby otrzymać hotel tranzytopwy"?Rozumiem,że to pomaga w uzyskaniu wizy tranzytowej na lotnisku?A moze warto zrobic wize do chin przed wylotem w pl taka turystyczna aby nie czekac tam w kolejce?
@Pat Roll hmm, odnosnie wizy to my staliśmy. W sensie tam nie było żadnego stania i czekania, po prostu podejście do okienka, zeskanowanie paszportu i po 5 minutach wiza wbita i można wychodzić z lotniska
:) A co do hotelu tranzytowego - podczas podróży na Filipiny pierwszy raz miałem z tym styczność, stąd mój rozbudowany opis. W każdym razie, jeśli Twój stopover przekracza 12 godzin (wtedy tak było! musisz zerknąć na stronie AirChina aktualne wiadomości) to otrzymujesz transfer + hotel od przewoźnika. Napisałem maila, że taką sytuację mamy i przesłali potwierdzenie rezerwacji i wszystkie wytyczne.
Dojeżdżamy do głównej drogi San Juan i od razu kierujemy się na Lugnason Falls, czyli wodospady oddalone o około 6 kilometrów od naszej chatki, a więc najbliżej ze wszystkich pozostałych.
Na miejscu, jak na praktycznie wszystkich pozostałych wodospadach.
Brak ludzi, miejsce na skutery, opłata 50 php i zejście na wodospad stromymi schodami.
Sam wodospad spoko, okolica zacieniona, woda błękitna, ale… SKOKI ! :o
W pierwszej chwili nie spodziewaliśmy się, że będzie tam aż tak wyjątkowo.
Wyjątkowo czy ekstremalnie :?: Hmm, raczej jedno i drugie. :D
To właśnie w Lugnason Falls najdłużej zbieraliśmy się do skoków. :mrgreen:
Miała na to wpływ zarówno wysokość, jak i brak takiego „wydzielonego”, tudzież w teorii bezpiecznego miejsca. Taka… totalna dzikość !
Najpierw wiadomo, lokalny chłopak pokazał nam, ŻE MOŻNA! 8-)
A później już jakoś poszło… :D
Najpierw ze „ścieżki”, później z liny a na koniec nawet wdrapaliśmy się na sam wodospad i stamtąd z nieutwardzonej i nieprzygotowanej sztucznie ścieżki skakaliśmy.
Wrażenia? NIEZAPOMNIANE !
Duuużo zabawy, duuuużo emocji, duuuuużo wrażeń !
2/4 planu dnia odhaczone.
Punkt 3 :arrow: snorkeling w Tubod Marine Sanctuary
Nie chcemy już się “prosić” czy też ściemniać ochronie hotelu Coco Grove, więc jedziemy w stronę „publicznego” wejścia na plażę. A znajduje się ono 100, może 200 metrów za hotelem, jadąc w stronę miejscowości Lazy (oddalając się od „centrum” San Juan)
Dość duży parking na skutery, więc bezpiecznie zostawiamy i przez gąszcz palm idziemy w stronę plaży.
Omijamy budkę z ochroniarzem i tablicą z wielkim napisem „Snorkeling and swimming 50 php per person”.
Nie zaczepia nas jednak, więc zgodnie z hasłem „nadgorliwość gorsza od faszyzmu” bez opłaty wchodzimy do wody :D
Tym razem okoliczności nam sprzyjają.
Woda przezroczysta, przypływ, słońce i brak wiatru.
Możemy w spokoju podziwiać piękno podwodnego świata. A jest co ! :D
Kilka stopklatek z nagrywek GoPro…
Po dłuuugim snorkelingu czas na powrót.
Do końca dnia sporo czasu, więc pakujemy walizki, sprzątamy domek i … no właśnie nie wiem co. :?:
Siedzimy na plaży przed domkiem, ale ciężko to nazwać plażowaniem czy chillowaniem. Po części tak jest, ale zdecydowanie bardziej dumamy nad tym, że musimy wkrótce opuścić to wspaniałe miejsce.
Naprawdę moglibyśmy tam zamieszkać ! Magiczna miejscówka.
