Pozwalam sobie trochę pobłądzić – kręcąc się tymi uliczkami, można dostać kolorowych zawrotów głowy. Jest ślicznie i cicho – hałas z głównej ulicy z dołu w zasadzie tu nie dociera. W jednym z domów ktoś gra na pianinie, a na murku przy ulicy zasiadło kilkoro słuchaczy.
Krótko po południu jednak jestem już wykończona, do tego nie-złamany palec daje mi się dzisiaj bardziej we znaki, niż w ostatnich dniach. Nie powinnam tyle chodzić… Uciążliwa myśl o ubezpieczeniu jest jak ten gorący oddech słońca na plecach. Zaczynam szukać więcej cienia, niż wrażeń.
Płowdiw był numerem trzy na mojej obowiązkowej liście i nie zawiodłam się. Jednak w tych warunkach przestaję mieć przyjemność z przebywania w nim. Rozumiem i zgadzam się, że fajnie mieć dwa dni na spokojne zwiedzanie i chciałam tu posiedzieć dłużej. Wyszło jednak trochę inaczej i muszę być bardziej „spontaniczna”.
;) W końcu przychodzi ten moment, kiedy mam dość i wizja przeniesienia się w chłodniejszy rejon pod górami robi się zbyt pociągająca. Mając za sobą w miarę spokojne dni, zaczynam powoli wierzyć w to, że najgorsze już za mną i więcej złych przygód mnie nie spotka. Czuję, że chyba zaczął się wkradać jakiś optymizm.
Nocleg w Borovets zarezerwowałam dużo wcześniej, tutaj moje jeżdżenie „ile gdzie będę chciała zostać” się kończy. Po dotarciu na miejsce mam problem ze znalezieniem apartamentu – tzn. wiem, który budynek, ale nie mam pojęcia, jak wejść i gdzie są klucze (dostałam tylko kod do skrzyneczki). Host z Booking nie napisał, nie odpowiadał też na moje pytania wczoraj. Dzwonię – próbujemy się dogadać, ale on ani słowa po angielsku. Proponuję, że ja po polsku, a on po rosyjsku (ponoć umie/rozumie), ale też nie bardzo. W pewnym momencie nawet przestaje ze mną w ogóle rozmawiać, zacina się i tyle. Widzę obok posterunek policji, więc idę tam zapytać. Uprzejmy pan w cywilu trochę na migi, ale ze skutkiem pomaga mi trafić pod właściwy adres. Ufff… Zabieram swoje graty z auta i się rozlokowuję. Szkoda, że mimo wcześniejszej rezerwacji, nikt się nie pofatygował, żeby powycierać kurze… Przecież nie będę tego wdychać… Od razu trafiam ze szmatką na router i widzę, że internet nie działa. Znowu próba kontaktu przez Booking, znowu bezskuteczna. Świetnie, pakietu unijnego pewnie już też nie mam – do rachunku za szybę pewnie dojdzie mi rachunek za telefon. Zła na sytuację i zła z głodu idę zapolować na jakąś obiadokolację. Najbliższe dwa markety nie oferują zbyt wiele. Tyle samo otwartych restauracji – przepłacam w jednej za makaron z sosem bolońskim i kieliszek czerwonego wina. W 10 minut przechodzę całą wieś. To miejsce to porażka, właściwie to dlaczego ja tu chciałam przyjechać?...
Dzień 7 – Borovets Nie jestem typem górskim – wolę morze. Ale czasem trzeba wyjść poza swoją strefę komfortu, czasem dobrze się przełamać, żeby zobaczyć coś innego. A odkąd wiedziałam, że nie zobaczę Siedmiu Jezior, wejście na Musałę nabrało kolorów. Wymyśliłam sobie, że najbliżej i najwygodniej będzie mi z Borovets: najpierw wyciągiem, a później do szczytu już z buta. Może jakoś mi się uda z tą kontuzją. Tylko jak przyjechałam i kręciłam się w poszukiwaniu apartamentu, zaczepił mnie jeden miejscowy. Zagadnęłam go o Musałę i co? Wyciąg nie działa, uruchamiają dopiero za tydzień!... A na Musale leży śnieg i jest całe 5 stopni. Aha, czyli jestem nieprzygotowana – mam ciuchy może do 15 stopni. I co teraz? Poprzedniego dnia wieczorem grzebałam trochę po internecie, co bym mogła ze sobą zrobić, skoro już tu zostaję na 2 noce. Góry muszą być. Jakoś. Jakkolwiek… Szukam, czytam, kombinuję, aż trafiam na wpisy, że w tych górach żyją niedźwiedzie i o tej porze już dawno nie śpią. Aha… Wstaję znowu wcześnie, śniadanko i kawa, a potem postanawiam, że nie odpuszczę wszystkiego. O 9 startuję do Tsarskiej Bystrzycy, później zamierzam iść dalej. Budynek pałacu jest interpretacją XIX-wiecznej architektury bułgarskiej ze śladami europejskiego romantyzmu. Utrzymano spójność stylów wewnątrz, jak i na zewnątrz – wzory folklorystyczne idą w parze z drewnianymi sufitami i kolumnami rzeźbionymi według bułgarskiej tradycji. Podłogi pokrywają dywany tkane w Kotel i Chiprovtsi – małych miasteczkach, które rozsławiły kraj swoimi produktami. W pałacu można też zobaczyć kajutę ze statku, którą król otrzymał w prezencie od kapitana łodzi „Nowa Ameryka”. Tyle głosi ulotka, jednak nie będzie mi dane zobaczyć wnętrza, bo pałac jest zamknięty, można zwiedzić tylko teren wokół (6 BGN), wraz z kaplicą i elektrownią wodną.
