Zasiadamy więc na „trybunach”, co wywołuje niesamowicie duże poruszenie wśród miejscowych. Do tego stopnia, że „prowadzący” z mikrofonem w ręku przerywa grę i glośno nas wita, ściągając tym samym wzrok wszystkich zgromadzonych
:D
Ruszamy dalej. Droga mija nam wyjątkowo ciężko. Duże plecaki i palące słońce robią swoje. Łapiemy stopa
:D Widzimy jadące auto, tyle tylko, że… naprzeciwko nam, w drugą stronę. Gość się jednak zatrzymuje i bez gadania zawozi pod sam nocleg. Szok! Przemili ludzie
:o
Docieramy zatem i meldujemy się. Zatrzymaliśmy się w Gaea`s Apartments, gdzie przypominając – doba kosztowała nas po 33 zł. Wyjątkowo spaliśmy tutaj w innych warunkach, ze względu na brak dostępności. Jedna para w drewnianych domkach, a druga w dużym, betonowym budynku. W obu jednak były wszystkie wymagane przez nas rzeczy – prywatna łazienka oraz wc. Czyli standardowe i schludne warunki ? Drewniany wewnątrz wyglądał tak:
Nasza baza noclegowa była w najbliższej okolicy White Beach, a niedalekiej Libaong oraz Dumaluan, która słyszeliśmy, że jest bardzo ładna. Kilka kilometrów dalej, była słynna Alona Beach, czyli ta, przypominająca polskie Mielno. Imprezy, tłumy turystów i restauracje – z góry wiedzieliśmy, że chcemy tego uniknąć.
Po ogarnięciu się w pokojach, jak to mamy w zwyczaju, ruszamy na spacer po najbliższej okolicy. Wędrujemy na pobliską White Beach:
A na powrocie zaopatrujemy się w lokalnym sklepiku w zupki chińskie (kolacja
:P ), colę i oczywiście rum i chillujemy na terenie obiektu…
PANGLAO DZIEŃ DRUGI
Dzień rozpoczynamy od poszukiwania skuterów. A daleko szukać nie trzeba. Od razu przy naszym noclegu jest wypożyczalnia, z której bierzemy skutery na 4 dni, ale jednak ich stan techniczny (brak świateł, kierunkowskazów, etc) pozostawia wiele do życzenia, więc po krótkiej przejażdżce oddajemy je.
Finalnie wypożyczamy skutery 100 metrów dalej, od wesołej rodziny, rozpoczynającej swoją przygodę w tym biznesie. Bierzemy całkiem nowe, bo zaledwie po 700 kilometrów przebiegu skutery, a w drodze negocjacji udaje nam się je dostać za 400 php/dobę.
Nie chcąc się rzucać na głęboką wodę, na dziś nie planujemy nic szczególnego. Plan? Chillout, plaże, dobry obiad i kolacja ?
Zapędzając się zatem długimi plażami, docieramy na najładniejszy odcinek plaży, który na Filipinach mieliśmy okazję widzieć. Nie muszę dodawać, że zbyt wielu ludzi to tam nie uświadczyliśmy..
Plażujemy, snurkujemy i cieszymy się chwilą ?
Jako, że faceci za długo nie poleżą, to z Sebastianem wsiadamy na skutery i jedziemy na przejażdżkę
:D Wszędzie są boiska do koszykówki. Przy każdej szkole, domostwie, na plaży – no dosłownie wszędzie
:!: I to nie puste, bo na praktycznie każdym zawsze ktoś rzuca.
Jako, że dla nas sport to nieodłączny element życia, to przyłączamy się miejscowych chłopaków na mały meczyk. Oj przyznam uczciwie – dali nam sroga lekcję
:lol:
Docieramy w okolice Alony i już wiemy, skąd takie a nie inne opinie. Rzucamy okiem na knajpy, ale ceny tam raczej "sopockie", więc zabieramy słynna pizzę na wynos i wracamy do dziewczyn.
Dzisiejszy dzień to błogie lenistwo i ustalanie planu na dzień następny. Jako, że do najdalszej atrakcji, czyli Chocolate Hills mamy prawie 70 km, to zaczynamy się zastanawiać, czy nie wypożyczyć auta z kierowcą. Jednak po burzliwych obradach rezygnujemy i stwierdzamy, że damy radę na skuterach ?@kumkwat_kwiat a byłeś na Filipinach ?Najważniejsze jednak, że to ja tam teraz byłem i ja rozumiem
:)@cypel @jobi @tarman @correos
Dzięki ! Nie zniechęcam się, zaraz piszę dalej
:D
Ale gwoli ścisłości - jadąc do Tajlandii numerem jeden było jedzenie (zresztą możecie przeczytać w relacji). Ale lecąc na Filipiny na jedzenie się nie nastawialiśmy. Tak, po części ze względu na przeczytany wcześniej temat, który przytoczył @cypel, jak i setki opinii znalezionych w sieci.
Z drugiej strony nie zrażaliśmy się opiniami i oczywiście przekonaliśmy się na własnej skórze. Nie widzieliśmy jednak nic wyjątkowego z jedzenia kurczaka, ryżu, sajgonek, itp...
Tajlandia - PadThai, Grecja - souvlaki, Hiszpania - paella, Włochy - pizza, Meksyk - tacos; i tak dalej i tak dalej... Lokalna kuchnia jest wspaniała
:!:
Ale serio, Filipiny?
:roll: Nie znaleźliśmy nic takiego mega lokalnego, no, może oprócz rumu
:D który jest w temacie relacji i który gościł na naszym stole każdego dnia (to nie jest tak, jak brzmi
:lol: ) i może Balut - a tu bije się w pierś, nie spróbowałem
:cry:
Nie żałujemy niczego, czego nie zjedliśmy, bo inne mieliśmy cele i priorytety
:) I nie uważam, że "jechać na drugi koniec świata i jeść pizzę" na WAKACJACH to coś złego, tym bardziej w obliczu kraju w jakim się znajdujemy. Kolejki lokalsów po pizzę na słodkim cieście były ogroooomne
:shock:
:D
Enjoy !
8-)
:DDwa, może trzy razy jedliśmy zupki chińskie.
Ale nieważne. Każdy lubi co lubi - na tym zakończmy
:)
Każdy podróżuje na swój sposób
;)Panglao – dzień 3.
No to dziś dzień „głównych atrakcji” wyspy Bohol.
Wczesna pobudka, pożywne śniadanko i ruszamy.
Mapa w dłoń…
Pierwszy przystanek ?
:arrow: Sanktuarium wyraków filipińskich!
Garść suchych faktów: Wyraki to malutkie, drapieżne ssaki, które występują tylko w Indonezji oraz na Filipinach. Długość ich ciała wynosi od 9 do 15 cm, a masa od 50 do 150 g.! Potrafią skakać na odległość od 1,5 do nawet 6 metrów! Prowadzą nocny tryb życia. Są zagrożone jako gatunek o podwyższonym ryzyku wyginięcia.
Po 30/40 minutach spokojnej jazdy docieramy na miejsce. Przed wejściem do sanktuarium jest duży parking, na którym zostawiamy nasze skutery. Wejście kosztuje symboliczne 50 php. Na miejscu zostajemy wyposażeni w informatory, które przekazują nam najważniejsze zasady, tj. zachowaj ciszę, nie używaj lampy błyskowej, nie karm.
Wszystko jasne, ruszamy zatem w zupełnej ciszy.
;) Jest bardzo ciepło i parno ,a dookoła nas bujna zieleń. Przed nami idzie jeden z wolontariuszy, od którego słyszymy, że w sanktuarium znajduje się aktualnie 16 wyraków. Wolontariusze zaczynają „obchód” już o 5 nad ranem, aby odnaleźć wszystkie schowane w gąszczu liści zwierzątka. Przy każdym ustawia się jeden wolontariusz i tworzy niejako „przystanek” dla zwiedzających.
Dochodzimy zatem do pierwszej osoby ubranej w zieloną koszulkę, stojącej przy drzewie bambusowym. Pokazuje nam palcem wgłąb liści… Jest! Po wytężeniu wzroku zauważamy naszego pierwszego wyraka filipińskiego !
:D Malutkie stworzonko śpi na jednej z gałęzi. Jaki słodziak, jaki malutki, jakie wielkie oczy ! – uśmiech mamy od ucha do ucha
:D
Idziemy dalej i odwiedzamy kolejne „stanowiska” Mimo ich pory snu, jeden otworzył swoje ogromne, wyłupiaste oczy! Trzeba mieć mega szczęście – odparł nam jeden z wolontariuszy ?
Mimo tego, że jest to niejako atrakcja turystyczna, bo przecież nie jesteśmy w dzikiej dżungli. Mimo, że są to (nie)zwykłe zwierzęta. To wszyscy cieszymy się jak małe dzieci
:D Jaki ten świat jest piękny i różnorodny. Po to właśnie jeździmy na takie wyjazdy! ?
Następny przystanek – Zipline !
Jeszcze na długo przed wyjazdem byłem stanowczo na NIE! Typowo turystyczna atrakcja, po co tracić czas – upierałem się mocno.
:roll:
Jednak czemu nie
:?: Nigdy nie byłem na czymś takim. Widok podobno zapiera dech w piersiach, a adrenalina osiąga wysoki poziom.
No dobra, kolejne 10/15 minut jazdy skuterami i jesteśmy. Loboc Ecotourism Adventure Park – czyli jedno z dwóch (?) najsłynniejszych tego typu miejsc.
Kupujemy bilety, za 350 peso mamy przejazd w dwie strony. Po chwili jednak paraliżuje nas strach
:? 520 metrów w jedną stroną i 480 m w powrotną. A wszystko to 120 metrów nad rzeką Loboc
:o
Dobra tam, idziemy na szczyt i dochodzimy do miejsca startu.
:D Kolejna chwila zawahania przychodzi, kiedy kładziemy się zapięci w uprzęży. Organizatorzy próbują pocieszyć nas informacją, że przecież na głowach mam kaski.
:lol: Nie no, teraz to już ku**a jestem spokojny. Co tam, że spadniemy z wysokości 120 metrów, ale przecież mamy kaski !
:D
8-)
Gopro w dłoń i ruuuuszamy…
Widoki NIE SA MO WI TE
:o
:!:
Po „wylądowaniu” jeszcze kilka chwil debatujemy, dochodzimy do siebie i wymieniamy się odczuciami. Krótko mówiąc – warto było !
:D
Dobra, rzut okiem na mapę. Ruszamy dalej…
2, może 3 km dalej mamy Twin Hanging Bridge – czyli dwa wiszące nad rzeką Loboc bambusowe mosty, wokół których rozpościera się bujna zieleń a fotki na Instagramie aż proszą się o lajki
:D
Dojeżdżamy i zastajemy na miejscu niestety tłumy ludzi, przez co cały urok tego miejsca trafia szlag.
Ale dobra, jak już jesteśmy to przejdziemy się po tych mostach. Hola hola, bilety! A jakże! Co prawda jak wszędzie, opłata symboliczna, ale bez biletów nie przepuszczą
:) Co tu dużo mówić. „Veni vidi vici”. Atrakcja odbębniona więc czas jechać dalej.
Jestem przekonany, że gdyby było się tam samemu, to okolica na pewno zrobiłaby na nas wrażenie. W tych okolicznościach to nie było jednak nic szczególnego...
:arrow: Do głównego celu wyprawy, czyli Chocolate Hills pozostało nam jakieś 25 kilometrów.
Po drodze przejeżdżamy przez mega klimatyczny (w mojej opinii
8-) ) las, stworzony przez człowieka (Bilar Man-Made Forest). Ciągnie się on przez niemal 2 kilometry i wyróżnia się tym, że wszystkie drzewa zostały posadzone przez jednego człowieka podczas 2 wojny światowej.
:o
No i punkt główny – Chocolate Hills!
Czekoladowe wzgórza, bo o nich mowa, to najpopularniejsza i flagowa atrakcja wyspy Bohol, a nawet i całych Filipin. Pasmo górskie, zbudowane z wapiennych wzgórz w kształcie stożków. Nazwa wzięła się od koloru, jakie mają pagórki podczas pory suchej (od lutego od maja), czyli brązowo – czekoladowy. Podczas pory deszczowej wzgórza są intensywnie zielone. Na całym terenie znajduje się ponad 1200 kopców, które osiągają nawet od 30 do 100 metrów wysokości.
Do celu mamy jakieś 20 kilometrów. Niebo zaczynają przysłaniać deszczowe chmury. A te na szczęście widzimy pierwszy raz podczas dotychczasowego pobytu.
:)
Dojeżdżamy, a na wstępie oczywiście opłata
:D W przeliczeniu jakieś 2 zł. I wszędzie krzyki: „cold waaater! Many stairs there, many stairs !”. A woda oczywiście z 10-krotną przebitką.
:roll:
Po wjechaniu jakiegoś kilometra pod krętą górę przed nami „main station”, czyli na oko 200 skuterów, wciąż przewijające się autokary i tłuuumy ludzi.
:cry:
Siet, co prawda zdawaliśmy sobie sprawę, że tak to będzie wyglądać, ale średnio optymistycznie na to patrzymy. Robimy kilka fotek, na które de facto musimy czekać w kolejce
:lol:
:( , a wszystko to odbywa się na poziomie „0”, że się tak wyrażę. Mimo to, widok i tak jest niesamowity
:o
Do głównego punktu widokowego prowadzi 600 schodów (via internet), mocno stromych schodów.