Przechadzamy się plażą, gdzie mnóstwo lokalnych dzieciaków ma czas zabawy. Stara i zużyta rowerowa opona, lina zwisająca z palmy, prowizoryczna tratwa zmontowana z kilku drewienek czy po prostu kawałek plaży, na której dzieciaki doskonalą swoje akrobatyczne umiejętności – naprawdę niewiele im trzeba, żeby się dobrze bawić. A na każdej buzi szeroki i szczery uśmiech. Mega! :D
ŻEGNAM się z miejscówką ostatnimi fotkami „naszego” domku i plaży, korzystając z odpływu..
I znalezisko…
A dziewczyny mają NIEDOSYT fotek na tle zachodu słońca… :lol:
Jako, że chcemy pozbyć się kilku zbędnych rzeczy, tj. japonki, maska, rurka, które są niezniszczone i czyste oddajemy je dziewczynce, która ma z tego tytułu mega radochę, co jednocześnie nam też sprawia niezwykłą radość ?
Skutery co prawda mamy do jutra rana, ale ze względu na dość wczesny wyjazd na prom oddajemy je dziś.
Gość od skuterów przyjeżdża ponownie z całą rodziną i bez najmniejszych problemów, z uśmiechem na ustach dziękujemy sobie nawzajem za udaną transakcję ?
Jest na tyle obrotny, że od razu umawiamy tricykla na jutrzejszy poranek, który za 600 php zawiezie naszą czwórkę do portu w Siquijor.
Spakowani, wykąpani, wypachnieni – czas na ostatnią kolację na Siquijor. :D
Przed hostelem łapiemy tricykla i jedziemy (za o ile dobrze pamiętam 150 php) do wspomnianej wcześniej knajpy Monkey Business.
Co prawda miał być full, więc stawiamy na ryzyko i gotowi jesteśmy poczekać na wolny stolik.
Na miejscu okazuje się, że jedna z rezerwacji się zwolniła, więc w ten ostatni wieczór uśmiecha się do nas los i wygodnie zasiadamy przy stoliku.
Monkey Business – jak pisałem wcześniej restauracja, która ma polskiego właściciela. W karcie widnieją nawet „Polish dumplings”, czyli flagowe polskie danie – pierogi :D
Co prawda ceny są najwyższe, z jakimi się na Siquijor spotkaliśmy, ale klimat jest mega przyjemny.
Przede wszystkim muzyka na żywo, w skład której wchodzi gitara, bębenki, flet no i oczywiście – lokalna piosenkarka :D
Grają fajne, chillujące, europejskie kawałki ?
Zamawiamy specjalność zakładu – Monkey Business Burger (z frytkami z pieczonych bananów)
Plus do tego oczywiście woda kokosowa, podana w świeżym kokosie.
Drinki dają radę, choć na dobre Mohito jeszcze nigdzie nie trafiliśmy…
No i gwiazda wieczoru – lody ze świeżego mango podane w kokosie.
Uwierzcie mi, paaaaalce lizać !!!
Oczywiście nieustannie podpuszczamy się, choć nikt z nas nie decyduje się na krok w myśl zasady „Potrzymaj mi piwo..” :lol:
Choć słyszeliśmy, że dzień wcześniej jakiś BOGACZ odważył się i celebrował urodziny w ten właśnie sposób :D
I tak właśnie upłynął nam ostatni wieczór na Siquijor…
Monkey Business możemy polecić z czystym sumieniem. Jedzenie bardzo dobre, drinki dają radę a deser najlepszy jaki jedliśmy na Filipinach.
A już jutro rano - TIME TO SAY GOODBYE...DŁUGA PODRÓŻ DO DOMU…
No dobra, czas finalnie pożegnać się z Siquijor…
Jak widzicie (zdjęcie instagramowe), przed nami dość długa podróż do Polski ?
Przed chatką umówieni jesteśmy na 7:00 z kierowcą tricykla.
Na zegarkach 7:02 więc wkrada się pierwszy atak paniki :lol:
- uratowani! – z optymizmem reagujemy widząc w oddali zbliżający się pojazd. 8-)
Podjeżdża radośnie trąbiąc Filipińczyk, a w środku już 3 osoby. Pyta się, czy nie przeszkadza, jak podrzucimy jego znajomego z dwójką dzieci do szkoły :D
Kuurde, nie wiem jak oni to robią.