Podoba mi się, dużo zieleni, cisza, spokój. Mogłabym mieć taką chatkę za miastem, na weekendy.
;) Teren nie jest duży, także nie zamarudzę. Po drugiej stronie jezdni, naprzeciwko bramy do Tsarskiej Bystrzycy, znajduję przejście, które prowadzi do szlaku czerwonego na Musałę. Idę, ile dam radę, jak to będzie, dokąd wytrzymam. Na mapach widzę kilka ścieżek, jest opcja mniejszego kółka, to mam jak zawrócić, w razie czego.
Początkowo droga jest dość płaska, idzie się przyjemnie. No, może gdyby nie te muchy, które zaczynają mi latać nad głową. Szlak prowadzi przez las – wysoka wilgotność i rosnąca temperatura szybko dają mi się we znaki, a muchy jeszcze bardziej. Po jakimś czasie przypominają mi się niedźwiedzie – może by coś zaśpiewać? Albo poklaskać? Przecież ja tu jestem sama jak palec, a jak mi się coś stanie? Cały ten wyjazd przecież dostawałam znaki… Nieeeee, weź się w garść, kobieto! Urlop, to urlop, przestań się stresować… Te i inne rozważania towarzyszą mi w drodze, aż decyduję, że nie mam się co szarpać. Nie muszę nic nikomu udowadniać, a tym bardziej sobie. Nie jestem w pełni w formie (nie-złamany palec pulsuje), ubrań też nie mam na wyższe partie, nie mam szans dojść nawet do Dolnego Jeziora. Obieram plan B, skręcam z głównego szlaku na Sitnyakovo Rock i górną stację wyciągu, wracając pętlą za drewnianą letnią rezydencją królewską o tej samej nazwie.
Idąc w górę, nie spotkałam żywej duszy. Dopiero od wyciągu w dół zaczynam mijać ludzi zmierzających w przeciwnym kierunku. Wilgotność spadła, ale temperatura nie koniecznie. Do apartamentu wróciłam po prawie 3,5h i podobno 16km spaceru (tyle mi naliczyła aplikacja). Nieźle, ale jest raptem 13:00, więc coś by trzeba zrobić z resztą dnia. Z górami to by było chyba na tyle, więc się ogarniam i jadę do Samokova. Jest parę stopni cieplej, słoneczniei i naprawdę przyjemnie. Jest gdzie się ruszyć i co zobaczyć. Zostaję prawie do wieczora, w Borovcu nie mam co robić, a tu nawet kaczki i łabędzie chętnie podchodzą do ludzi i wcale nie po to, żeby wysępić jakieś jedzenie.
Oczywiście na każdym etapie mojej podróży nie brakuje pamiątek po wspaniałych czasach socjalistycznych. Ale nie uwieczniam ich - chciałam zobaczyć Bułgarię, a nie ZSRR. To jest część historii, ale nie część tego narodu i jego kultury. Nie każdego stać na przebudowy i inwestycje, którymi można się potem pochwalić i przyciągać nimi tłumy turystów. Nie wydaje mi się też, żeby sami Bułgarzy byli dumni z tych pamiątek i chcieli je koniecznie zachować - ale przyznaję, nie miałam okazji zapytać.Dzień 8 – Stob i relokacja Dzisiaj mam oddać auto i po południu wsiąść do autobusu do Skopje. Jak wykorzystać jeszcze ten czas i odcinek, który mi został? O co by tu można zahaczyć? Znajduję Stob, szumnie nazywane piramidami, mnie raczej przypominają odrobinę Kapadocję. Niech będzie, zrobię tam przystanek i potem prosto do stolicy. Na końcu wsi Stob jest spory parking, gdzie bez problemu można zostawić auto. Do włóczących się wszędzie psów powoli zaczynam przywykać. Na początku ścieżki stoi budka-kontenerek, w którym pani sprzedaje wejściówki za bodajże 4 BGN. Później już tylko trochę kamieni, piasku, aż dochodzę do pomarańczowego pyłu. Robi się stromo, wystają kamienie – nie polecam w adidasach, chociaż minęłam miejscowych w (a jakże!) gumowych klapkach. Do miejsca, gdzie można w końcu coś zobaczyć, idzie się dobre 20 minut. I cały czas w niemiłosiernie palącym słońcu. W połowie drogi wszystko się do mnie klei. Od czasu do czasu jest jakaś ławeczka, raz nawet altanka, do której się można na chwilę schować i odpocząć. I w zasadzie chyba po tych 20 minutach jest koniec ścieżki – chyba, bo nie zdecydowałam się kontynuować tego spaceru dalej. Po sprawdzeniu czasu uznałam, że wyprawa w dół pójdzie jednak wolniej, bo trzeba uważać pod nogi, a muszę zdążyć dojechać na czas. Patrząc na mapy wydaje mi się, że jest tam kilka tras, ale tą doszłam prawie do samego końca.