:shock: Ale…. Na całe szczęście dość duża część osób właśnie z tego powodu rezygnuje i pociesza się widokiem z „dołu”.
My wiadomo
8-) , nie po to przyjechaliśmy taki kawał, żeby 600 schodków nie pokonać. Pff, lecimy!
:D W sumie faktycznie, nie było łatwo.
:oops: Może przez wysoką wilgotność powietrza, może przez duże nachylenie schodów – nie wiem. Ale finalnie docieramy. Trochę ludzi tam jest, ale bez tragedii.
Pierwsze primo – fotki
:D Ale już później przystajemy na dłuższą chwilę i napawamy się niesamowitym widokiem…
Ufff, jak ktoś teraz zapyta: „Widziałeś te słynne Czekoladowe Wzgórza?” - taaaaaak, widziałem ! Odpowiem z ogromną przyjemnością !
:D
Najwyższa pora wracać. Co prawda mamy 70 km do domu, ale na zegarkach dochodzi dopiero 15:00, więc nie jest źle.
;)
Brzuchy dają o sobie znać i … zatrzymujemy się w McDonalds.
:roll:
:lol: A wszystko dlatego, bo nic po drodze innego nie było, a McSpaghetti to produkt, którego w Polsce nie dostaniemy. Próbujemy zatem
:D
Zmęczenie daje o sobie znać, więc finalnie odpuszczamy rzekę Loboc, którą de facto podczas tego dnia mieliśmy okazję wiele razy zobaczyć.
;) Nie decydujemy się jednak na szczególny kurs, bo w planach mieliśmy wynajęcie Paddleboard`ów, czyli desek na których się stoi i odpycha wiosłem.
Jeszcze w drodze powrotnej próbujemy odnaleźć dużą hodowlę kogutów bojowych w miejscowości Sikatuna, ale niestety nie udaje nam się.
Wracamy zatem na Panglao. Tyłki nam odpadają, ale jesteśmy szczęśliwi i zgodnie stwierdzamy, że było warto.
:D
Późnym wieczorkiem wybieramy się do pobliskiej knajpki na kolację. Zamawiamy lasagne, żółte curry z ryżem, carbonarę a wszystko to w otoczeniu zimnego San Miguela
8-) Ceny dań wahały się od 200 do 400 php.
@Washington - Tanduay był grany przez pierwsze 3 dni, później już tylko Emperador - jakoś nam bardziej przypadł do gustu. Mimo, że droższy jakieś 1-2zł
8-)
Btw - Twoja relacja była przeczytana co najmniej kilka razy. Przetarła szlaki
:)Panglao – 2 ostatnie dni !
Zawsze takie wyjazdy lecą w mgnieniu oka.
:? Teraz jest nieco inaczej. Zwiedziliśmy już tyyyyle, a to dopiero połowa naszych dni
:D
Po wczorajszym tripie na skuterach w końcu się dobrze wysypiamy ? Ach, jakie to wspaniałe uczucie, gdy budzi Cię słońce i pianie kogutów, a nie budzik w ajfonie.
Spokojna kawa, klasyczne śniadanko (świeże mango, słodka bułka) i można powoli się zbierać.
Plan na dziś?
:arrow: Eksplorujemy wyspę
:!:
Ale zaraz zaraz! Przygotowane mieliśmy jeszcze w tabelce „warte odwiedzenia” dwie małe wysepki – Balicasag i Pamilacan. Idziemy zatem na pobliską plażę i podpytujemy się miejscowych o możliwość przetransportowania nas na Balicasag.
Dlaczego Balicasag?
Żółwie
:!: Co prawda mieliśmy już okazję dwukrotnie z nimi obcować (w Marsa Alam w Egipcie), ale skoro na Balicasag można to powtórzyć to korzystamy z tego bez wahania! ?
Na White Beach podchodzi do nas hmm, może nazwę go „koordynatorem”
:D Gość, który organizuje łódki, przydziela do nich chłopaków od pilotowania, ale też ma kogoś nad sobą, bo co chwila dzwoni z prośbą o udzielenie mu zgody. Rzuca nam na wstępie 3000 php za podróż w dwie strony
:roll: Jednak wcześniej przygotowani o informacje od podróżnych wiedzieliśmy, że normalną ceną jest 1500-2000 php, więc… proponujemy 800
:D Nienachalnie, w ramach żartu, wstępnej negocjacji, w miłej atmosferze – bo przecież gdzieś tam się w końcu musimy spotkać w granicy przyzwoitości ?
No i po krótkich, bardzo spokojnych negocjacjach ostatecznie płyniemy za 1400 php, co w rozbiciu na nasze 4 osoby jest ceną zdecydowanie do zaakceptowania ? Gość bierze połowę, jako zaliczkę i zostawia nas na chwilę, bo obok para chińczyków też chce odbyć taką podróż, jak my. Proponuje im podobnie – 3000 php na co… oni przystają
:lol: Wraca do nas z bananem na twarzy i radośnie przybija nam piątki. Wiadomo – na nas zarobił, ale na tamtych – złoty strzał
:D
Zabezpieczamy skutery przy plaży, zabieramy maski, rurki, buty do wody i ruszamy ?
Rejs katamaranem trwa jakieś 40 minut…
Oddalamy się od naszej plaży, oglądamy wybrzeże Panglao które obficie porośnięte jest palmami, a w dalekiej oddali pojawia się Balicasag. Łódka pędzi, wiatr przyjemnie wieje, słońce grzeje – jest idealnie! Z biegiem czasu wysepka zaczyna się powiększać, a woda robi się turkusowa
:o
Docieramy. Na miejscu łódka przy łódce, na co byliśmy przygotowani, a w wodzie widzimy wystające kapoki i rurki. Musi być dobrze! ? „Sternicy” zabierają nas do miejsca, z którego wypożycza się sprzęt do snurkowania, a tam zostajemy wyposażeni w informacje na temat tego, co można w wodzie zobaczyć i innych turystycznych kwestii, tj. lunch czy nurkowanie. Dostajemy ulotki, z których wynika, że snurkowanie (
:? ) jest płatne, po 250 php od osoby. Mało tego ! 250 php od osoby musimy zapłacić za każdą część, w zależności którą opcję wybierzemy.
:arrow: Chcecie zobaczyć żółwie? 250 php !
:arrow: A może rafę? 250 php !
:arrow: Maska i rurka? 250 php.
Spoko, oczywista podpucha pod turystów – myślimy.
Mając wcześniej przygotowane notatki posiłkując się podpowiedziami zaczerpniętych z sieci, z których jasno wynika: „około 100 metrów po lewej stronie są żółwie, około 100 metrów po prawej rafa” rezygnujemy ze wszystkich atrakcji, grzecznie dziękujemy za przedstawioną ofertę i idziemy na plażę.
8-)
Dostajemy jeszcze pytania, w stylu: „Czyli jesteście pewni, że nie będziecie wchodzić do wody, a tylko siedzieć na plaży?” z pełnym przekonaniem odpowiadamy – „Tak, jakoś nie mamy chęci na pływanie.”
:lol:
Ależ chcieli nas wydymać na kasę – myślimy. Nie dla nas te numery
:D Jak to możliwe, że chcą od nas wydębić siano, za normalne wejście do wody z brzegu? Przecież to nie jest ich – w kółko sobie powtarzamy i zgodnie z notatkami udajemy się w lewą stronę wyspy, cały czas czując wzrok „nagabywaczy” na swoich plecach.
:roll:
Rozstawiamy ręczniki, zakładamy buty do wody i zacieramy ręce na nadchodzący snorkeling.
:D
Hmmm, patrzymy na wodę i… nie ma w niej nikogo. Tzn w okolicy 100 metrów od wejścia. Do tego wszędzie katamarany i łódki z silnikami. Trochę średnia perspektywa jednak.
Co tam, wbijamy się do wody, zobaczymy co to będzie
:D
2 metry i od razu gwizdy.
:evil: - Zakaz! Nie wolno ! – krzyczy starszy Filipińczyk; - ale jak to? – pytamy, jak byśmy nie wiedzieli
:D - tylko na łódkach, z przewodnikiem.
No i w środku raju dopada nas rzeczywistość i naciągactwo. Ech. Brzydsza strona turystyki...
:x
Żeby nie było – rozumiemy opłaty na poczet środowiska, dbania o atrakcje, itp. Ale raczej przy takiej ilości turystów powinny być symboliczne. Spoko, może zarabiają mniej, może żyje im się gorzej – ale takimi opłatami na pewno nie poprawią swojej sytuacji ekonomicznej. Przynajmniej wg mnie…
Tak czy inaczej, dajemy się naciągnąć. Skoro już tu jesteśmy, skoro zapłaciliśmy za łódkę to i wyciągniemy z kieszeni po te 250 php. Wybieramy oczywiście część z żółwiami.
:D Wsiadamy do sporego „kajaka”, i wypływamy z przewodnikiem, który odpycha nas prowizorycznym wiosłem.
Niestety pogoda momentalnie się psuje.
:x Niebo przykrywają ciemne chmury, a wiatr się nasila. Na skórze od razu „gęsia skórka”. Jakieś 100 metrów od brzegu dostrzegamy pierwszego żółwia, który wytyka łepek nad powierzchnię wody, żeby zaczerpnąć powietrze. Szybko uzbrajamy się w sprzęt do snorkelingu i wskakujemy.
Woda, o dziwo, ma rewelacyjną przejrzystość. Mimo częściowego braku słońca i sporego wiatru jest naprawdę dobrze. Jest! Kilka metrów przed nami dostojnie płynący żółw morski. Przypatrujemy się i podziwiamy. Rewelka!
:D Skręcamy głowy… drugi ! Tym razem malutki
:D
Pływamy tak dobrą godzinkę. Dostrzegamy przepiękne, kolorowe rozgwiazdy, ławice kolorowych ryb i jeszcze kilka żółwi. Ze względu na spore fale i dość dużą głębokość, przez co nie możemy zejść na tyle nisko, aby podziwiać podwodny świat z bliska wdrapujemy się na kajak i wracamy.
Na brzegu jeszcze chwila odpoczynku, a na niebie znowu zaczyna świecić słońce ?
Zwołujemy naszych ludzi od łódki i wracamy na Panglao…
Postanawiamy nie wracać do hostelu, złapać spokojny obiad i skuterami objechać wyspę.
Kierujemy się zatem główna drogą na południe wyspy, w stronę Danao Beach. Cała trasa porośnięta rozłożystymi palmami. Spokojnie, cicho, a w powietrzu czuć lokalny klimat. Na południu wyspy odwiedzamy kilka plaż, jednak żadna z nich nie skradła naszego serca. Nie były złe, ale szału absolutnie nie robiły. Zaliczamy kilka meczów w kosza z lokalnymi chłopakami, w znakomitych warunkach przyrody
Rzut oka na mapę – Hinagdanan Cave !
Czyli jaskinia, którą jeszcze przed wylotem umieściliśmy w swoich notatkach jako taką, którą warto odwiedzić. Znajduje się w północno – zachodniej części wyspy, a więc dosłownie po drugiej stornie, niżeli nasze miejsce zakwaterowania.
Po 20/30 minutach spokojnej jazdy docieramy. Na miejscu jest parking dla skuterów za dodatkową opłatą 50 php, kilka straganów z lokalnymi pamiątkami i panie, robiące świeże i orzeźwiające koktajle. Kupujemy bilety wstępu do jaskini – 100 php/os, koktajl ze świeżego mango, kokosa i bananów i w zacienionym miejscu przysiadamy na chwilę odpoczynku.
Miejsce mega spokojne i czilujące.
:) Wejście do jaskini mocno klaustrofobiczne, ale jej wnętrze robi wrażenie
Dla orzeźwienia oddajemy po kilka skoków do krystalicznie czystej wody i wychodzimy „na powierzchnię”.
Słońce zaczyna zachodzić, więc zbieramy się na „naszą” część wyspy. Chcąc zaoszczędzić drogi, postanawiamy nie jechać naokoło po głównej drodze, tylko przebić wyspę po lokalnych, nieutwardzonych wertepach.
:D
Z jednej strony nie był to najlepszy pomysł, bo tyłki odmawiały już posłuszeństwa
:lol: , a prawie pionowe spady przyprawiały o duży dreszczyk emocji (nie mówiąc już o skuterach
:shock: ), ale z drugiej – odcięliśmy się od gonitwy główną drogą, zwolniliśmy przy małych, umiejscowionych w środku lasu domkach, z których machały nam całe rodziny i zwiedziliśmy okolicę, do której na pewno nie przyjechalibyśmy z jakimś konkretnym celem.
:)
Przed małym sklepikiem usłyszeliśmy, że jutro ma się odbyć słynna Walka Kogutów na Bohol. Nie doszliśmy jednak z miejscowym chłopem do porozumienia na temat godziny i miejsca tej imprezy.
:?
Wiedzieliśmy, że chcemy na czymś takim być, choć planowaliśmy, że załapiemy się na to na Siquijor, to jednak stwierdziliśmy, że warto tutaj, bo nie wiadomo czy na Siquijor się uda (słyszeliśmy, że walki odbywają się tylko w niedziele). Po dotarciu do naszego noclegu zaczęliśmy wypytywać miejscowych. Od każdego jednak słyszeliśmy sprzeczne wersje. Jedni mówili, że pojutrze, inni, że jutro, a jeszcze kolejni, że to właśnie dziś było.
