Dodaj Komentarz
Komentarze (12)
tiktak
7 grudnia 2018 21:44
Odpowiedz
Trochę dziwnie nam było ten samochód z kierowcą wynajmować, ale w Birmie tak trzeba.Po pierwsze - bo cudzoziemcy nie mogą wynająć auta bez kierowcy.Po drugie - nawet gdyby mogli, to niechybnie natychmiast wyrządziliby tym szkodę sobie i otoczeniupowodując jakiś straszny wypadek zaraz po opuszczeniu wypożyczalni.Rzecz w tym, że tutaj jeździ się jeszcze inaczej niż w Chinach, Indiach czy Nepalu.Tam wszystko jest jasne - trąbi się non stop, jedzie jak się da, lewą, prawą stroną albo środkiem, więcwiadomo, że wszystko jest nieprzewidywalne i każdy uważa na siebie i innych.A w Birmie?Niby jedziemy grzecznie, aż tu nagle, na ukos przez skrzyżowanie, potem trochę lewą.Chwilę potem - znowu jak należy.Manewry kierowców są nie do przewidzenia poza jednym przypadkiem:gdy jesteśmy pieszym - wszyscy bez wyjątku będą próbowali nas rozjechać.To wcale nie żart. Jeżeli będziecie w Rangunie i zajdzie potrzeba znalezienia się po drugiej stronieulicy - nie dajcie się zwieść tym, że na jezdni są namalowane pasy!Wynajmijcie taksówkę! Niech Was tam zawiezie!Ocalicie życie!Fatty okazał się bardzo miłym, kulturalnym i pracowitym człowiekiem.Kontakt znaleźliśmy na FB i z całego serca możemy go polecić, gdyby ktoś też chciał sobie trochępo Myanmie autem pojeździć.Obawiałem się trochę, czy rzeczywiście będzie na nas w Heho czekał - nie chciał bowiem żadnej zaliczkia na wszystkie pytania zadawane przez Messengera odpowiadał cokolwiek lakonicznie: "Ok", "See U"i trudno było coś więcej z niego wydusić.Zjawił się jednak niezawodnie i pracował wytrwale przez 8 dni.Wszystko kosztowało 500 USD.Miałem trochę problem z tym "Fatty".Nie lubię ksywek typu "Gruby", "Łysy", "Kulawy".Wydaje mi się, że robię krzywdę ich posiadaczowi, zwracając się do niego w ten sposób.Zapytałem Fattyego jak ma na prawdę na imię.- Nie będziesz w stanie wymówić, stwierdził i wypowiedział faktycznie coś dziwnego.- Nikt tak się do mnie nie zwraca, podsumował.- No to jak mówi do ciebie np. żona?, spytałem.- A, żona to mówi "kalayy"- No to świetnie, to może tak będę się do ciebie zwracał?- Eee, nie, nie. Ty tak nie możesz, byłoby głupio. Kalayy to znaczy "dzidziusiu".No i został "Fatty".
tiktak
8 grudnia 2018 09:04
Odpowiedz
Zanim jednak w nasze życie wkroczył kierowca z Birmy - była wiza, bilety na samolot i innesprawy socjalno - bytowe.Opowiem wszystko po kolei, bo Myanma okazała się idealnym krajem do samodzielnego zwiedzaniai może ktoś zechce powtórzyć wycieczkę.Samolot z Warszawy do Rangunu kosztował nas 2100 PLN / os. a bilety kupiliśmy z półrocznymwyprzedzeniem.W kwietniu ubiegłego roku Qatar również miał promocję na ten kierunek, więc jest szansa, że powtórzy tow kolejnych latach.Z wizą nie trzeba się spieszyć, jest ważna przez 100 dni od daty wydania, więc nie możemy jej kupićwcześniej, niż trzy miesiące przed wylotem.Kosztuje 50 USD, wszystko załatwia się przez Internet w ciągu paru godzin, wystarczy w Google wpisać"Myanmar Visa" i znajdziemy potrzebny serwis rządowy, pośrednicy nie są potrzebni.Przeloty na liniach wewnętrznych do szczególnie tanich nie należą.Są obsługiwane przez nieduże samoloty ATR.Każdy z potrzebnych nam przelotów trwa godzinę, mniej więcej i kosztuje od 90 do 110 USD.Serwis jest bardzo przyzwoity, nawet przy tak krótkiej podróży dają jeść i pić a lokalne porty lotniczesą schludne i dobrze zorganizowane.Jest kilka linii obsługujących połączenia krajowe, my korzystaliśmy KBZ Airlines.W Birmie płaci się Kyatami. W hotelach, w miejscach turystycznych możemy też rozliczyć się w USD.Praktycznie jest jednak