Między zwrotem samochodu, który zajął może 10 minut, a dojazdem na dworzec autobusowy, miałam zarezerwowane 3 godziny. Na nieprzewidziane opóźnienia i jedzenie. Mogłam więc ze spokojem pojechać na dworzec i tam zjeść. W barze na piętrze może szału nie było, ale za to bardzo przyjaźnie dla portfela. Zdążyłam trochę odpocząć, kupić kanapki na jutrzejsze śniadanie (dojadę raczej późno) i jeszcze się pokręcić tam i z powrotem po hali, skoro później mam siedzieć ponad 4h, jak wskazuje rozkład jazdy. Zorientowałam się wcześniej, z którego peronu jedziemy, więc zostaję w klimatyzowanym budynku dworca i przez szyby spoglądałam tylko, kiedy autobus podjedzie. Bilety kupiłam na GetByBus i wydrukowałam, zgodnie z wymogiem. Autobus przewoźnika Makedonija Soobrakaj miał już swoje lata, przedni zderzak mocno podrdzewiały, ogólnie standard, który mnie w ogóle nie zdziwił, a nawet trochę się spodziewałam. I do tego zamkniętą na klucz toaletę, w związku z czym kierowca miał się zatrzymać w połowie drogi, po przekroczeniu granicy. Nawet mu nieźle szło po angielsku, całkiem w porządku człowiek. Miał listę z nazwiskami wszystkich pasażerów, wiedział dokładnie, ilu nas będzie i czekał do ostatniej chwili na parę Japończyków, którzy stawili się tuż przed odjazdem. Wyruszyliśmy o czasie. Opuszczałam Bułgarię, która (jak na pierwszą wizytę) przysporzyła mi tyle stresów. Ciesząc się, że z drugim samochodem nie miałam już żadnych zdarzeń i ostatnie dni mimo wszystko spędziłam miło, z zadowoleniem czekałam na to, jak wypadnie (również pierwszy) pobyt w Macedonii. Jednym z pasażerów okazał się młody chłopak, który pracuje jako przewodnik wycieczek po Bałkanach i właśnie wracał do domu. Gadaliśmy chyba do samej granicy, więc czas zleciał szybko. Na granicy oczywiście procedury, w ramach których nawet wyciągamy i otwieramy wszystkie walizki. Przy 5 pasażerach zeszło nam ze 20 minut, przy czym obok nas w tym czasie granicę przekraczały może 3 samochody osobowe. To chyba całkiem sprawnie. Po wszystkim wsiadamy znowu i za kilka minut docieramy do większej stacji benzynowej na umówiony postój „techniczny”. Kiedy wszyscy już byliśmy już gotowi do dalszej drogi, autobus zdechł… Tak po prostu sobie zgasł i postanowił, że się nie odpali. Nie i koniec.
:D Kierowca zaczął się krzątać, próbując go naprawić. Mój nowy znajomy przewodnik coś tam mu pomagał, to podawał narzędzia, to próbował znowu odpalić silnik. A ja? Jestem oazą spokoju, kwiatem lotosu na tafli jeziora… i zaczynam się śmiać! Dlaczego mnie to w ogóle nie dziwi, że się popsuł? Dlaczego mnie to w ogóle nie zdenerwowało? Cóż, przecież to było oczywiste, że ten wyjazd się jeszcze nie skończył…
:D Witamy w Macedonii!
Po dłuższej walce kierowca się poddał i zapadła decyzja, że przyślą po nas transport zastępczy ze Skopje. W oczekiwaniu opowiedziałam im o swoich przygodach i zażartowałam, że nie mogło być inaczej, skoro to ja jadę w tym autobusie.