3-osobowy tricykl podjeżdża do nas mając na pokładzie 4 osoby i zabiera… nasza czwórkę :lol: :shock:
Co prawda, Filipińczycy jako, że są „gośćmi na gapę” siadają na błotniku koła, czy ramie łączącej motor z „przyczepą”, ale sam fakt jazdy w 8 osób ( :!: ) to prawdziwy obraz Azji ! :D
(zdjęcie nie oddaje realizmu)
Dość sprawnie i bezpiecznie docieramy do przystani w miasteczku Siquijor.
Prom na Bohol (Tagbilaran) płynie 1,20 h.
Ciekawostka (o której de facto zapomniałem napisać w pierwszych stronach mojej relacji): lotnisko w Tagbilaran jest zamknięte, a wszystkie loty przekierowane są na nowo otwarte lotnisko na Panglao. Mimo, że w momencie zakupu biletów było ono jeszcze otwarte, to nikt nas nie powiadomił o zmianie. Na szczęście wyczytaliśmy to przed wylotem, na grupie o Filipinach na Facebooku.
Tak więc po dotarciu do przystani promowej w Tagbilaran musimy przedostać się jeszcze na Panglao, skąd mamy lot do Manili liniami Cebu Pacific.
Przy przystani jest mocno nachalnie. Mnóstwo taksówek, tuktuków, wypożyczalni skuterów i tym podobnych. Wołają Cię z każdej strony i próbują wcisnąć transport. Nauczeni doświadczeniem odchodzimy znacząco, robimy zakupy w 7/11 i stamtąd łapiemy taksówkę.
Tak, taksówkę. A to dlatego, bo obładowani jesteśmy bagażami, w cieniu jest co najmniej 35 stopni a do lotniska nie chcemy wejść śmierdząc od potu. Koszt takiej przyjemności na linii Tagbilaran – lotnisko Panglao to 500 php (jakieś 20 km) co daje po około 9 zł od osoby ?
Jak wspomniałem, lotnisko w Panglao jest nowe. No i faktycznie można to na miejscu odczuć. Co krok miejsca z kablami do ładowania telefonów, czyste łazienki i ciekawa gastronomia. No i ceny nie są takie złe, mając na uwadze, że to lotnisko. Za dobrą kawę z ekspresu ciśnieniowego płacimy jakieś 6 zł, a świeże kanapki 5 zł. No i ta puuuustka. Po części fajnie, ale z drugiej strony przerażająco. Jako, że byliśmy na lotnisku już jakieś 3 godziny przed godziną odlotu, to przez ten czas odleciał… jeden samolot! :shock:
Co fajnie, dla palaczy na filipińskich lotniskach (a przynajmniej na tych, na których byliśmy) nie ma najmniejszego problemu. Można wyjść w każdej chwili, a wracając pokazać tylko paszport.
Więc tak wychodziłem. Pierwszy raz, drugi, piąty… W międzyczasie trafiłem na lokalne policjantki celebrujące dzień kobiet :D
Docieramy do Manili o planowej godzinie 16:20, a lądujemy w Terminalu 3.
Hostel N&J Lopez Lodging House znajduje się jakieś 2 kilometry od lotniska, więc trasę tą postanawiamy przejść z buta.
Noc w tym hostelu kosztowała nas 25 zł od osoby, a do dyspozycji mieliśmy bardzo fajny pokój, z dużą łazienką, klimatyzacją, telewizorem. Okolica może średnio ciekawa, ale zważywszy, że lot do Pekinu mamy już o 6 nad ranem, to taka miejscówka na kąpiel i drzemkę była dla nas w sam raz ?
Po odświeżającym prysznicu postanawiamy wybrać się na jakiś shopping. :D
Szybki research sieci i wyszukujemy takie miejsca, jak: SM Mall of Asia, Baclaran Market, SM City Manila, Balikbayan Center, 168 Shopping Mall, Greenbelt Mall czy Divisoria Market.
Ze względu jednak na opinie i odległość na tapetę bierzemy Greenbelt oraz Baclaran Market, do których mamy +- 30 minut jazdy.
Idziemy zatem do głównej ulicy, na której po uprzednim zapytaniu wsiadamy do lokalnego środka komunikacji – jeepneya. 8-)
Siadamy na „pace” tuż za kierowcą, więc przez nasze ręce przechodzą pesosy, które ludzie płacą kierowcy za przejazd. No i zaczyna się zabawa :D
W moment łapiemy słówka w lokalnym języku i pośredniczymy przy rozmienianiu pieniędzy, przekazywaniu informacji nt. ilości biletów, za które dana osoba płaci i tym podobne historie
Mamy z lokalsami niezły ubaw :D
Sama podróż przez mega zatłoczone i nie mające żadnych reguł dróg (a bynajmniej tych znanych z europejskich miast) – TO TRZEBA PRZEŻYĆ !