:roll:
Przy wieczornym rumie poszperaliśmy trochę po sieci i poznaliśmy przynajmniej miejsce – Baclayon Cockpit Arena ! i wiedzieliśmy, że ostatni nasz dzień na Panglao wykorzystamy właśnie tak
:D
PANGLAO – OSTATNI DZIEŃ!
Dwa cele na dziś – Walki Kogutów na Bohol i kupno biletu na prom na Siquijor.
:arrow: Baclayon Cockpit Arena – arena do walk kogutów. Zlokalizowana raptem 5 kilometrów od mostu Borja, łączącego Bohol z Panglao.
Cockfight, czyli Walki Kogutów to dla Filipińczyków nie tylko sposób na spędzenie niedzieli. To przede wszystkim biznes i ogromne pieniądze, które można zarobić na obstawianiu zwycięzcy. To „sport”, który wpisany jest od pokoleń w kulturę miejscowych. Z tego też powodu bardzo chcieliśmy odwiedzić to miejsce.
8-)
Choć pewnie dla wielu z Was, jak również dla nas to było nie do pomyślenia. Absolutnie jesteśmy za humanitarnym traktowaniem zwierząt, a już na pewno nie za zabijaniem ich dla rozrywki. Jednak może warto spojrzeć na to zjawisko, jak na element odrębnej kultury, bez zbędnego oceniania i moralizowania. W każdym razie my tak do tego podchodzimy i z ogromną ciekawością zbieramy się do zobaczenia tego na własne oczy…
;)
Po 30 minutach jazdy skuterami docieramy do małej miejscowości Baclayon, mieszczącej się w prowincji Bohol. Podpytujemy ludzi, gdzie znajdziemy arenę, a Ci bez namysłu wskazują nam drogę z uśmiechem na twarzy. Docieram pod stary hangar, z którego już z dużej odległości słyszymy głośne krzyki. Na miejscu setki skuterów i niesamowity smród.
8-)
Zabezpieczamy nasze jednoślady i wchodzimy do środka. Na wejściu kupujemy bilety po 50 peso i jesteśmy sprawdzeni przez groźnie wyglądającego ochroniarza.
:o Atmosfera przypomina trochę, jak byśmy brali udział w czymś nielegalnym i mafijnym. Jednak po przekroczeniu pierwszych drzwi wita nas szereg uśmiechów i zaciekawienia. Jesteśmy tam jako jedyni turyści.
:D
Uderza w nas niesamowita duchota, a dookoła unosi się kurz. Przeciskamy się przez długi korytarz, w którym czekają na swoją kolej właściciele kogutów, którzy pieszczotliwie głaszczą podopiecznych i przygotowują do nadchodzącej walki. Jesteśmy na trybunach, na których zajmujemy miejsce w „loży VIP”, tuż przy tablicy wyników.
8-)
Piętrowe trybuny wypełnione są do ostatniego miejsca ludźmi. Ba, powiedziałbym nawet, że jest nadkomplet.
:o W centralnym punkcie jest mata, przypominająca klatkę do walk MMA. Po środku leży kupa pierzu i rozbryzgana krew. Nagle wszystko zamiera…
Do klatki wchodzą trenerzy ze swoimi kogutami. Już z daleka daje się zauważyć podczepione długie ostrze do jednej z nóg koguta. Wszyscy widzowie wstają i się zaczyna… „To trzeba przeżyć, żeby to zrozumieć, żeby w to uwierzyć.”– tym cytatem można to opisać. Jesteśmy w totalnym szoku co się dzieje!
:shock: Gwar, amok i niesamowite emocje wiszące w powietrzu. Na tablicach wywieszone są imiona walczących kogutów, rozlega się głośny dzwonek odmierzający czas przyjmowania zakładów a ludzie… jak opętani
:!: Wszyscy przekrzykują się wzajemnie, gestami wskazując na którego koguta i jaką kwotę obstawiają. A z tego co zauważamy, kwoty są ogromne!
W międzyczasie koguty na „ringu” dziobią się po szyjach – w ten sposób rozdrażniają się nawzajem i wyzwalają ducha walki.
Ostatnie chwile, zaczynamy ! Głośny gong, okrzyki milkną… Trenerzy stawiają koguty w wyznaczonym miejscu i wychodzą z klatki.
Walka trwa krótko, może dwie minuty. Tyle wystarcza, aby przegrać lub się wzbogacić. Po wszystkim, do klatki wchodzi ekipa sprzątająca, która przemywa matę z krwi przegranego i zamiata pióra, a osoba, która przyjmowała zakłady bardzo sprawnie wypłaca wygranym pieniądze.
:)
Z zapartym tchem i różnymi emocjami oglądamy tak jeszcze kilka walk. Jedne trwały bardzo długo, inne natomiast – jeden kopniak, podcięcie gardła i tryskająca krew.
:o Przegrany kogut ląduje w wiadrze, po czym trafia zapewne do jednej z pobliskich restauracji, wygrany natomiast dostaje drugie życie i w zależności od obrażeń – przygotowuje się do kolejnych walk.
8-)
Podsumowując, było to niesamowite doświadczenie. Coś, czego nie uświadczymy w Europie. Skala tego zjawiska jest ogromna. Tutaj praktycznie każdy ma swojego koguta i przygotowuje go do walk…
Ufff, jesteśmy już na świeżym powietrzu.
:D Przez gryzący w gardle kurz każdemu chce się pić. Nawadniamy się i ruszamy w stronę przystani promowej, aby kupić bilety na jutrzejsze połączenie na Siquijor.
:idea: Słyszeliśmy, że często promy są zapełnione do ostatniego miejsca, a zakup biletu na chwilę przed planowanym wypłynięciem może okazać się niemożliwe, dlatego zawsze staramy się minimum dzień wcześniej podjechać i dokonać zakupu.
Terminal promowy Tagbilaran – to właśnie z tego miejsca ma odbyć się nasza jutrzejsza podróż.
Docieramy, a jako, że zaczyna burczeć w brzuchu, to postanawiamy się skorzystać z bardzo popularnej tutaj sieci Minute Burger, która ZAWSZE ma promocję BUY ONE, TAKE ONE
:lol:
Zamawiamy burgery, a w międzyczasie podchodzę kilka metrów dalej do kas biletowych, zorientować się na temat cen biletów na prom. Bilet za osobę kosztuje 700 php. Wracam zakomunikować to reszcie ekipy i… chwila zakłopotania
:roll:
Otwieramy portfele, przeliczamy kasę pochowaną po kieszeniach i paczkach po chusteczkach – brakuje nam!
:oops: - ile brakuje? – z niedowierzaniem rzuca ktoś z tłumu; - 100 peso – odpowiadamy zgodnie, dodając wszystkie nasze fundusze; - ku*wa, ale jak to ?! przecież tyle siana mieliśmy – zastanawiamy się.
:?:
Widmo powrotu na Panglao po pieniądze i powrót do przystani średnio nam się uśmiecha. Godzina w jedną stronę, godzina w drugą, a na niebie pełne słońce i + 30 stopni w cieniu. Tym bardziej, że mamy prawie 3000 php, a brakuje nam tylko stówki.
:x
- ejj, za burgery zapłaciliśmy prawie 500 php – rzuca jeden z nas.
O masz, to Ci informacja.
:roll: Ale gamonie z nas, że najpierw rzuciliśmy się na żarcie, a nie przeliczyliśmy ile mamy przy sobie pieniędzy. Śmiejemy się wszyscy, z jednoczesnymi łzami w oczach.
:cry:
Rozkoszujemy się zatem burgerami
:lol: i rozkminiamy co z tym fantem zrobić…
- a może zarobimy?! – podrywam się z entuzjazmem
:D - ale jak? Co Ty ćpiesz?! – z niedowierzaniem wszyscy. - normalnie! Wymyślmy coś! Może pośpiewamy na ulicy? – pomysły same nasuwają się do głowy.
:D
O dziwo, w tej beznadziejnej sytuacji nie było sprzeciwu.
:D Biegniemy zatem pod pobliskie garkuchnie gdzie miejscowi urządzają sobie karaoke. Idealnie! Lepszej sytuacji nie mogliśmy trafić.
:D
Proszę o mikrofon i ogłaszam, że: „jest z nami gwiazda muzyki pop w Polsce”– kieruję palcem na Sebka
:lol: . Witają go brawa pomieszane ze śmiechem lokalsów.
:D
Opowiadam zatem, jak wygląda sytuacja. Że brakuje nam 100php na bilety. Że zostawiliśmy kasę w hostelu i pytam: „czy chcieliby przeżyć największe show w ich życiu i na żywo posłuchać niesamowitej barwy głosu naszego kolegi”.
:?:
:D Spotyka się to o dziwo z dużym entuzjazmem.
:D My przecieramy oczy ze zdumienia a brzuchy zaczynają nas boleć od śmiechu.
:lol: Od razu dostajemy stówkę od chłopów, którzy zamawiają dla nas piwka, rum i zapraszają do stołu.
:o NIE SA MO WI TE !
:!:
Dla takich przygód warto podróżować
:!:
Siedzimy tam kilka dłuższych chwil, rozmawiamy, opowiadamy o Polsce no i rzecz jasna – dajemy show! Włączają nam jakąś Shakirę, na malutkim 20-calowym monitorze pojawia się tekst i dajemy (anty)popis
:lol: naszych umiejętności wokalnych.
Po dobrej zabawie dziękujemy im za wsparcie i lecimy do kas po bilety.
Jakie było zdziwienie Pani w okienku, że wróciłem z kasą, a chwilę wcześniej błagalnym tonem prosiłem o sprzedaż biletów, bo brakuje nam 100php…
:lol:
8-)
Szczęśliwi, z biletami w ręku i bagażem wrażeń wracamy do hostelu. Tam się wstępnie pakujemy, oddajemy skutery i dogadzamy sobie godzinnym masażem za 300 php:
:arrow: Następny przystanek - Siquijor...
:arrow: Siquijor !
Rano zamawiamy taxi, która za 400 php wiezie nas do przystani promowej Tagbilaran. Wypływamy o 10:20, a po 1.20h jesteśmy na Siquijor, w porcie Larena.
Dlaczego Siquijor
:?:
Zaplanowaliśmy tutaj nasze ostatnie 4,5/5 dni na filipińskich wyspach. Gdzieś tam przeczytaliśmy, że wyspa jest piękna i stosunkowo mało popularna wśród turystów. No i przede wszystkim pełna wodospadów!
:D Jak ktoś czytał moją relację z Tajlandii, to w jednej z ostatnich stron opisywałem skok z „klifu” na Koh Tao. Uwielbiamy takie rodzaje aktywności, ale po Tajlandii (ze względu na rejony, które wybraliśmy) czuliśmy spory niedosyt.
:x
Na kilku blogach przeczytałem opis Siquijor w samych superlatywach, po czym dołączyłem do facebookowej grupy „Polacy na Siquijor”, której de facto mega nie polecam, ze względu (trudno mi tak mówić o rodakach) na przemądrzałych Polaków, którzy postradali wszystkie zmysły i uważają się za wielkich lokalsów, bo mają przy boku młode filipinki, a sami 50/60+. Wiem, brutalnie to brzmi, ale tak jest. Musiałem to w końcu napisać.
8-) Nie miałbym nic przeciwko takim „związkom”, gdyby mieli choć grosz empatii i mniej przerośnięte ego. Jest kilka ciekawszych grup na temat podróży po Filipinach ?
Odbiegłem od tematu. Sorry
:?
Siquijor wita nas małym portem, a przed nim dziesiątkami tuktuków, tudzież tricykli.
Odchodząc kawałek łapiemy jeden i jedziemy w stronę zabookowanego wcześniej hostelu. (400php) Podróż trwa małą godzinkę, bo pokonać musimy praktycznie całą wyspę. Docieramy
:D
Nasz nocleg? Creme de la crème, wisienka na torcie, zwieńczenie wyjazdu – mógłbym tak wymieniać i wymieniać… Po prostu – PETARDA
:!:
:!:
:!:
:o
Do dyspozycji mamy cały domek, z dwiema sypialniami, dwiema łazienkami z wc, dużym salonem, kuchnią, klimatyzacją, wiatrakami i… dużym gankiem !
:D Przed domkiem pusta i piaszczysta plaża, palmy, leżaki. RAJ – tylko tak, jednym słowem można opisać to miejsce.
:D
Ależ trafiliśmy ! Nie przestajemy przekomarzać się, kto z nas to „wyrwał” w sieci.
:lol: Acha, bo nie napisałem
:D spaliśmy w Palm Village Guesthouse Siquijor, a zarezerwowaliśmy go za pośrednictwem Agody ? Przyznam, trochę zaszaleliśmy z ceną (choć i tak mega mało, jak na takie miejsce!!!), więc w przeliczeniu na osobę, noc kosztowała nas bagatela 50 zł. ?
Rozpakowujemy się, sprawdzamy zegarki… jest! 13:10, można! Wyciągamy z plecaka 330 ml buteleczkę rumu i wznosimy toast za udaną miejscówkę
:D
Po chwilach ekscytacji, sięgam po swoje niezawodne notatki i sprawdzam po raz enty, co można na Siquijor porabiać ?
Malutka wysepka, na której z pozoru nie ma nic nadzwyczajnego. Jest za to cała masa wodospadów, plaże i krystalicznie czysta woda z (ponoć) ciekawym życiem podwodnym.