:D Tym sposobem planowany krótki przystanek zajął ponad 2,5 godziny, za to w wesołej atmosferze. W międzyczasie wyłożyłam kasę na telefon (bo to przecież już poza UE), znowu z pytaniem o klucze i informacją, że dotrę później, niż deklarowałam – tym razem właścicielka dobrze mówi po angielsku i sama mieszka przez ścianę, więc mam się o nic nie martwić. Jak dojadę, to dojadę, ona tu jest i mi otworzy. Do apartamentu docieram niczym Kopciuszek, chwilę przed północą… déjà vu???Dzień 9 – Skopje Mieszkanie na ostatnim, czwartym piętrze było porządnie nagrzane, a mnie po przyjeździe nawet nie przyszło do głowy, że powinnam mieć klimatyzację – pootwierałam tylko okna, żeby mieć jako taki ruch powietrza i padłam nieprzytomna. Niestety, temperatura i zegar biologiczny nadal brały górę i wczesnym rankiem otworzyły mi szeroko oczy, chociaż reszta ciała nie była skora do współpracy. Ale wstałam, bo trzeba nakarmić tasiemca. Po tradycyjnych obrządkach pozamykałam okna i równie tradycyjnie opuściłam mieszkanie, udając się w kierunku centrum. Prognoza pogody nie miała litości: 35 stopni.
- Nie spodziewaj się wiele po Skopje – powiedział mój nowy znajomy przewodnik w autobusie. - Nie spodziewam się – odpowiedziałam z uśmiechem. O stolicy Macedonii Północnej czytałam co nieco przed wyjazdem i wiedziałam o projekcie Skopje 2014. Rozmawiając z moim nowym towarzyszem podróży, oznaczyłam sobie pinezkami na mapie najważniejsze punkty, z uwzględnieniem kilku jego propozycji. Nie oszukujmy się, to nie mogła być długa lista.
W zasadzie obeszłam wszystko chyba w 2 godziny. Na południe zdecydowałam się wrócić do mieszkania i jednak przeczekać najgorsze (jak rasowy południowiec). Po drodze upolowałam tylko jedzenie w Vero, żeby po południu móc zrealizować drugą część planu. W mieszkaniu nadal było bardzo ciepło. Moje szare komórki były najwyraźniej solidnie przegrzane, bo nadal nie wpadłam na to, żeby odpalić klimę. W ogóle jej nie zauważałam! Dopiero jak zjadłam i odpoczęłam, zabrałam się za przeszukanie wszystkich szafek, bo nigdzie na wierzchu nie znalazłam pilota. Klimatyzator był tak żółty ze starości, że w zasadzie nie zdziwiłoby mnie, gdyby nie działał… Pilot się znalazł, w najdalszej i najbardziej zdezelowanej szafce, jaka była w tym mieszkaniu i zupełnie po drugiej jego stronie, względem usytuowania aparatury. I okazało się, że sprzęt nieźle hula! Przed wyjściem nastawiłam porządne chłodzenie – może dzisiaj będę normalnie spać.
Mieszkanie mam 10 minut od dworca, więc docieram w ekspresowym tempie. Na ławeczce siedzi jeden turysta, zagaduję o bilet na górę Vodno. Mówi, że kupił w aplikacji, albo mogę w tamtej budce tam… Budka nieczynna, żadnej aplikacji ne mam, a tu już idzie kierowca. Zapytałam o bilet - for free. No cóż, mój nowy znajomy przewodnik wytłumaczył mi, jak to działa i że nie jest for free, ale nikt tego nie sprawdzi i turystom się odpuszcza. No ma to sens.
;) Także z czystym sumieniem zasiadam na górnym pokładzie, w końcu to też jest forma zwiedzania kraju.
;) Wyciąg jeszcze czynny, płacę 100 MKD i wsiadam do wagonika numer 7 – moja ulubiona cyfra. W ostatniej chwili wskakuje jeszcze para Polaków, witają się ze mną po angielsku, odpowiadam tak samo i nie zdradzam się. Prowadzą luźną rozmowę o wrażeniach ze Skopje, nie mam ochoty się wtrącać, ani zagadywać, niech tak zostanie. A na górze to co zwykle: parę ładnych widoczków i jeden brzydszy na miasto.
:) Kilka ścieżek spacerowych i mapa, dokąd mogą zaprowadzić, włącznie z tą najważniejszą i najdłuższą ścieżką do Kanionu Matka.
Wielkie Tarnowo mogę darować, to w sumie bardziej urbex, ale pisanie że Skopje jest nieciekawe i niezobaczenie niczego z tego co jest w tym mieście wyjątkowe to już nie żal tylko zbrodnia. Otóż projekt Skopje 2014 to jest taki styropianowy żart historii, bowiem miasto przeżyło transformację znacznie wcześniej po trzęsieniu ziemi. Co więcej w odbudowie uczestniczyli znaczący architekci włączając to polskie tygrysy - tu projekt został zrealizowany oraz koncepcję zabudowy centrum tylko w nieiwlkim stopniu, autorstwa pracowni Kenzo Tange.Mimo to efekt jest unikalny i spektakularny, a centralnie zlokalizowane budynki poczty - cęściowo spalony czy kampus uniwersytetu Cyryla i Metodego robią wrażenie nawet na kompletnych laikach nie czujących architektury Nie będę wrzucał swoich zdjęć, ale oferuję link do artykułuhttps://architizer.com/blog/inspiration ... arthquake/
Wiadomo ze to nie dyskusja komu się co podoba, ale ja się zgadzam z tym, ze pisanie o Skopje ze jest nudne to nadużycie. Byłem dwa tygodnie temu. Jak dla mnie na serio fajne. Co więcej, chętnie tam wrócę na jakiś weekend ze znajomymi.