Docieramy :arrow: Baclaran Market
Chaos, smród i brak poczucia bezpieczeństwa. :roll:
Pierwsze trzy słowa, które przychodzą mi na myśl i doskonale opiszą to miejsce.
Zegarki, portfele, ciuchy, okulary, (…) można tak wymieniać w nieskończoność. Mnóstwo podróbek. Jedne gorsze, inne lepsze. Ceny śmiesznie niskie. Jednak w porównaniu do zakupów np. w Bangkoku totalnie nas to miejsce rozczarowało. Pokręciliśmy się małą godzinkę, zjedliśmy coś w miejscowej knajpce i postanowiliśmy ewakuować się w stronę hostelu.
- dawajcie do tego Greenbelt, na godzinkę – rzuca pomysł Monika;
Zastanawiamy się wszyscy, bo szczerze mówiąc średnio nam się chce. Dla facetów zakupy też są mega fajne, ale... takie nie dłuższe niż 30 minut :lol:
- bo pojedziemy do hostelu, później do domu i będziemy żałować – Monia atak ostateczny :D
No i dobra, klamka zapadła. Łapiemy tuktuka za jakieś 300 php i po 20 minutowej podróży kierowca podstawia nas pod Greenbelt Mall.
- wow, tu jest tak jakby luksusowo – stoimy pośrodku wielkich wieżowców, a witryny przyozdobione w takie marki, jak: Guess, Tommy Hilfiger, Calvin Klein czy Massimo Dutti.
- kurde, chyba nie o to nam chodziło – zgodnie stwierdzamy.
Wchodzimy jednak do środka pierwszego budynku, który ma nazwę Greenbelt 3. Jak się okazało później, jest tam 5 wieeeelkich budynków pod nazwami Greenbelt 1-5. Po środku tychże budynków duży park z drogimi knajpami, Starbucksami i ludźmi elegancko ubranymi w najlepsze markowe ciuchy.
Łał, ale kontrast :o
Pół godziny temu byliśmy na lokalnym markecie pod chmurką, gdzie śmierdziało ściekami, a pomiędzy jednym a drugim stoiskiem z ciuchami smażony był kurczak, a lokalsi zajadali się balutem – a teraz to my czujemy się jak brudasy, chodząc w wymiętolonych koszulkach w otoczeniu elegancko ubranych ludzi, drogich knajp i najlepszych markowych sklepów. :oops:
No nic, pochodziliśmy jednak po sklepach. Ceny w normalnych sieciówkach podobne co w PL. Jeden z budynków miał takie nonemowe sklepy, ale absolutnie też nie robiły szału. Dziewczyny jednak znalazły oczywiście tam jakieś torebki za grosze, ale to by było na tyle.
Ostatecznie decydujemy się na powrót do hostelu.
Najważniejsze jednak co chcieliśmy przywieźć z Filipin dla naszych znajomych/rodzin to lokalny rum w 330 ml butelkach.
Udało nam się to w pobliskim 7/11, w którym wykupiliśmy CAŁY asortyment sklepu :D
Wzrok miejscowych – bezcenny :lol:
Dodam, że jedna buteleczka 330 ml lokalnego rumu Tanduay to koszt w przeliczeniu na złotówki – ok. 4 zł.
:idea: Godzina 23:00 to nie jest ewidentnie dobra pora na zwiedzanie tej mało bogatej (delikatnie mówiąc) części Manili. Ludzie śpią gdzie popadnie – na skuterach (!), na chodnikach, ulicy, w wejściu do domów, hosteli, a w powietrzu panuje niesamowity smród po resztkach jedzenia porozrzucanych we wszystkich możliwych zakamarkach. Co prawda nauczyliśmy się, że „mało przyjazny” wzrok Filipińczyków w rzeczywistości nie odwzorowuje ich zamiarów, ale na plecach cały czas czuliśmy powiew niepewności.
O 6 nad ranem wylatujemy z Manili do Pekinu, a ruszamy z Terminala 1.