:)
A moja klasyczna, prowizoryczna mapka wygląda tak:
Po chwili relaksu od razu wypożyczamy skutery. Pomaga nam w tym właścicielka hostelu, która dzwoni po znajomego, a ten angażując żonę i syna przywożą nam dwa, pachnące jeszcze nowością skutery. Dopiero kilka chwil na tej wyspie, a już poznajemy przemiłych ludzi.
:D Nie musimy mocno negocjować i obawiać się o jakiekolwiek oszustwo. Bierzemy skutery na cały pobyt i płacimy po 400 peso za dobę.
Plan na dziś? Plan na Siquijor?
:arrow: ZWOLNIĆ !
:arrow: Cieszyć się chwilą
:arrow: Wyczilować
Jako, że dotychczas zwiedzaliśmy z dużą intensywnością, to na Siquijor zdecydowanie chcemy wypocząć. Co prawda nie jesteśmy osobami, które potrafią cały dzień przeleżeć na plaży, ale na tym etapie wyjazdu potrzeba nam chwili beztroski i nie trzymania się mocno planu.
Zasiadamy zatem na skutery i jedziemy „w miasto”.
8-) Czyli do małego centrum miasta San Juan, na obrzeżach którego się zatrzymaliśmy.
Malutki ryneczek, sporo straganów, sklepików, posterunek policji i liceum – a miejscowi witają się ze sobą na ulicy. Przypomina to trochę typową polską wieś, w której każdy każdego zna.
:D Już odczuwamy, że życie płynie tu wyjątkowo wolno i sielankowo?
Kręcimy się chwilę po okolicy i zatrzymujemy na obiad w Tropical Fun-Ta-Sea, czyli knajpce położonej przy samym morzu, z rewelacyjnym klimatem i dobrym jedzeniem, w której de facto stołowaliśmy się jeszcze kilkukrotnie. Po przeliczeniu budżetów wiemy, że możemy sobie w tych ostatnich dniach pozwolić na odpust cenowy
:D
PLAN PODRÓŻY I ORGANIZACJASkro bilety już „leżakują” na mailu, to możemy zabierać się za rozglądanie za noclegami, lotami wewnętrznymi, etc.Ale zaraz zaraz. Filipiny mają ponad 7000 wysp, które wybrać?
:shock:
:? Gdzie byśmy nie szukali, to wszędzie pytania „Palawan czy Bohol?” i 100 głosów za Palawanem, a kolejne 100 za Boholem.Po wstępnych ustaleniach stwierdziliśmy, że Palawan ma reputację takiego Phuket w Tajlandii. Czyli niesamowicie piękne, wręcz widokówkowe Island hoppingi, laguny, a po drugiej stronie medalu, niejako powiązane – tłumy ludzi i komercja. Oj nie, tego na pewno nie chcemy ! Dość szybko decydujemy się na Bohol. Wyspa nazywana jest „Filipinami w pigułce”, ponieważ zobaczyć tam można wszystkiego po trochu.A najważniejsze – występują w jej obrębie rezerwaty wyraków filipińskich, z którymi spotkania chcielibyśmy doświadczyć.Mimo, że Bohol też jest dość często odwiedzane przez turystów, to jednak staramy się wybrać takie rejony, aby uniknąć komercji i fali białych ludzi. (o tym w dalszej części)Co by nie przeciągać, poniżej plan podróży, który udało nam się logistycznie fajnie dopiąć:Warszawa – wylot;Pekin – stopover 17h.;Manila – 1 dzień;Bohol – 3 dni;Panglao – 4 dni;Siquijor – 5 dni;Manila – 1 dzień;Pekin – stopover 17h.;Warszawa – przylot.Najważniejsze za nami, więc czas na przyjemności, czyli rezerwacje noclegów i przygotowanie listy atrakcji, knajp, miejsc wartych odwiedzenia (o tym w opisie poszczególnych wysp).Co dla wielu (w tym dla nas
:D ) bardzo ważne, to kosztorys, a nasz przed wylotem wygląda tak: (w przeliczeniu na osobę)Bilet lotniczy Warszawa – Manila – 2200 złNocleg Manila – 20 zł Nocleg Bohol – 105 zł (35 zł/doba)Nocleg Panglao – 165 zł (33 zł/doba)Nocleg Siquijor – 250 zł (50 zł/doba)Nocleg Manila – 25 zł Lot Manila – Bohol – 130 złLot Bohol – Manila – 130 złUbezpieczenie (Gothaer) – 100 złŁącznie – 3 125 zł Dodam mały, ale jakże istotny w Azji szczegół – wszystkie noclegi miały swoje, prywatne toalety i łazienki ? Wszystko dopięte. Wymieniamy PLNy na $ i odliczamy czas do wylotu.Pierwszy przystanek --> PEKIN !
:D
Welcome to Manila
:lol: Jest paskudna, ale klimatyczna, piękny ryk jeepneyów, gigantyczne korki, ale wspaniali, uśmiechnięci ludziena marginesie, mieszkaliście w dobrej dzielni
:mrgreen:
Haha, serio? Z biegu czasu jednak żałuję, że nie wygospodarowaliśmy sobie więcej czasu na Manilę.Choć na powrocie byliśmy tam praktycznie pełny dzień, ale o tym później...
:)
"Łapiemy dość szybko taksówkę i pakujemy się. I właśnie już na wstępnie popełniliśmy błąd. [emoji15]Nie ustaliliśmy z góry kwoty."błąd popełniliście już wcześniej że nie poczytaliście o transporcie bo tak byście poszli parę metrów dalej i skorzystali z taxi licznikowej (białej). Uczciwej i dużo tańszej.Poza tym fajnie się czyta.
Człowiek uczy się na błędach, choć z tymi taksówkami to rzeczywiście szereg szkolnych podróżniczo kiksów
8-) Super, że piszesz relację, czekamy na resztę. Tylko wstawiasz zdjęcia o dość dużym rozmiarze i na większości monitorów nie będą wyświetlać się w całości, co utrudni ich odbiór, może warto kolejne trochę mniejsze
;) startowiec55 napisał:Ale zaraz zaraz. Filipiny mają ponad 7000 wysp, które wybrać?
:shock:
:? Gdzie byśmy nie szukali, to wszędzie pytania „Palawan czy Bohol?” i 100 głosów za Palawanem, a kolejne 100 za Boholem.Po wstępnych ustaleniach stwierdziliśmy, że Palawan ma reputację takiego Phuket w Tajlandii. Czyli niesamowicie piękne, wręcz widokówkowe Island hoppingi, laguny, a po drugiej stronie medalu, niejako powiązane – tłumy ludzi i komercja. Oj nie, tego na pewno nie chcemy ! Niedawno miałem podobną rozterkę, i w końcu wybrałem właśnie Palawan, odnosząc ze znalezionych opinii wrażenie, że to właśnie Bohol jest tym bardziej skomercjalizowanym i zawładniętym przez tłumy i drogie hotele miejscem. I co do samego Palawanu się to sprawdziło - przyroda i ludzie sprawiają wrażenie naprawdę naturalnych, a tłumów nie doświadczyłem. Wobec turystów nikt nie był nachalny, a enklaw z super drogimi hotelami tylko dla bardzo bogatych nie widziałem. Pełen luz i chillout
8-) Niebawem zresztą również postaram się to w krótkiej relacji opisać swój Palawan. A przy kolejnej wyprawie może uda się porównać do niego właśnie Bohol, czerpiąc informację z Twojego sprawozdania
;)
@smieci - przeczytaliśmy i się przygotowaliśmy.Złapaliśmy białą. Co prawda z racji średnio ciekawej okolicy nie odeszliśmy zbyt daleko od lotniska, ale nie braliśmy "pierwszej lepszej".@Pabloo - nie będę się sprzeczał i komentował, bo na Palawanie nie byłem. Też osobiście uważałem, patrząc na wielkość wyspy, że nie może być tak, jak większość pisze. Jednak zdecydowaliśmy się na Bohol. Nie mniej jednak, mega chciałbym odwiedzić Palawan i... Siargao.Co do fotek - racja, poprawię
:) Dzięki ! p.s. - też z niecierpliwością czekam na Twoją relację.
@startowiec55Świetna relacja mam nadzieje, ze rozwazania na temat jesc/nie jesc chinskiej zupki nie zniecheca Cie do dalszego pisania, czekam na ciag dalszy
:)
Przyłączam się do tych co "rozumią", chociaż tej pizzy na słodkim cieście raczej bym nie przełknął
:roll: Ich tłustej/kościstej garkuchni raczej unikam, na codzień zjadliwe raczej tylko kurczaki.Szukałbym rybki z grilla, ewentualnie chleb tostowy (oczywiście słodki) z Cheese Wizz albo sardynkami z puszki.Czasami mają takie białe chińskie pączki z mięsem (Siopao).Nietłusto jest w popularnym Andoks (kurczaki) i w Jolibee, można zaryzykować też Mang Inasal.Relacja bardzo fajna, tylko rumu jakoś nie widzę
:lol: Ale Emperador Light jest także moim faworytem.
Na Filipinach jest tak podła kuchnia, że to był jedyny kraj gdzie stołowalismy się z małżonką w mc'donalds i ichnich fast foodach więc jedzenie zupek chińskich jak najbardziej rozumiem.Jest nawet specjalny wątek na forum poświęcony gównożarciu filipińskiemu, swoją drogą bardzo ciekawy, polecam. A relacja fajna i dobrze się czyta.
@cypel@jobi@tarman@correosDzięki !Nie zniechęcam się, zaraz piszę dalej
:D Ale gwoli ścisłości - jadąc do Tajlandii numerem jeden było jedzenie (zresztą możecie przeczytać w relacji).Ale lecąc na Filipiny na jedzenie się nie nastawialiśmy. Tak, po części ze względu na przeczytany wcześniej temat, który przytoczył @cypel, jak i setki opinii znalezionych w sieci.Z drugiej strony nie zrażaliśmy się opiniami i oczywiście przekonaliśmy się na własnej skórze.Nie widzieliśmy jednak nic wyjątkowego z jedzenia kurczaka, ryżu, sajgonek, itp...Tajlandia - PadThai, Grecja - souvlaki, Hiszpania - paella, Włochy - pizza, Meksyk - tacos; i tak dalej i tak dalej...Lokalna kuchnia jest wspaniała
:!: Ale serio, Filipiny?
:roll: Nie znaleźliśmy nic takiego mega lokalnego, no, może oprócz rumu
:D który jest w temacie relacji i który gościł na naszym stole każdego dnia (to nie jest tak, jak brzmi
:lol: ) i może Balut - a tu bije się w pierś, nie spróbowałem
:cry: Nie żałujemy niczego, czego nie zjedliśmy, bo inne mieliśmy cele i priorytety
:) I nie uważam, że "jechać na drugi koniec świata i jeść pizzę" na WAKACJACH to coś złego, tym bardziej w obliczu kraju w jakim się znajdujemy.Kolejki lokalsów po pizzę na słodkim cieście były ogroooomne
:shock:
:D Enjoy !
8-)
:D
Wlasnie sobie skanuje w pamieci moj pobyt na Filipinach pod wzgledem jedzenia i stwierdzam, ze nic nie utkwilo mi w glowie. A to oznacza, ze nie bylo ono ani super ani fatalne, bylo po prostu normalne. Wedlug mnie normalne lokalnie gotowane jedzenie jest lepsze niz chemia z zupek chinskich ale kazdy je co lubi
:)
@Washington - Tanduay był grany przez pierwsze 3 dni, później już tylko Emperador - jakoś nam bardziej przypadł do gustu. Mimo, że droższy jakieś 1-2zł
8-) Btw - Twoja relacja była przeczytana co najmniej kilka razy. Przetarła szlaki
:)
Jesteś młodym i rozumujesz jak młody czyli...prawidłowo. Jednak jak już dożyjesz 50-60tki i będziesz po rozwodzie lub rozwodach a status finansowy będziesz miał dobry to przypomnisz sobie szybko o stronie facebookowej ,,Polacy w... " i być może dołączysz do tej kolonii ściskając młodą Filipinkę
:lol:
:lol:
:lol: Nie oceniaj za szybko. Dozyj takich lat i sam zobaczysz jak wiele Twoich poglądów życiowych ulegnie zmianie
:mrgreen:
:mrgreen:
:mrgreen: Pozdrawiam
@HandSome do życia podchodzę z pokorą. Staram się nie oceniać książki po okładce.Ale tak jak napisałem, nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie ich komentarze na forum.Wyśmiewcze, szydercze, a o jakiejkolwiek pomocy można zapomnieć.Swoją drogą - nie mowa tutaj o "ocenie" ludzi, tylko o przydatności w/w grupy facebookowej. Taka dygresja
:)
Uaaa, nie spodziewałem się tylu wiadomości na pw, dzięki !
:D Cieszę się, że mogłem pomóc.Jednak śmiało komentujcie też tutaj, żeby inni mogli czerpać wiedzę i wskazówki ? p.s. sorry, że tak późno podsumowuję relację, ale nadmiar pracy skutecznie mnie powstrzymał.
:roll: Do rzeczy:Podróż na Filipiny okazała się dużo ponad nasze, i tak mocno rozbujane oczekiwania
:!: Tak teraz raz jeszcze przeczytałem wszystkie moje wpisy i widzę, że w większości opisywałem wszystko w samych superlatywach i zastanawiam się, czy mogłem gdzieś być bardziej krytyczny, pokazać tę gorszą stronę – i wiecie co? Nie mogłem ! Sorry, ale tam było naprawdę magicznie!