Pozwalam sobie trochę pobłądzić – kręcąc się tymi uliczkami, można dostać kolorowych zawrotów głowy. Jest ślicznie i cicho – hałas z głównej ulicy z dołu w zasadzie tu nie dociera. W jednym z domów ktoś gra na pianinie, a na murku przy ulicy zasiadło kilkoro słuchaczy.
Krótko po południu jednak jestem już wykończona, do tego nie-złamany palec daje mi się dzisiaj bardziej we znaki, niż w ostatnich dniach. Nie powinnam tyle chodzić… Uciążliwa myśl o ubezpieczeniu jest jak ten gorący oddech słońca na plecach. Zaczynam szukać więcej cienia, niż wrażeń.
Płowdiw był numerem trzy na mojej obowiązkowej liście i nie zawiodłam się. Jednak w tych warunkach przestaję mieć przyjemność z przebywania w nim. Rozumiem i zgadzam się, że fajnie mieć dwa dni na spokojne zwiedzanie i chciałam tu posiedzieć dłużej. Wyszło jednak trochę inaczej i muszę być bardziej „spontaniczna”. ;) W końcu przychodzi ten moment, kiedy mam dość i wizja przeniesienia się w chłodniejszy rejon pod górami robi się zbyt pociągająca.
Mając za sobą w miarę spokojne dni, zaczynam powoli wierzyć w to, że najgorsze już za mną i więcej złych przygód mnie nie spotka. Czuję, że chyba zaczął się wkradać jakiś optymizm.
Nocleg w Borovets zarezerwowałam dużo wcześniej, tutaj moje jeżdżenie „ile gdzie będę chciała zostać” się kończy. Po dotarciu na miejsce mam problem ze znalezieniem apartamentu – tzn. wiem, który budynek, ale nie mam pojęcia, jak wejść i gdzie są klucze (dostałam tylko kod do skrzyneczki). Host z Booking nie napisał, nie odpowiadał też na moje pytania wczoraj. Dzwonię – próbujemy się dogadać, ale on ani słowa po angielsku. Proponuję, że ja po polsku, a on po rosyjsku (ponoć umie/rozumie), ale też nie bardzo. W pewnym momencie nawet przestaje ze mną w ogóle rozmawiać, zacina się i tyle. Widzę obok posterunek policji, więc idę tam zapytać. Uprzejmy pan w cywilu trochę na migi, ale ze skutkiem pomaga mi trafić pod właściwy adres. Ufff…
Zabieram swoje graty z auta i się rozlokowuję. Szkoda, że mimo wcześniejszej rezerwacji, nikt się nie pofatygował, żeby powycierać kurze… Przecież nie będę tego wdychać… Od razu trafiam ze szmatką na router i widzę, że internet nie działa. Znowu próba kontaktu przez Booking, znowu bezskuteczna. Świetnie, pakietu unijnego pewnie już też nie mam – do rachunku za szybę pewnie dojdzie mi rachunek za telefon.
Zła na sytuację i zła z głodu idę zapolować na jakąś obiadokolację. Najbliższe dwa markety nie oferują zbyt wiele. Tyle samo otwartych restauracji – przepłacam w jednej za makaron z sosem bolońskim i kieliszek czerwonego wina. W 10 minut przechodzę całą wieś. To miejsce to porażka, właściwie to dlaczego ja tu chciałam przyjechać?...
Dzień 7 – Borovets
Nie jestem typem górskim – wolę morze. Ale czasem trzeba wyjść poza swoją strefę komfortu, czasem dobrze się przełamać, żeby zobaczyć coś innego. A odkąd wiedziałam, że nie zobaczę Siedmiu Jezior, wejście na Musałę nabrało kolorów. Wymyśliłam sobie, że najbliżej i najwygodniej będzie mi z Borovets: najpierw wyciągiem, a później do szczytu już z buta. Może jakoś mi się uda z tą kontuzją.
Tylko jak przyjechałam i kręciłam się w poszukiwaniu apartamentu, zaczepił mnie jeden miejscowy. Zagadnęłam go o Musałę i co? Wyciąg nie działa, uruchamiają dopiero za tydzień!... A na Musale leży śnieg i jest całe 5 stopni. Aha, czyli jestem nieprzygotowana – mam ciuchy może do 15 stopni. I co teraz?