Koszt taksówki nad ranem na drodze hostel-Terminal 1 to 400 php, więc po około 7 zł od osoby ?
W stolicy Chin ponownie mamy 17 godzinny stopover, więc tak samo, jak w pierwszą stronę jedziemy z lotniska podstawionym prywatnym autem do Hotelu, by zostawić rzeczy, wziąć prysznic i wypić kawkę – a wszystko ZA DARMO, jako transit od linii lotniczych ?
Wielki Mur Chiński zwiedzony a suvenirów nadal brak :?
Jako, że większość rzeczy są MADE IN CHINA to nasze umysły są rozpalone do granic czerwoności – ależ tu będzie szoping ! :twisted:
Po szybkim researchu nie pozostaje nam nic innego, jak obrać kierunek na Silk Market.
Z wyszukiwani w goglach wynika, że jest to najbardziej popularne miejsce na zakupy w Pekinie. Świątynia podróbek, targowania się i udanych zakupów – brzmi jak plan :D
Nawigacja pokazuje 23 kilometry do celu. Wychodzimy z hotelu, a z powodu wystarczającej ilości czasu szukamy „złotego środka” na podróż.
Pierwsza napotkana taksówka i się zaczyna :D
Dogadujemy się z kierowcą jakieś 40 minut. :roll: Kurde, co za masakra! Serio ! :lol:
Ni w ząb angielskiego. Mało tego – wstukujemy w maps.me trasę z naszej aktualnej lokalizacji do miejsca, do którego chcemy dotrzeć i… on dalej nie rozumie :lol:
Na mapie oczywiście chiński alfabet, ale jak grochem o ścianę.
Po wspomnianych 40 minutach jednak przełamujemy lody i pod mocnym naciskiem z naszej strony ruszamy, a migowo dogadujemy się (przynajmniej taką mamy nadzieję, że się dogadaliśmy 8-) ) na to, że będziemy pokazywać mu gdzie ma skręcać.
Koszt za 23 kilometrową trasę? 200 yuanów, czyli w przeliczeniu jakieś 110 zł.
No niestety, to już nie Filipiny. I tak zjechaliśmy z początkowej ceny 400 yuanów. :D
23 kilometry pokonujemy w jakieś 1,5 godziny. Korki, korki, korki. Wszędzie ogromne korasy. :o
Co interesujące – na drogach czujemy się jak byśmy byli zamknięci w dźwiękoszczelnej bańce. 95 % samochodów jest hybrydowych :o
Kilka zdjęć z trasy:
Silk Market to nie aż tak ogromne centrum handlowe. Jednak skracając już nieco opowieść – spełniamy tutaj wszystkie zakupowe zachcianki.
Magnesy, mydełka, ubrania, galanteria – jest tutaj totalnie wszystko ! :D
No i najważniejsze – targowanie ! Potrafimy zjechać z początkowej ceny, przykładowo 200 yuanów do 20 !!! :o 8-)
Z jednymi da się bardziej, z innymi mniej. Ale uwierzcie, trzeba mocno się targować. Nigdy w życiu nie spotkałem się z aż takim schodzeniem z cen.
Zakupy pochłaniają nas do reszty, a gdy już praktycznie mamy wszystko, co chcieliśmy to wychodzimy w poszukiwaniu prawdziwej chińskiej kuchni.
Dosłownie po drugiej stronie ulicy znajdujemy pasaż z lokalnym jedzenie. Turystów zero. Wchodzimy do jednej z knajp, w której zajadają się lokalsi.
Pomimo barier językowych udaje nam się wybrać „najbardziej lokalne potrawy”.
Za każdą z nich płacimy w przeliczeniu jakieś 12-16 zł.
Siedzący obok przemili Chińczycy widząc naszą nieudolność w posługiwaniu się pałeczkami, bardzo zaangażowali się w naukę i przez jakieś 15 minut mieliśmy kupę śmiechu, aż na koniec zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. :D
No i to na tyle naszego pobytu w Pekinie, w Chinach.
Powrót do hotelu, prysznic i lotnisko.
Już tylko 9 godzin lotu i meldujemy się w Warszawie, tym samym kończąc nasz niesamowity, 15-dniowy trip :D
No kolejnej, ostatniej stronie - podsumowanie, kosztorys i film ?