:D Wspaniali i pomocni ludzie, niskie ceny (!), łatwa komunikacja (tu nas ostrzegano), cudowne wodospady, pola ryżowe, puste plaże, no i widoooooki.Co nam się najbardziej podobało? – brak turystów! Tutaj jesteśmy raczej zgodni. Raz, że mega komfortowo i „dziko”, a dwa, że żyliśmy wśród lokalnej społeczności – rewelacja!Po krótcę pozwolę sobie zreasumować poszczególne lokacje:1) Anda (Bohol) – na wschód wyspy Bohol pojechaliśmy ze względu na Cabagnow Cave oraz pola ryżowe w miejscowości Candijay. Co prawda w miejscowości Anda spędziliśmy raptem 3 dni, ale równie dobrze mogliśmy być tam tydzień i więcej. Totalnie odrealniona, mała miejscowość. Życie płynie tam wolno. Zero turystyki, świetne plaże, przepiękne pola ryżowe. No i miejscowi, którzy na nasz widok z każdego miejsca machają i uśmiechają się. Coś niesamowitego ! A podróż tam wcale nie była tak ciężka i długa, jak pisano w internetach. MEGA POLECAM !
8-) 2) Panglao – tę małą wysepkę wybraliśmy ze względu na „main points”, czyli te najbardziej turystyczne, widokówkowe miejsca na Filipinach, tj. Chocolatte Hills, terasiery (małe małpki), Zipline, rzeka Loboc, walki kogutów, itp. Co prawda wszystkie te „atrakcje” znajdują się na wyspie Bohol, ale zdecydowaliśmy się na Panglao z tytułu ładnych plaż i łatwego, a przede wszystkim krótkiego czasu dojazdu do w/w. Mimo, że w tych miejscach już było dość mocno czuć turystykę, a przy głównych atrakcjach była masa zwiedzających to nie żałujemy tego wyboru. Ba, jesteśmy zadowoleni, że się zdecydowaliśmy. Na pewno miejsca ta utkwią nam w pamięci na dużo dłużej. A samo Panglao też było bardzo fajne. To właśnie tam zobaczyliśmy najładniejszą podczas naszego wyjazdu plażę. Poza tym objechaliśmy wyspę skuterami i kilka miejsc było urzekających.3) Siquijor – no tutaj to po prostu trzeba być ! Co tylko przeczytaliśmy w internetach przed wyjazdem – sprawdziło się. Magiczna wyspa! Jak ktoś lubi trochę poskakać do wody, czy po prostu wychillować na ładnych, nieturystycznych plażach, a na koniec dnia wpatrywać się w zachód słońca i zjeść dobrą kolację – ta wyspa jest dla niego ! Przepiękne wodospady, pola ryżowe, skoki z klifów do krystalicznie czystej wody, snorkeling i spokojne, klimatyczne życie – tak w skrócie mogę opisać Siquijor.4) Manila – jak pisałem wcześniej, byliśmy tu tylko na noclegi przed i po wylocie na wyspy. Osobiście żałuję, że nie wygospodarowaliśmy sobie choć jednego/dwóch dni więcej. Z tego co dało się w tak krótkim czasie zauważyć – miasto pełne kontrastów. Smród, brud, uliczne życie, a z drugiej strony centra handlowe z najlepszymi światowymi markami, wypasione auta i zapach najdroższych perfum unoszących się w powietrzu. Klimatyczne jeepneye!
:twisted: 5) Pekin (Chiny) – 2 x 17 godzinny stopover. W pierwszą stronę Wielki Mur Chiński, a na powrocie zakupy w chińskim markecie. Mega się cieszymy, że to były tak długie przesiadki. Pekin zaimponował nam czystością na ulicach, ładem no i oczywiście chińskimi zdobieniami. No i zobaczyć Wielki Mur Chiński, budowlę o której czytało się tylko w szkole – niesamowite!
:o
:D Co do samego kosztorysu: (za osobę)• Loty Warszawa – Manila– Warszawa – 2200 zł• 2 x lot wewnętrzny – 260 zł• Transport lokalny ( 2 x prom, 4/6 x bus) – 120 zł• Noclegi - 565 zł (średnio 40zł/doba)• Ubezpieczenie Gothaer – 100 złŁącznie – 3245 zł sztywnych kosztów, jeśli chodzi o logistykę wyjazdu.Koszty wynajmu skuterów, jedzenia, wstępów do atrakcji i tak dalej i tak dalej są niskie no i oczywiście zależne od osobistych wymagań i upodobań. Swoją drogą - tak samo noclegi. Baza noclegowa jest bardzo rozbudowana, więc każdy znajdzie coś na własne potrzeby.Ponadto, my wzięliśmy po 2000 zł „w kieszeń”, z czego żyliśmy naprawdę „na bogato”, praktycznie niczego sobie nie odmawialiśmy + dodatkowo wydaliśmy sporo na zakupy „ciuchowe” w Pekinie, a już w ostatecznym rozrachunku – i tak przywieźliśmy z powrotem po kilka stów.
:D Uważam, że 4000-5000 zł na taki 17 dniowy wyjazd jest kwotą naprawdę dobrą.
8-) Oczywiście, sporo moglibyśmy jeszcze z tego „uciąć”, ale taka kwota dla nas była do przyjęcia. Dla chcących jeszcze bardziej budżetowo domknąć taki wyjazd – totalnie nic trudnego ? Udało nam się pobawić trochę kamerką sportową i nagrać kilka ujęć.Pozostawiam Wam zatem mój amatorsko złożony filmik:https://youtu.be/7hHrQVFf8h8Gdyby ktoś chciał obejrzeć „relację wyróżnioną” na Instagramie to zapraszam @piieeras
:) Śmiało pytajcie tutaj, gdyby były jeszcze jakieś pytania. Postaram się pomóc ? Życie jest zbyt krótkie, żeby ciągle marzyć. Trzeba spełniać marzenia! ? Życzę udanych podróży, pozdrawiam !p.s. ostatnią stronę relację piszę z pokładu Bombardiera CRJ – 700, należącego do fińskich linii lotniczych Nordica. Służbowy, 3-dniowy wyjazd do Kuopio ?
A jeszcze nie byłeś na Palawanie . I jak sobie pomyślisz, ze za takie koszty na osobę ,jak podałeś, ja spędzam tam miesiąc w dwie osoby z przelotami . Dopiero byś zwariował
:)Ale od czegoś trzeba zacząć.
p.s. 2: po corocznym, październikowym ładowaniu energii w Egipcie, które już tuż tuż, planujemy na luty/marzec spełnić jedno z naszych największych marzeń podróżniczych - Safari w Afryce. Zaczynam zbierać wiedzę, orientować się co, gdzie i jak, zbierać koszta, etc. Gdyby ktoś czuł się „ekspertem”, albo po prostu był w Tanzanii/Kenii i mógłby pomóc, dać porady - będę ogromnie wdzięczny! Aktualnie mam mętlik w głowie odnośnie:- dokąd najłatwiej (najtaniej) dolecieć z Polski;- jak na miejscu ułożyć trasę, aby 10 dni pozwiedzać/ poleżeć, a 2-3 dni przeznaczyć na Safarii; - co wyjdzie logistycznie i budżetowo lepiej. Pzdr !
startowiec55 napisał:p.s. 2: po corocznym, październikowym ładowaniu energii w Egipcie, które już tuż tuż, planujemy na luty/marzec spełnić jedno z naszych największych marzeń podróżniczych - Safari w Afryce. Zaczynam zbierać wiedzę, orientować się co, gdzie i jak, zbierać koszta, etc. Gdyby ktoś czuł się „ekspertem”, albo po prostu był w Tanzanii/Kenii i mógłby pomóc, dać porady - będę ogromnie wdzięczny! Aktualnie mam mętlik w głowie odnośnie:- dokąd najłatwiej (najtaniej) dolecieć z Polski;- jak na miejscu ułożyć trasę, aby 10 dni pozwiedzać/ poleżeć, a 2-3 dni przeznaczyć na Safarii; - co wyjdzie logistycznie i budżetowo lepiej. Pzdr !3 tygodnie temu wróciłem właśnie z wakacji w Kenii i Tanzanii, byłem w sumie 14 dni (w tym 2 na safari w Tsavo East). Leciałem z Warszawy do Mombasy, później autobusem do Dar Es Salaam, prom na Zanzibar i powrót samolotem do Mombasy - jak masz jakieś pytania to służę pomocą
:) btw super relacja, sam planuję w 2020 odwiedzić Azję
:)
startowiec55 napisał:p.s. 2: po corocznym, październikowym ładowaniu energii w Egipcie, które już tuż tuż, planujemy na luty/marzec spełnić jedno z naszych największych marzeń podróżniczych - Safari w Afryce. Zaczynam zbierać wiedzę, orientować się co, gdzie i jak, zbierać koszta, etc. Gdyby ktoś czuł się „ekspertem”, albo po prostu był w Tanzanii/Kenii i mógłby pomóc, dać porady - będę ogromnie wdzięczny! Aktualnie mam mętlik w głowie odnośnie:- dokąd najłatwiej (najtaniej) dolecieć z Polski;- jak na miejscu ułożyć trasę, aby 10 dni pozwiedzać/ poleżeć, a 2-3 dni przeznaczyć na Safarii; - co wyjdzie logistycznie i budżetowo lepiej. Pzdr !Co to ma wspólnego z Filipinami?
leciałam w styczniu 2019 (od 1.01 do 24.01) z Warszawy przez Frankfurt i Hong Kong bezpośrednio na wyspę Cebu (nie chciałam zatrzymywać się w Manili ze względu na przestępczość i smog) bilety za 2800 wiec żadna różnica, a dużo czasu zaoszczędziłam. We Frankfurcie 2h na przesiadkę w Hong Kongu 1,5h. Jedzenie na Filipinach rzeczywiście nie powalało, ale tragedii też nie było. Fantastyczne tropikalne owoce i ryby! Filipiny są cudowne, do El Nido mogłabym się przeprowadzić na zawsze:)
Rewelacyjnie się czytało :) Pamiętasz może czy żeby wyjść w Pekinie z lotniska (i zwiedzić Wielki Mur) trzeba było jakieś dokumenty załatwiać? Czy z marszu można wyjść i bezproblemowo wrócić ;)?
Rewelacyjnie się czytało
:) Pamiętasz może czy żeby wyjść w Pekinie z lotniska (i zwiedzić Wielki Mur) trzeba było jakieś dokumenty załatwiać? Czy z marszu można wyjść i bezproblemowo wrócić
;)?
Tak z ciekawości, już nie ma 14 dni kwarantanny i testów robionych przez dość intymne miejsce? (pytam, bo od jakiegoś czasu przestałem się interesować Chinami i nie jestem na bieżąco...)
Dzięki sportowiec 55 za super relacje. Czy mógłbym Cię prosić o więcej szczegółów na temat: "wystarczy wysłać 1 maila do air china aby otrzymać hotel tranzytopwy"?Rozumiem,że to pomaga w uzyskaniu wizy tranzytowej na lotnisku?A moze warto zrobic wize do chin przed wylotem w pl taka turystyczna aby nie czekac tam w kolejce?
@Pat Roll hmm, odnosnie wizy to my staliśmy. W sensie tam nie było żadnego stania i czekania, po prostu podejście do okienka, zeskanowanie paszportu i po 5 minutach wiza wbita i można wychodzić z lotniska
:) A co do hotelu tranzytowego - podczas podróży na Filipiny pierwszy raz miałem z tym styczność, stąd mój rozbudowany opis. W każdym razie, jeśli Twój stopover przekracza 12 godzin (wtedy tak było! musisz zerknąć na stronie AirChina aktualne wiadomości) to otrzymujesz transfer + hotel od przewoźnika. Napisałem maila, że taką sytuację mamy i przesłali potwierdzenie rezerwacji i wszystkie wytyczne.
Zasiadamy więc na „trybunach”, co wywołuje niesamowicie duże poruszenie wśród miejscowych.
Do tego stopnia, że „prowadzący” z mikrofonem w ręku przerywa grę i glośno nas wita, ściągając tym samym wzrok wszystkich zgromadzonych :D
Ruszamy dalej.
Droga mija nam wyjątkowo ciężko.
Duże plecaki i palące słońce robią swoje.
Łapiemy stopa :D
Widzimy jadące auto, tyle tylko, że… naprzeciwko nam, w drugą stronę.
Gość się jednak zatrzymuje i bez gadania zawozi pod sam nocleg.
Szok! Przemili ludzie :o
Docieramy zatem i meldujemy się.
Zatrzymaliśmy się w Gaea`s Apartments, gdzie przypominając – doba kosztowała nas po 33 zł.
Wyjątkowo spaliśmy tutaj w innych warunkach, ze względu na brak dostępności.
Jedna para w drewnianych domkach, a druga w dużym, betonowym budynku.
W obu jednak były wszystkie wymagane przez nas rzeczy – prywatna łazienka oraz wc.
Czyli standardowe i schludne warunki ?
Drewniany wewnątrz wyglądał tak:
Nasza baza noclegowa była w najbliższej okolicy White Beach, a niedalekiej Libaong oraz Dumaluan, która słyszeliśmy, że jest bardzo ładna.
Kilka kilometrów dalej, była słynna Alona Beach, czyli ta, przypominająca polskie Mielno.
Imprezy, tłumy turystów i restauracje – z góry wiedzieliśmy, że chcemy tego uniknąć.
Po ogarnięciu się w pokojach, jak to mamy w zwyczaju, ruszamy na spacer po najbliższej okolicy.