Poprzedniego dnia wieczorem grzebałam trochę po internecie, co bym mogła ze sobą zrobić, skoro już tu zostaję na 2 noce. Góry muszą być. Jakoś. Jakkolwiek… Szukam, czytam, kombinuję, aż trafiam na wpisy, że w tych górach żyją niedźwiedzie i o tej porze już dawno nie śpią. Aha…
Wstaję znowu wcześnie, śniadanko i kawa, a potem postanawiam, że nie odpuszczę wszystkiego. O 9 startuję do Tsarskiej Bystrzycy, później zamierzam iść dalej.
Budynek pałacu jest interpretacją XIX-wiecznej architektury bułgarskiej ze śladami europejskiego romantyzmu. Utrzymano spójność stylów wewnątrz, jak i na zewnątrz – wzory folklorystyczne idą w parze z drewnianymi sufitami i kolumnami rzeźbionymi według bułgarskiej tradycji. Podłogi pokrywają dywany tkane w Kotel i Chiprovtsi – małych miasteczkach, które rozsławiły kraj swoimi produktami. W pałacu można też zobaczyć kajutę ze statku, którą król otrzymał w prezencie od kapitana łodzi „Nowa Ameryka”. Tyle głosi ulotka, jednak nie będzie mi dane zobaczyć wnętrza, bo pałac jest zamknięty, można zwiedzić tylko teren wokół (6 BGN), wraz z kaplicą i elektrownią wodną.
Podoba mi się, dużo zieleni, cisza, spokój. Mogłabym mieć taką chatkę za miastem, na weekendy. ;)
Teren nie jest duży, także nie zamarudzę. Po drugiej stronie jezdni, naprzeciwko bramy do Tsarskiej Bystrzycy, znajduję przejście, które prowadzi do szlaku czerwonego na Musałę. Idę, ile dam radę, jak to będzie, dokąd wytrzymam. Na mapach widzę kilka ścieżek, jest opcja mniejszego kółka, to mam jak zawrócić, w razie czego.
Początkowo droga jest dość płaska, idzie się przyjemnie. No, może gdyby nie te muchy, które zaczynają mi latać nad głową. Szlak prowadzi przez las – wysoka wilgotność i rosnąca temperatura szybko dają mi się we znaki, a muchy jeszcze bardziej. Po jakimś czasie przypominają mi się niedźwiedzie – może by coś zaśpiewać? Albo poklaskać? Przecież ja tu jestem sama jak palec, a jak mi się coś stanie? Cały ten wyjazd przecież dostawałam znaki… Nieeeee, weź się w garść, kobieto! Urlop, to urlop, przestań się stresować…
Te i inne rozważania towarzyszą mi w drodze, aż decyduję, że nie mam się co szarpać. Nie muszę nic nikomu udowadniać, a tym bardziej sobie. Nie jestem w pełni w formie (nie-złamany palec pulsuje), ubrań też nie mam na wyższe partie, nie mam szans dojść nawet do Dolnego Jeziora. Obieram plan B, skręcam z głównego szlaku na Sitnyakovo Rock i górną stację wyciągu, wracając pętlą za drewnianą letnią rezydencją królewską o tej samej nazwie.
Idąc w górę, nie spotkałam żywej duszy. Dopiero od wyciągu w dół zaczynam mijać ludzi zmierzających w przeciwnym kierunku. Wilgotność spadła, ale temperatura nie koniecznie. Do apartamentu wróciłam po prawie 3,5h i podobno 16km spaceru (tyle mi naliczyła aplikacja). Nieźle, ale jest raptem 13:00, więc coś by trzeba zrobić z resztą dnia. Z górami to by było chyba na tyle, więc się ogarniam i jadę do Samokova. Jest parę stopni cieplej, słoneczniei i naprawdę przyjemnie. Jest gdzie się ruszyć i co zobaczyć. Zostaję prawie do wieczora, w Borovcu nie mam co robić, a tu nawet kaczki i łabędzie chętnie podchodzą do ludzi i wcale nie po to, żeby wysępić jakieś jedzenie.
Oczywiście na każdym etapie mojej podróży nie brakuje pamiątek po wspaniałych czasach socjalistycznych. Ale nie uwieczniam ich - chciałam zobaczyć Bułgarię, a nie ZSRR. To jest część historii, ale nie część tego narodu i jego kultury. Nie każdego stać na przebudowy i inwestycje, którymi można się potem pochwalić i przyciągać nimi tłumy turystów. Nie wydaje mi się też, żeby sami Bułgarzy byli dumni z tych pamiątek i chcieli je koniecznie zachować - ale przyznaję, nie miałam okazji zapytać.Dzień 8 – Stob i relokacja
Dzisiaj mam oddać auto i po południu wsiąść do autobusu do Skopje.