Wędrujemy na pobliską White Beach:
A na powrocie zaopatrujemy się w lokalnym sklepiku w zupki chińskie (kolacja :P ), colę i oczywiście rum i chillujemy na terenie obiektu…
PANGLAO DZIEŃ DRUGI
Dzień rozpoczynamy od poszukiwania skuterów.
A daleko szukać nie trzeba.
Od razu przy naszym noclegu jest wypożyczalnia, z której bierzemy skutery na 4 dni, ale jednak ich stan techniczny (brak świateł, kierunkowskazów, etc) pozostawia wiele do życzenia, więc po krótkiej przejażdżce oddajemy je.
Finalnie wypożyczamy skutery 100 metrów dalej, od wesołej rodziny, rozpoczynającej swoją przygodę w tym biznesie.
Bierzemy całkiem nowe, bo zaledwie po 700 kilometrów przebiegu skutery, a w drodze negocjacji udaje nam się je dostać za 400 php/dobę.
Nie chcąc się rzucać na głęboką wodę, na dziś nie planujemy nic szczególnego.
Plan? Chillout, plaże, dobry obiad i kolacja ?
Zapędzając się zatem długimi plażami, docieramy na najładniejszy odcinek plaży, który na Filipinach mieliśmy okazję widzieć.
Nie muszę dodawać, że zbyt wielu ludzi to tam nie uświadczyliśmy..
Plażujemy, snurkujemy i cieszymy się chwilą ?
Jako, że faceci za długo nie poleżą, to z Sebastianem wsiadamy na skutery i jedziemy na przejażdżkę :D
Wszędzie są boiska do koszykówki. Przy każdej szkole, domostwie, na plaży – no dosłownie wszędzie :!:
I to nie puste, bo na praktycznie każdym zawsze ktoś rzuca.
Jako, że dla nas sport to nieodłączny element życia, to przyłączamy się miejscowych chłopaków na mały meczyk.
Oj przyznam uczciwie – dali nam sroga lekcję :lol:
Docieramy w okolice Alony i już wiemy, skąd takie a nie inne opinie.
Rzucamy okiem na knajpy, ale ceny tam raczej "sopockie", więc zabieramy słynna pizzę na wynos i wracamy do dziewczyn.
Dzisiejszy dzień to błogie lenistwo i ustalanie planu na dzień następny.
Jako, że do najdalszej atrakcji, czyli Chocolate Hills mamy prawie 70 km, to zaczynamy się zastanawiać, czy nie wypożyczyć auta z kierowcą.
Jednak po burzliwych obradach rezygnujemy i stwierdzamy, że damy radę na skuterach ?@kumkwat_kwiat a byłeś na Filipinach ?Najważniejsze jednak, że to ja tam teraz byłem i ja rozumiem :)@cypel
@jobi
@tarman
@correos
Dzięki !
Nie zniechęcam się, zaraz piszę dalej :D
Ale gwoli ścisłości - jadąc do Tajlandii numerem jeden było jedzenie (zresztą możecie przeczytać w relacji).
Ale lecąc na Filipiny na jedzenie się nie nastawialiśmy. Tak, po części ze względu na przeczytany wcześniej temat, który przytoczył @cypel, jak i setki opinii znalezionych w sieci.
Z drugiej strony nie zrażaliśmy się opiniami i oczywiście przekonaliśmy się na własnej skórze.
Nie widzieliśmy jednak nic wyjątkowego z jedzenia kurczaka, ryżu, sajgonek, itp...
Tajlandia - PadThai, Grecja - souvlaki, Hiszpania - paella, Włochy - pizza, Meksyk - tacos; i tak dalej i tak dalej...
Lokalna kuchnia jest wspaniała :!:
Ale serio, Filipiny? :roll: Nie znaleźliśmy nic takiego mega lokalnego, no, może oprócz rumu :D który jest w temacie relacji i który gościł na naszym stole każdego dnia (to nie jest tak, jak brzmi :lol: ) i może Balut - a tu bije się w pierś, nie spróbowałem :cry:
Nie żałujemy niczego, czego nie zjedliśmy, bo inne mieliśmy cele i priorytety :)
I nie uważam, że "jechać na drugi koniec świata i jeść pizzę" na WAKACJACH to coś złego, tym bardziej w obliczu kraju w jakim się znajdujemy.
Kolejki lokalsów po pizzę na słodkim cieście były ogroooomne :shock: :D
Enjoy ! 8-) :DDwa, może trzy razy jedliśmy zupki chińskie.
Ale nieważne. Każdy lubi co lubi - na tym zakończmy :)
Każdy podróżuje na swój sposób ;)Panglao – dzień 3.
No to dziś dzień „głównych atrakcji” wyspy Bohol.
Wczesna pobudka, pożywne śniadanko i ruszamy.
Mapa w dłoń…
Pierwszy przystanek ?
:arrow: Sanktuarium wyraków filipińskich!
Garść suchych faktów:
Wyraki to malutkie, drapieżne ssaki, które występują tylko w Indonezji oraz na Filipinach.
Długość ich ciała wynosi od 9 do 15 cm, a masa od 50 do 150 g.!
Potrafią skakać na odległość od 1,5 do nawet 6 metrów!
Prowadzą nocny tryb życia.
Są zagrożone jako gatunek o podwyższonym ryzyku wyginięcia.
Po 30/40 minutach spokojnej jazdy docieramy na miejsce.
Przed wejściem do sanktuarium jest duży parking, na którym zostawiamy nasze skutery.
Wejście kosztuje symboliczne 50 php. Na miejscu zostajemy wyposażeni w informatory, które przekazują nam najważniejsze zasady, tj. zachowaj ciszę, nie używaj lampy błyskowej, nie karm.
Wszystko jasne, ruszamy zatem w zupełnej ciszy. ;)
Jest bardzo ciepło i parno ,a dookoła nas bujna zieleń.
Przed nami idzie jeden z wolontariuszy, od którego słyszymy, że w sanktuarium znajduje się aktualnie 16 wyraków.
Wolontariusze zaczynają „obchód” już o 5 nad ranem, aby odnaleźć wszystkie schowane w gąszczu liści zwierzątka.
Przy każdym ustawia się jeden wolontariusz i tworzy niejako „przystanek” dla zwiedzających.
Dochodzimy zatem do pierwszej osoby ubranej w zieloną koszulkę, stojącej przy drzewie bambusowym.
Pokazuje nam palcem wgłąb liści…
Jest! Po wytężeniu wzroku zauważamy naszego pierwszego wyraka filipińskiego ! :D
Malutkie stworzonko śpi na jednej z gałęzi.
Jaki słodziak, jaki malutki, jakie wielkie oczy ! – uśmiech mamy od ucha do ucha :D
Idziemy dalej i odwiedzamy kolejne „stanowiska”
Mimo ich pory snu, jeden otworzył swoje ogromne, wyłupiaste oczy!
Trzeba mieć mega szczęście – odparł nam jeden z wolontariuszy ?
Mimo tego, że jest to niejako atrakcja turystyczna, bo przecież nie jesteśmy w dzikiej dżungli.
Mimo, że są to (nie)zwykłe zwierzęta.
To wszyscy cieszymy się jak małe dzieci :D
Jaki ten świat jest piękny i różnorodny. Po to właśnie jeździmy na takie wyjazdy! ?
Następny przystanek – Zipline !
Jeszcze na długo przed wyjazdem byłem stanowczo na NIE!
Typowo turystyczna atrakcja, po co tracić czas – upierałem się mocno. :roll:
Jednak czemu nie :?:
Nigdy nie byłem na czymś takim. Widok podobno zapiera dech w piersiach, a adrenalina osiąga wysoki poziom.
No dobra, kolejne 10/15 minut jazdy skuterami i jesteśmy.
Loboc Ecotourism Adventure Park – czyli jedno z dwóch (?) najsłynniejszych tego typu miejsc.
Kupujemy bilety, za 350 peso mamy przejazd w dwie strony.
Po chwili jednak paraliżuje nas strach :?
520 metrów w jedną stroną i 480 m w powrotną. A wszystko to 120 metrów nad rzeką Loboc :o
Dobra tam, idziemy na szczyt i dochodzimy do miejsca startu. :D
Kolejna chwila zawahania przychodzi, kiedy kładziemy się zapięci w uprzęży.
Organizatorzy próbują pocieszyć nas informacją, że przecież na głowach mam kaski. :lol:
Nie no, teraz to już ku**a jestem spokojny. Co tam, że spadniemy z wysokości 120 metrów, ale przecież mamy kaski ! :D 8-)
Gopro w dłoń i ruuuuszamy…
Widoki NIE SA MO WI TE :o :!:
Po „wylądowaniu” jeszcze kilka chwil debatujemy, dochodzimy do siebie i wymieniamy się odczuciami.
Krótko mówiąc – warto było ! :D
Dobra, rzut okiem na mapę. Ruszamy dalej…
2, może 3 km dalej mamy Twin Hanging Bridge – czyli dwa wiszące nad rzeką Loboc bambusowe mosty, wokół których rozpościera się bujna zieleń a fotki na Instagramie aż proszą się o lajki :D
Dojeżdżamy i zastajemy na miejscu niestety tłumy ludzi, przez co cały urok tego miejsca trafia szlag.
Ale dobra, jak już jesteśmy to przejdziemy się po tych mostach.
Hola hola, bilety! A jakże! Co prawda jak wszędzie, opłata symboliczna, ale bez biletów nie przepuszczą :)
Co tu dużo mówić. „Veni vidi vici”. Atrakcja odbębniona więc czas jechać dalej.
Jestem przekonany, że gdyby było się tam samemu, to okolica na pewno zrobiłaby na nas wrażenie.
W tych okolicznościach to nie było jednak nic szczególnego...
:arrow: Do głównego celu wyprawy, czyli Chocolate Hills pozostało nam jakieś 25 kilometrów.
Po drodze przejeżdżamy przez mega klimatyczny (w mojej opinii 8-) ) las, stworzony przez człowieka (Bilar Man-Made Forest).
Ciągnie się on przez niemal 2 kilometry i wyróżnia się tym, że wszystkie drzewa zostały posadzone przez jednego człowieka podczas 2 wojny światowej. :o
No i punkt główny – Chocolate Hills!
Czekoladowe wzgórza, bo o nich mowa, to najpopularniejsza i flagowa atrakcja wyspy Bohol, a nawet i całych Filipin.
Pasmo górskie, zbudowane z wapiennych wzgórz w kształcie stożków.
Nazwa wzięła się od koloru, jakie mają pagórki podczas pory suchej (od lutego od maja), czyli brązowo – czekoladowy. Podczas pory deszczowej wzgórza są intensywnie zielone.
Na całym terenie znajduje się ponad 1200 kopców, które osiągają nawet od 30 do 100 metrów wysokości.
Do celu mamy jakieś 20 kilometrów.
Niebo zaczynają przysłaniać deszczowe chmury. A te na szczęście widzimy pierwszy raz podczas dotychczasowego pobytu. :)
Dojeżdżamy, a na wstępie oczywiście opłata :D
W przeliczeniu jakieś 2 zł.
I wszędzie krzyki: „cold waaater! Many stairs there, many stairs !”.
A woda oczywiście z 10-krotną przebitką. :roll:
Po wjechaniu jakiegoś kilometra pod krętą górę przed nami „main station”, czyli na oko 200 skuterów, wciąż przewijające się autokary i tłuuumy ludzi. :cry:
Siet, co prawda zdawaliśmy sobie sprawę, że tak to będzie wyglądać, ale średnio optymistycznie na to patrzymy.
Robimy kilka fotek, na które de facto musimy czekać w kolejce :lol: :( , a wszystko to odbywa się na poziomie „0”, że się tak wyrażę. Mimo to, widok i tak jest niesamowity :o
Do głównego punktu widokowego prowadzi 600 schodów (via internet), mocno stromych schodów. :shock:
Ale…. Na całe szczęście dość duża część osób właśnie z tego powodu rezygnuje i pociesza się widokiem z „dołu”.
My wiadomo 8-) , nie po to przyjechaliśmy taki kawał, żeby 600 schodków nie pokonać. Pff, lecimy! :D
W sumie faktycznie, nie było łatwo. :oops: Może przez wysoką wilgotność powietrza, może przez duże nachylenie schodów – nie wiem.
Ale finalnie docieramy. Trochę ludzi tam jest, ale bez tragedii.
Pierwsze primo – fotki :D
Ale już później przystajemy na dłuższą chwilę i napawamy się niesamowitym widokiem…
Ufff, jak ktoś teraz zapyta: „Widziałeś te słynne Czekoladowe Wzgórza?”
- taaaaaak, widziałem ! Odpowiem z ogromną przyjemnością ! :D
Najwyższa pora wracać.
Co prawda mamy 70 km do domu, ale na zegarkach dochodzi dopiero 15:00, więc nie jest źle. ;)
Brzuchy dają o sobie znać i … zatrzymujemy się w McDonalds. :roll: :lol:
A wszystko dlatego, bo nic po drodze innego nie było, a McSpaghetti to produkt, którego w Polsce nie dostaniemy. Próbujemy zatem :D
Zmęczenie daje o sobie znać, więc finalnie odpuszczamy rzekę Loboc, którą de facto podczas tego dnia mieliśmy okazję wiele razy zobaczyć. ;)
Nie decydujemy się jednak na szczególny kurs, bo w planach mieliśmy wynajęcie Paddleboard`ów, czyli desek na których się stoi i odpycha wiosłem.