Jak wykorzystać jeszcze ten czas i odcinek, który mi został? O co by tu można zahaczyć? Znajduję Stob, szumnie nazywane piramidami, mnie raczej przypominają odrobinę Kapadocję. Niech będzie, zrobię tam przystanek i potem prosto do stolicy.
Na końcu wsi Stob jest spory parking, gdzie bez problemu można zostawić auto. Do włóczących się wszędzie psów powoli zaczynam przywykać. Na początku ścieżki stoi budka-kontenerek, w którym pani sprzedaje wejściówki za bodajże 4 BGN. Później już tylko trochę kamieni, piasku, aż dochodzę do pomarańczowego pyłu. Robi się stromo, wystają kamienie – nie polecam w adidasach, chociaż minęłam miejscowych w (a jakże!) gumowych klapkach.
Do miejsca, gdzie można w końcu coś zobaczyć, idzie się dobre 20 minut. I cały czas w niemiłosiernie palącym słońcu. W połowie drogi wszystko się do mnie klei. Od czasu do czasu jest jakaś ławeczka, raz nawet altanka, do której się można na chwilę schować i odpocząć. I w zasadzie chyba po tych 20 minutach jest koniec ścieżki – chyba, bo nie zdecydowałam się kontynuować tego spaceru dalej. Po sprawdzeniu czasu uznałam, że wyprawa w dół pójdzie jednak wolniej, bo trzeba uważać pod nogi, a muszę zdążyć dojechać na czas. Patrząc na mapy wydaje mi się, że jest tam kilka tras, ale tą doszłam prawie do samego końca.
Między zwrotem samochodu, który zajął może 10 minut, a dojazdem na dworzec autobusowy, miałam zarezerwowane 3 godziny. Na nieprzewidziane opóźnienia i jedzenie. Mogłam więc ze spokojem pojechać na dworzec i tam zjeść. W barze na piętrze może szału nie było, ale za to bardzo przyjaźnie dla portfela. Zdążyłam trochę odpocząć, kupić kanapki na jutrzejsze śniadanie (dojadę raczej późno) i jeszcze się pokręcić tam i z powrotem po hali, skoro później mam siedzieć ponad 4h, jak wskazuje rozkład jazdy. Zorientowałam się wcześniej, z którego peronu jedziemy, więc zostaję w klimatyzowanym budynku dworca i przez szyby spoglądałam tylko, kiedy autobus podjedzie.
Bilety kupiłam na GetByBus i wydrukowałam, zgodnie z wymogiem. Autobus przewoźnika Makedonija Soobrakaj miał już swoje lata, przedni zderzak mocno podrdzewiały, ogólnie standard, który mnie w ogóle nie zdziwił, a nawet trochę się spodziewałam. I do tego zamkniętą na klucz toaletę, w związku z czym kierowca miał się zatrzymać w połowie drogi, po przekroczeniu granicy. Nawet mu nieźle szło po angielsku, całkiem w porządku człowiek. Miał listę z nazwiskami wszystkich pasażerów, wiedział dokładnie, ilu nas będzie i czekał do ostatniej chwili na parę Japończyków, którzy stawili się tuż przed odjazdem. Wyruszyliśmy o czasie.
Opuszczałam Bułgarię, która (jak na pierwszą wizytę) przysporzyła mi tyle stresów. Ciesząc się, że z drugim samochodem nie miałam już żadnych zdarzeń i ostatnie dni mimo wszystko spędziłam miło, z zadowoleniem czekałam na to, jak wypadnie (również pierwszy) pobyt w Macedonii. Jednym z pasażerów okazał się młody chłopak, który pracuje jako przewodnik wycieczek po Bałkanach i właśnie wracał do domu. Gadaliśmy chyba do samej granicy, więc czas zleciał szybko.
Na granicy oczywiście procedury, w ramach których nawet wyciągamy i otwieramy wszystkie walizki. Przy 5 pasażerach zeszło nam ze 20 minut, przy czym obok nas w tym czasie granicę przekraczały może 3 samochody osobowe. To chyba całkiem sprawnie. Po wszystkim wsiadamy znowu i za kilka minut docieramy do większej stacji benzynowej na umówiony postój „techniczny”. Kiedy wszyscy już byliśmy już gotowi do dalszej drogi, autobus zdechł…
Tak po prostu sobie zgasł i postanowił, że się nie odpali. Nie i koniec. :D
Kierowca zaczął się krzątać, próbując go naprawić. Mój nowy znajomy przewodnik coś tam mu pomagał, to podawał narzędzia, to próbował znowu odpalić silnik. A ja? Jestem oazą spokoju, kwiatem lotosu na tafli jeziora… i zaczynam się śmiać! Dlaczego mnie to w ogóle nie dziwi, że się popsuł? Dlaczego mnie to w ogóle nie zdenerwowało? Cóż, przecież to było oczywiste, że ten wyjazd się jeszcze nie skończył… :D Witamy w Macedonii!
Po dłuższej walce kierowca się poddał i zapadła decyzja, że przyślą po nas transport zastępczy ze Skopje. W oczekiwaniu opowiedziałam im o swoich przygodach i zażartowałam, że nie mogło być inaczej, skoro to ja jadę w tym autobusie. :D Tym sposobem planowany krótki przystanek zajął ponad 2,5 godziny, za to w wesołej atmosferze. W międzyczasie wyłożyłam kasę na telefon (bo to przecież już poza UE), znowu z pytaniem o klucze i informacją, że dotrę później, niż deklarowałam – tym razem właścicielka dobrze mówi po angielsku i sama mieszka przez ścianę, więc mam się o nic nie martwić. Jak dojadę, to dojadę, ona tu jest i mi otworzy.
Do apartamentu docieram niczym Kopciuszek, chwilę przed północą… déjà vu???Dzień 9 – Skopje
Mieszkanie na ostatnim, czwartym piętrze było porządnie nagrzane, a mnie po przyjeździe nawet nie przyszło do głowy, że powinnam mieć klimatyzację – pootwierałam tylko okna, żeby mieć jako taki ruch powietrza i padłam nieprzytomna. Niestety, temperatura i zegar biologiczny nadal brały górę i wczesnym rankiem otworzyły mi szeroko oczy, chociaż reszta ciała nie była skora do współpracy. Ale wstałam, bo trzeba nakarmić tasiemca. Po tradycyjnych obrządkach pozamykałam okna i równie tradycyjnie opuściłam mieszkanie, udając się w kierunku centrum. Prognoza pogody nie miała litości: 35 stopni.
- Nie spodziewaj się wiele po Skopje – powiedział mój nowy znajomy przewodnik w autobusie.
- Nie spodziewam się – odpowiedziałam z uśmiechem.
O stolicy Macedonii Północnej czytałam co nieco przed wyjazdem i wiedziałam o projekcie Skopje 2014. Rozmawiając z moim nowym towarzyszem podróży, oznaczyłam sobie pinezkami na mapie najważniejsze punkty, z uwzględnieniem kilku jego propozycji. Nie oszukujmy się, to nie mogła być długa lista.
W zasadzie obeszłam wszystko chyba w 2 godziny. Na południe zdecydowałam się wrócić do mieszkania i jednak przeczekać najgorsze (jak rasowy południowiec). Po drodze upolowałam tylko jedzenie w Vero, żeby po południu móc zrealizować drugą część planu.
W mieszkaniu nadal było bardzo ciepło. Moje szare komórki były najwyraźniej solidnie przegrzane, bo nadal nie wpadłam na to, żeby odpalić klimę. W ogóle jej nie zauważałam!
Dopiero jak zjadłam i odpoczęłam, zabrałam się za przeszukanie wszystkich szafek, bo nigdzie na wierzchu nie znalazłam pilota. Klimatyzator był tak żółty ze starości, że w zasadzie nie zdziwiłoby mnie, gdyby nie działał…
Pilot się znalazł, w najdalszej i najbardziej zdezelowanej szafce, jaka była w tym mieszkaniu i zupełnie po drugiej jego stronie, względem usytuowania aparatury. I okazało się, że sprzęt nieźle hula! Przed wyjściem nastawiłam porządne chłodzenie – może dzisiaj będę normalnie spać.
Mieszkanie mam 10 minut od dworca, więc docieram w ekspresowym tempie. Na ławeczce siedzi jeden turysta, zagaduję o bilet na górę Vodno. Mówi, że kupił w aplikacji, albo mogę w tamtej budce tam… Budka nieczynna, żadnej aplikacji ne mam, a tu już idzie kierowca. Zapytałam o bilet - for free. No cóż, mój nowy znajomy przewodnik wytłumaczył mi, jak to działa i że nie jest for free, ale nikt tego nie sprawdzi i turystom się odpuszcza. No ma to sens. ;) Także z czystym sumieniem zasiadam na górnym pokładzie, w końcu to też jest forma zwiedzania kraju. ;)
Wyciąg jeszcze czynny, płacę 100 MKD i wsiadam do wagonika numer 7 – moja ulubiona cyfra. W ostatniej chwili wskakuje jeszcze para Polaków, witają się ze mną po angielsku, odpowiadam tak samo i nie zdradzam się. Prowadzą luźną rozmowę o wrażeniach ze Skopje, nie mam ochoty się wtrącać, ani zagadywać, niech tak zostanie.
A na górze to co zwykle: parę ładnych widoczków i jeden brzydszy na miasto. :) Kilka ścieżek spacerowych i mapa, dokąd mogą zaprowadzić, włącznie z tą najważniejszą i najdłuższą ścieżką do Kanionu Matka.