Jeszcze w drodze powrotnej próbujemy odnaleźć dużą hodowlę kogutów bojowych w miejscowości Sikatuna, ale niestety nie udaje nam się.
Wracamy zatem na Panglao.
Tyłki nam odpadają, ale jesteśmy szczęśliwi i zgodnie stwierdzamy, że było warto. :D
Późnym wieczorkiem wybieramy się do pobliskiej knajpki na kolację.
Zamawiamy lasagne, żółte curry z ryżem, carbonarę a wszystko to w otoczeniu zimnego San Miguela 8-)
Ceny dań wahały się od 200 do 400 php.
Btw - Twoja relacja była przeczytana co najmniej kilka razy. Przetarła szlaki :)Panglao – 2 ostatnie dni !
Zawsze takie wyjazdy lecą w mgnieniu oka. :?
Teraz jest nieco inaczej.
Zwiedziliśmy już tyyyyle, a to dopiero połowa naszych dni :D
Po wczorajszym tripie na skuterach w końcu się dobrze wysypiamy ?
Ach, jakie to wspaniałe uczucie, gdy budzi Cię słońce i pianie kogutów, a nie budzik w ajfonie.
Spokojna kawa, klasyczne śniadanko (świeże mango, słodka bułka) i można powoli się zbierać.
Plan na dziś?
:arrow: Eksplorujemy wyspę :!:
Ale zaraz zaraz! Przygotowane mieliśmy jeszcze w tabelce „warte odwiedzenia” dwie małe wysepki – Balicasag i Pamilacan.
Idziemy zatem na pobliską plażę i podpytujemy się miejscowych o możliwość przetransportowania nas na Balicasag.
Dlaczego Balicasag?
Żółwie :!:
Co prawda mieliśmy już okazję dwukrotnie z nimi obcować (w Marsa Alam w Egipcie), ale skoro na Balicasag można to powtórzyć to korzystamy z tego bez wahania! ?
Na White Beach podchodzi do nas hmm, może nazwę go „koordynatorem” :D
Gość, który organizuje łódki, przydziela do nich chłopaków od pilotowania, ale też ma kogoś nad sobą, bo co chwila dzwoni z prośbą o udzielenie mu zgody.
Rzuca nam na wstępie 3000 php za podróż w dwie strony :roll:
Jednak wcześniej przygotowani o informacje od podróżnych wiedzieliśmy, że normalną ceną jest 1500-2000 php, więc… proponujemy 800 :D
Nienachalnie, w ramach żartu, wstępnej negocjacji, w miłej atmosferze – bo przecież gdzieś tam się w końcu musimy spotkać w granicy przyzwoitości ?
No i po krótkich, bardzo spokojnych negocjacjach ostatecznie płyniemy za 1400 php, co w rozbiciu na nasze 4 osoby jest ceną zdecydowanie do zaakceptowania ?
Gość bierze połowę, jako zaliczkę i zostawia nas na chwilę, bo obok para chińczyków też chce odbyć taką podróż, jak my.
Proponuje im podobnie – 3000 php na co… oni przystają :lol:
Wraca do nas z bananem na twarzy i radośnie przybija nam piątki.
Wiadomo – na nas zarobił, ale na tamtych – złoty strzał :D
Zabezpieczamy skutery przy plaży, zabieramy maski, rurki, buty do wody i ruszamy ?
Rejs katamaranem trwa jakieś 40 minut…
Oddalamy się od naszej plaży, oglądamy wybrzeże Panglao które obficie porośnięte jest palmami, a w dalekiej oddali pojawia się Balicasag.
Łódka pędzi, wiatr przyjemnie wieje, słońce grzeje – jest idealnie!
Z biegiem czasu wysepka zaczyna się powiększać, a woda robi się turkusowa :o
Docieramy. Na miejscu łódka przy łódce, na co byliśmy przygotowani, a w wodzie widzimy wystające kapoki i rurki. Musi być dobrze! ?
„Sternicy” zabierają nas do miejsca, z którego wypożycza się sprzęt do snurkowania, a tam zostajemy wyposażeni w informacje na temat tego, co można w wodzie zobaczyć i innych turystycznych kwestii, tj. lunch czy nurkowanie.
Dostajemy ulotki, z których wynika, że snurkowanie ( :? ) jest płatne, po 250 php od osoby.
Mało tego ! 250 php od osoby musimy zapłacić za każdą część, w zależności którą opcję wybierzemy.
:arrow: Chcecie zobaczyć żółwie? 250 php !
:arrow: A może rafę? 250 php !
:arrow: Maska i rurka? 250 php.
Spoko, oczywista podpucha pod turystów – myślimy.
Mając wcześniej przygotowane notatki posiłkując się podpowiedziami zaczerpniętych z sieci, z których jasno wynika:
„około 100 metrów po lewej stronie są żółwie, około 100 metrów po prawej rafa” rezygnujemy ze wszystkich atrakcji, grzecznie dziękujemy za przedstawioną ofertę i idziemy na plażę. 8-)
Dostajemy jeszcze pytania, w stylu: „Czyli jesteście pewni, że nie będziecie wchodzić do wody, a tylko siedzieć na plaży?” z pełnym przekonaniem odpowiadamy – „Tak, jakoś nie mamy chęci na pływanie.” :lol:
Ależ chcieli nas wydymać na kasę – myślimy. Nie dla nas te numery :D
Jak to możliwe, że chcą od nas wydębić siano, za normalne wejście do wody z brzegu? Przecież to nie jest ich – w kółko sobie powtarzamy i zgodnie z notatkami udajemy się w lewą stronę wyspy, cały czas czując wzrok „nagabywaczy” na swoich plecach. :roll:
Rozstawiamy ręczniki, zakładamy buty do wody i zacieramy ręce na nadchodzący snorkeling. :D
Hmmm, patrzymy na wodę i… nie ma w niej nikogo. Tzn w okolicy 100 metrów od wejścia.
Do tego wszędzie katamarany i łódki z silnikami. Trochę średnia perspektywa jednak.
Co tam, wbijamy się do wody, zobaczymy co to będzie :D
2 metry i od razu gwizdy. :evil:
- Zakaz! Nie wolno ! – krzyczy starszy Filipińczyk;
- ale jak to? – pytamy, jak byśmy nie wiedzieli :D
- tylko na łódkach, z przewodnikiem.
No i w środku raju dopada nas rzeczywistość i naciągactwo. Ech. Brzydsza strona turystyki... :x
Żeby nie było – rozumiemy opłaty na poczet środowiska, dbania o atrakcje, itp. Ale raczej przy takiej ilości turystów powinny być symboliczne. Spoko, może zarabiają mniej, może żyje im się gorzej – ale takimi opłatami na pewno nie poprawią swojej sytuacji ekonomicznej. Przynajmniej wg mnie…
Tak czy inaczej, dajemy się naciągnąć.
Skoro już tu jesteśmy, skoro zapłaciliśmy za łódkę to i wyciągniemy z kieszeni po te 250 php.
Wybieramy oczywiście część z żółwiami. :D
Wsiadamy do sporego „kajaka”, i wypływamy z przewodnikiem, który odpycha nas prowizorycznym wiosłem.
Niestety pogoda momentalnie się psuje. :x
Niebo przykrywają ciemne chmury, a wiatr się nasila. Na skórze od razu „gęsia skórka”.
Jakieś 100 metrów od brzegu dostrzegamy pierwszego żółwia, który wytyka łepek nad powierzchnię wody, żeby zaczerpnąć powietrze.
Szybko uzbrajamy się w sprzęt do snorkelingu i wskakujemy.
Woda, o dziwo, ma rewelacyjną przejrzystość. Mimo częściowego braku słońca i sporego wiatru jest naprawdę dobrze.
Jest! Kilka metrów przed nami dostojnie płynący żółw morski.
Przypatrujemy się i podziwiamy. Rewelka! :D
Skręcamy głowy… drugi ! Tym razem malutki :D
Pływamy tak dobrą godzinkę. Dostrzegamy przepiękne, kolorowe rozgwiazdy, ławice kolorowych ryb i jeszcze kilka żółwi.
Ze względu na spore fale i dość dużą głębokość, przez co nie możemy zejść na tyle nisko, aby podziwiać podwodny świat z bliska wdrapujemy się na kajak i wracamy.
Na brzegu jeszcze chwila odpoczynku, a na niebie znowu zaczyna świecić słońce ?
Zwołujemy naszych ludzi od łódki i wracamy na Panglao…
Postanawiamy nie wracać do hostelu, złapać spokojny obiad i skuterami objechać wyspę.
Kierujemy się zatem główna drogą na południe wyspy, w stronę Danao Beach.
Cała trasa porośnięta rozłożystymi palmami. Spokojnie, cicho, a w powietrzu czuć lokalny klimat.
Na południu wyspy odwiedzamy kilka plaż, jednak żadna z nich nie skradła naszego serca.
Nie były złe, ale szału absolutnie nie robiły.
Zaliczamy kilka meczów w kosza z lokalnymi chłopakami, w znakomitych warunkach przyrody
Rzut oka na mapę – Hinagdanan Cave !
Czyli jaskinia, którą jeszcze przed wylotem umieściliśmy w swoich notatkach jako taką, którą warto odwiedzić. Znajduje się w północno – zachodniej części wyspy, a więc dosłownie po drugiej stornie, niżeli nasze miejsce zakwaterowania.
Po 20/30 minutach spokojnej jazdy docieramy.
Na miejscu jest parking dla skuterów za dodatkową opłatą 50 php, kilka straganów z lokalnymi pamiątkami i panie, robiące świeże i orzeźwiające koktajle.
Kupujemy bilety wstępu do jaskini – 100 php/os, koktajl ze świeżego mango, kokosa i bananów i w zacienionym miejscu przysiadamy na chwilę odpoczynku.
Miejsce mega spokojne i czilujące. :)
Wejście do jaskini mocno klaustrofobiczne, ale jej wnętrze robi wrażenie
Dla orzeźwienia oddajemy po kilka skoków do krystalicznie czystej wody i wychodzimy „na powierzchnię”.
Słońce zaczyna zachodzić, więc zbieramy się na „naszą” część wyspy. Chcąc zaoszczędzić drogi, postanawiamy nie jechać naokoło po głównej drodze, tylko przebić wyspę po lokalnych, nieutwardzonych wertepach. :D
Z jednej strony nie był to najlepszy pomysł, bo tyłki odmawiały już posłuszeństwa :lol: , a prawie pionowe spady przyprawiały o duży dreszczyk emocji (nie mówiąc już o skuterach :shock: ), ale z drugiej – odcięliśmy się od gonitwy główną drogą, zwolniliśmy przy małych, umiejscowionych w środku lasu domkach, z których machały nam całe rodziny i zwiedziliśmy okolicę, do której na pewno nie przyjechalibyśmy z jakimś konkretnym celem. :)
Przed małym sklepikiem usłyszeliśmy, że jutro ma się odbyć słynna Walka Kogutów na Bohol. Nie doszliśmy jednak z miejscowym chłopem do porozumienia na temat godziny i miejsca tej imprezy. :?
Wiedzieliśmy, że chcemy na czymś takim być, choć planowaliśmy, że załapiemy się na to na Siquijor, to jednak stwierdziliśmy, że warto tutaj, bo nie wiadomo czy na Siquijor się uda (słyszeliśmy, że walki odbywają się tylko w niedziele).
Po dotarciu do naszego noclegu zaczęliśmy wypytywać miejscowych. Od każdego jednak słyszeliśmy sprzeczne wersje.
Jedni mówili, że pojutrze, inni, że jutro, a jeszcze kolejni, że to właśnie dziś było. :roll:
Przy wieczornym rumie poszperaliśmy trochę po sieci i poznaliśmy przynajmniej miejsce – Baclayon Cockpit Arena ! i wiedzieliśmy, że ostatni nasz dzień na Panglao wykorzystamy właśnie tak :D
PANGLAO – OSTATNI DZIEŃ!
Dwa cele na dziś – Walki Kogutów na Bohol i kupno biletu na prom na Siquijor.
:arrow: Baclayon Cockpit Arena – arena do walk kogutów. Zlokalizowana raptem 5 kilometrów od mostu Borja, łączącego Bohol z Panglao.
Cockfight, czyli Walki Kogutów to dla Filipińczyków nie tylko sposób na spędzenie niedzieli. To przede wszystkim biznes i ogromne pieniądze, które można zarobić na obstawianiu zwycięzcy.
To „sport”, który wpisany jest od pokoleń w kulturę miejscowych. Z tego też powodu bardzo chcieliśmy odwiedzić to miejsce. 8-)
Choć pewnie dla wielu z Was, jak również dla nas to było nie do pomyślenia. Absolutnie jesteśmy za humanitarnym traktowaniem zwierząt, a już na pewno nie za zabijaniem ich dla rozrywki. Jednak może warto spojrzeć na to zjawisko, jak na element odrębnej kultury, bez zbędnego oceniania i moralizowania. W każdym razie my tak do tego podchodzimy i z ogromną ciekawością zbieramy się do zobaczenia tego na własne oczy… ;)
Po 30 minutach jazdy skuterami docieramy do małej miejscowości Baclayon, mieszczącej się w prowincji Bohol. Podpytujemy ludzi, gdzie znajdziemy arenę, a Ci bez namysłu wskazują nam drogę z uśmiechem na twarzy.
Docieram pod stary hangar, z którego już z dużej odległości słyszymy głośne krzyki.
Na miejscu setki skuterów i niesamowity smród. 8-)
Zabezpieczamy nasze jednoślady i wchodzimy do środka.
Na wejściu kupujemy bilety po 50 peso i jesteśmy sprawdzeni przez groźnie wyglądającego ochroniarza. :o
Atmosfera przypomina trochę, jak byśmy brali udział w czymś nielegalnym i mafijnym.
Jednak po przekroczeniu pierwszych drzwi wita nas szereg uśmiechów i zaciekawienia.
Jesteśmy tam jako jedyni turyści. :D
Uderza w nas niesamowita duchota, a dookoła unosi się kurz.
Przeciskamy się przez długi korytarz, w którym czekają na swoją kolej właściciele kogutów, którzy pieszczotliwie głaszczą podopiecznych i przygotowują do nadchodzącej walki.
Jesteśmy na trybunach, na których zajmujemy miejsce w „loży VIP”, tuż przy tablicy wyników. 8-)
Piętrowe trybuny wypełnione są do ostatniego miejsca ludźmi. Ba, powiedziałbym nawet, że jest nadkomplet. :o
W centralnym punkcie jest mata, przypominająca klatkę do walk MMA. Po środku leży kupa pierzu i rozbryzgana krew.
Nagle wszystko zamiera…
Do klatki wchodzą trenerzy ze swoimi kogutami.
Już z daleka daje się zauważyć podczepione długie ostrze do jednej z nóg koguta. Wszyscy widzowie wstają i się zaczyna…
„To trzeba przeżyć, żeby to zrozumieć, żeby w to uwierzyć.” – tym cytatem można to opisać. Jesteśmy w totalnym szoku co się dzieje! :shock:
Gwar, amok i niesamowite emocje wiszące w powietrzu. Na tablicach wywieszone są imiona walczących kogutów, rozlega się głośny dzwonek odmierzający czas przyjmowania zakładów a ludzie… jak opętani :!:
Wszyscy przekrzykują się wzajemnie, gestami wskazując na którego koguta i jaką kwotę obstawiają. A z tego co zauważamy, kwoty są ogromne!
W międzyczasie koguty na „ringu” dziobią się po szyjach – w ten sposób rozdrażniają się nawzajem i wyzwalają ducha walki.
Ostatnie chwile, zaczynamy !
Głośny gong, okrzyki milkną…
Trenerzy stawiają koguty w wyznaczonym miejscu i wychodzą z klatki.
Walka trwa krótko, może dwie minuty. Tyle wystarcza, aby przegrać lub się wzbogacić.
Po wszystkim, do klatki wchodzi ekipa sprzątająca, która przemywa matę z krwi przegranego i zamiata pióra, a osoba, która przyjmowała zakłady bardzo sprawnie wypłaca wygranym pieniądze. :)
Z zapartym tchem i różnymi emocjami oglądamy tak jeszcze kilka walk.
Jedne trwały bardzo długo, inne natomiast – jeden kopniak, podcięcie gardła i tryskająca krew. :o
Przegrany kogut ląduje w wiadrze, po czym trafia zapewne do jednej z pobliskich restauracji, wygrany natomiast dostaje drugie życie i w zależności od obrażeń – przygotowuje się do kolejnych walk. 8-)
Podsumowując, było to niesamowite doświadczenie.
Coś, czego nie uświadczymy w Europie. Skala tego zjawiska jest ogromna. Tutaj praktycznie każdy ma swojego koguta i przygotowuje go do walk…
Ufff, jesteśmy już na świeżym powietrzu. :D
Przez gryzący w gardle kurz każdemu chce się pić. Nawadniamy się i ruszamy w stronę przystani promowej, aby kupić bilety na jutrzejsze połączenie na Siquijor.
:idea: Słyszeliśmy, że często promy są zapełnione do ostatniego miejsca, a zakup biletu na chwilę przed planowanym wypłynięciem może okazać się niemożliwe, dlatego zawsze staramy się minimum dzień wcześniej podjechać i dokonać zakupu.
Terminal promowy Tagbilaran – to właśnie z tego miejsca ma odbyć się nasza jutrzejsza podróż.
Docieramy, a jako, że zaczyna burczeć w brzuchu, to postanawiamy się skorzystać z bardzo popularnej tutaj sieci Minute Burger, która ZAWSZE ma promocję BUY ONE, TAKE ONE :lol:
Zamawiamy burgery, a w międzyczasie podchodzę kilka metrów dalej do kas biletowych, zorientować się na temat cen biletów na prom.
Bilet za osobę kosztuje 700 php. Wracam zakomunikować to reszcie ekipy i… chwila zakłopotania :roll:
Otwieramy portfele, przeliczamy kasę pochowaną po kieszeniach i paczkach po chusteczkach – brakuje nam! :oops:
- ile brakuje? – z niedowierzaniem rzuca ktoś z tłumu;
- 100 peso – odpowiadamy zgodnie, dodając wszystkie nasze fundusze;
- ku*wa, ale jak to ?! przecież tyle siana mieliśmy – zastanawiamy się. :?:
Widmo powrotu na Panglao po pieniądze i powrót do przystani średnio nam się uśmiecha.
Godzina w jedną stronę, godzina w drugą, a na niebie pełne słońce i + 30 stopni w cieniu.
Tym bardziej, że mamy prawie 3000 php, a brakuje nam tylko stówki. :x
- ejj, za burgery zapłaciliśmy prawie 500 php – rzuca jeden z nas.
O masz, to Ci informacja. :roll:
Ale gamonie z nas, że najpierw rzuciliśmy się na żarcie, a nie przeliczyliśmy ile mamy przy sobie pieniędzy.
Śmiejemy się wszyscy, z jednoczesnymi łzami w oczach. :cry:
Rozkoszujemy się zatem burgerami :lol: i rozkminiamy co z tym fantem zrobić…
- a może zarobimy?! – podrywam się z entuzjazmem :D
- ale jak? Co Ty ćpiesz?! – z niedowierzaniem wszyscy.
- normalnie! Wymyślmy coś! Może pośpiewamy na ulicy? – pomysły same nasuwają się do głowy. :D
O dziwo, w tej beznadziejnej sytuacji nie było sprzeciwu. :D
Biegniemy zatem pod pobliskie garkuchnie gdzie miejscowi urządzają sobie karaoke.
Idealnie! Lepszej sytuacji nie mogliśmy trafić. :D
Proszę o mikrofon i ogłaszam, że: „jest z nami gwiazda muzyki pop w Polsce” – kieruję palcem na Sebka :lol: .
Witają go brawa pomieszane ze śmiechem lokalsów. :D
Opowiadam zatem, jak wygląda sytuacja. Że brakuje nam 100php na bilety. Że zostawiliśmy kasę w hostelu i pytam: „czy chcieliby przeżyć największe show w ich życiu i na żywo posłuchać niesamowitej barwy głosu naszego kolegi”. :?: :D
Spotyka się to o dziwo z dużym entuzjazmem. :D
My przecieramy oczy ze zdumienia a brzuchy zaczynają nas boleć od śmiechu. :lol:
Od razu dostajemy stówkę od chłopów, którzy zamawiają dla nas piwka, rum i zapraszają do stołu. :o
NIE SA MO WI TE ! :!:
Dla takich przygód warto podróżować :!:
Siedzimy tam kilka dłuższych chwil, rozmawiamy, opowiadamy o Polsce no i rzecz jasna – dajemy show!
Włączają nam jakąś Shakirę, na malutkim 20-calowym monitorze pojawia się tekst i dajemy (anty)popis :lol: naszych umiejętności wokalnych.
Po dobrej zabawie dziękujemy im za wsparcie i lecimy do kas po bilety.
Jakie było zdziwienie Pani w okienku, że wróciłem z kasą, a chwilę wcześniej błagalnym tonem prosiłem o sprzedaż biletów, bo brakuje nam 100php… :lol: 8-)
Szczęśliwi, z biletami w ręku i bagażem wrażeń wracamy do hostelu.
Tam się wstępnie pakujemy, oddajemy skutery i dogadzamy sobie godzinnym masażem za 300 php:
:arrow: Następny przystanek - Siquijor... :arrow: Siquijor !
Rano zamawiamy taxi, która za 400 php wiezie nas do przystani promowej Tagbilaran.
Wypływamy o 10:20, a po 1.20h jesteśmy na Siquijor, w porcie Larena.
Dlaczego Siquijor :?:
Zaplanowaliśmy tutaj nasze ostatnie 4,5/5 dni na filipińskich wyspach.
Gdzieś tam przeczytaliśmy, że wyspa jest piękna i stosunkowo mało popularna wśród turystów.
No i przede wszystkim pełna wodospadów! :D
Jak ktoś czytał moją relację z Tajlandii, to w jednej z ostatnich stron opisywałem skok z „klifu” na Koh Tao. Uwielbiamy takie rodzaje aktywności, ale po Tajlandii (ze względu na rejony, które wybraliśmy) czuliśmy spory niedosyt. :x
Na kilku blogach przeczytałem opis Siquijor w samych superlatywach, po czym dołączyłem do facebookowej grupy „Polacy na Siquijor”, której de facto mega nie polecam, ze względu (trudno mi tak mówić o rodakach) na przemądrzałych Polaków, którzy postradali wszystkie zmysły i uważają się za wielkich lokalsów, bo mają przy boku młode filipinki, a sami 50/60+. Wiem, brutalnie to brzmi, ale tak jest. Musiałem to w końcu napisać. 8-)
Nie miałbym nic przeciwko takim „związkom”, gdyby mieli choć grosz empatii i mniej przerośnięte ego.
Jest kilka ciekawszych grup na temat podróży po Filipinach ?
Odbiegłem od tematu. Sorry :?
Siquijor wita nas małym portem, a przed nim dziesiątkami tuktuków, tudzież tricykli.
Odchodząc kawałek łapiemy jeden i jedziemy w stronę zabookowanego wcześniej hostelu. (400php)
Podróż trwa małą godzinkę, bo pokonać musimy praktycznie całą wyspę.
Docieramy :D
Nasz nocleg?
Creme de la crème, wisienka na torcie, zwieńczenie wyjazdu – mógłbym tak wymieniać i wymieniać…
Po prostu – PETARDA :!: :!: :!: :o
Do dyspozycji mamy cały domek, z dwiema sypialniami, dwiema łazienkami z wc, dużym salonem, kuchnią, klimatyzacją, wiatrakami i… dużym gankiem ! :D
Przed domkiem pusta i piaszczysta plaża, palmy, leżaki.
RAJ – tylko tak, jednym słowem można opisać to miejsce. :D
Ależ trafiliśmy ! Nie przestajemy przekomarzać się, kto z nas to „wyrwał” w sieci. :lol:
Acha, bo nie napisałem :D spaliśmy w Palm Village Guesthouse Siquijor, a zarezerwowaliśmy go za pośrednictwem Agody ?
Przyznam, trochę zaszaleliśmy z ceną (choć i tak mega mało, jak na takie miejsce!!!), więc w przeliczeniu na osobę, noc kosztowała nas bagatela 50 zł. ?
Rozpakowujemy się, sprawdzamy zegarki… jest! 13:10, można!
Wyciągamy z plecaka 330 ml buteleczkę rumu i wznosimy toast za udaną miejscówkę :D
Po chwilach ekscytacji, sięgam po swoje niezawodne notatki i sprawdzam po raz enty, co można na Siquijor porabiać ?
Malutka wysepka, na której z pozoru nie ma nic nadzwyczajnego.
Jest za to cała masa wodospadów, plaże i krystalicznie czysta woda z (ponoć) ciekawym życiem podwodnym. :)
A moja klasyczna, prowizoryczna mapka wygląda tak:
Po chwili relaksu od razu wypożyczamy skutery. Pomaga nam w tym właścicielka hostelu, która dzwoni po znajomego, a ten angażując żonę i syna przywożą nam dwa, pachnące jeszcze nowością skutery.
Dopiero kilka chwil na tej wyspie, a już poznajemy przemiłych ludzi. :D
Nie musimy mocno negocjować i obawiać się o jakiekolwiek oszustwo.
Bierzemy skutery na cały pobyt i płacimy po 400 peso za dobę.
Plan na dziś? Plan na Siquijor?
:arrow: ZWOLNIĆ !
:arrow: Cieszyć się chwilą
:arrow: Wyczilować
Jako, że dotychczas zwiedzaliśmy z dużą intensywnością, to na Siquijor zdecydowanie chcemy wypocząć.
Co prawda nie jesteśmy osobami, które potrafią cały dzień przeleżeć na plaży, ale na tym etapie wyjazdu potrzeba nam chwili beztroski i nie trzymania się mocno planu.
Zasiadamy zatem na skutery i jedziemy „w miasto”. 8-) Czyli do małego centrum miasta San Juan, na obrzeżach którego się zatrzymaliśmy.
Malutki ryneczek, sporo straganów, sklepików, posterunek policji i liceum – a miejscowi witają się ze sobą na ulicy.
Przypomina to trochę typową polską wieś, w której każdy każdego zna. :D
Już odczuwamy, że życie płynie tu wyjątkowo wolno i sielankowo?
Kręcimy się chwilę po okolicy i zatrzymujemy na obiad w Tropical Fun-Ta-Sea, czyli knajpce położonej przy samym morzu, z rewelacyjnym klimatem i dobrym jedzeniem, w której de facto stołowaliśmy się jeszcze kilkukrotnie.
Po przeliczeniu budżetów wiemy, że możemy sobie w tych ostatnich dniach pozwolić na odpust cenowy :D