mieć przy sobie lokalne pieniądze.Wymianę robi się w kantorach, tych nie brakuje, ale są nieco specyficzne.Wszędzie na świecie kurs wymiany najbardziej niekorzystny jest na lotnisku i w okolicydużych atrakcji turystycznych.Tutaj jest dokładnie na odwrót - najkorzystniej było na lotnisku w Rangunie i przy pagodzie Shwedagon.Dla prostego rachunku można w tym roku przyjąć, że 1 USD = 1500 KYT albo, że 1000 KYT = 2.5 PLNPoważny problem stanowi stan wymienianych banknotów dolarowych o wyższych nominałach.Mają na tym punkcie zupełnego hopla.Jakikolwiek znaczek lub dopisek na pieniążku - dyskwalifikuje go.To samo w sytuacji gdy widać na nim linię zgięcia.Nie wspominam nawet o naddarciu czy zagiętym rogu.Jeżeli zatem wybierzecie się do Birmy zabierzcie dolary prosto z drukarni i wsadźcie je między kartkiprzewodnika, żeby się nie pogięły.W przeciwnym razie przywieziecie je z powrotem.Z płatnością kartą nie ma żadnych problemów, choć nie zrobimy tego w taksówce czy mniejszym sklepiku.Hotele są dość tanie, można przespać się nawet za parę dolarów, jednak z tymi najtańszymi nie robiliśmy eksperymentów.30 - 40 USD za trzyosobowy pokój rodzinny ze śniadaniem daje szansę na całkiem przyzwoity nocleg.Za 50 - 100 USD mamy już bardzo wysoki standard.
nico-muc
13 grudnia 2018 23:39
Odpowiedz
TikTak napisał:W kolejnym dniu mieliśmy pływać łodzią po Inle.Przejrzeliśmy zawczasu programy proponowanych tu wodnych wycieczek i szczerze mówiąc,miałem wątpliwości, czy to pływanie mi się spodoba.Uznaliśmy, że nic nam nie odpowiada i w związku z tym - wynajmiemy łódkę i sami powiemy sternikowi, gdzie ma płynąć, żeby się nam podobało.Niestety, po chwili namysłu, wyszło na jaw, że nie wiemy, gdzie mogłoby być takie miejsce.Ostatecznie więc zdecydowaliśmy się na "De Lux".Jak to nie wiadomo gdzie płynąć na pocztę
:)Fajna relacja wspomnienia wróciły, a z jeziora naprawdę fajnie było wysłać pocztówki do znajomych - poczta na palach ot dla tych co szukają takich "atrakcji"
eskie
26 grudnia 2018 11:10
Odpowiedz
Może ukradnij* jedną kostkę i pokazuj ją w sklepach.*nie zapomnij zostawić napiwku
:)
tiktak
28 grudnia 2018 05:08
Odpowiedz
Że też nam to nie przyszło do głowy
:roll: Żeby było całkiem śmiesznie, w ostatni dzień pobytu, w Rangunie wyszedłem wieczorem z hotelu,żeby pozbyć się resztek kyatów.Trafiłem przecznicę dalej na sklep biedronkopodobny i tam natknąłem się na ten nieszczęsny cukier.
:lol:
lipiniorz25
1 stycznia 2019 23:40
Odpowiedz
Re: Księżyc nad Birmą02 Sty 2019 00:05TikTak Zobacz ostatni postPiszesz z przyszłości?
:D
pestycyda
5 stycznia 2019 16:03
Odpowiedz
@TikTak, dziękuję za kolejną, cudowną relację! I ponownie muszę napisać - uwielbiam Cię!
:D Twoje poczucie humoru rozkłada mnie na łopatki
:D Może pokusiłbyś się o ogólne podsumowanie kosztów?
tiktak
6 stycznia 2019 09:50
Odpowiedz
Właśnie zabrałem się za niedzielną poranną kawę.To najmilsza niedzielna poranna kawa ever.Dziękuję!
:oops: Wybraliśmy się w ten rejon również za Twoją sprawą, po lekturze relacji z wyprawy do Kambodży.W podstawówce też miałem taką koleżankę - Magdę i ona również ZAWSZE pisała lepsze wypracowania
:)=================================W Birmie byliśmy rozrzutni i wydaliśmy więcej pieniędzy niż to było konieczne.Wydatki na osobę były następujące:* Samolot Warszawa-Rangun-Warszawa 2100.- PLN* Dwa przeloty wewnętrzne Rangun-Heho, Bagan-Rangun 700.- PLN * Pozostałe wydatki, w tym: * hotele, * samochód, * wstępy, * jedzenie, * 18 jadeitowych słoni, a nie, przepraszam, na osobę to będzie 6 słoni, * 3 szopki bożonarodzeniowe, * 3 komplety podkładek z laki pod piwo, * 3 szaliczki typu: "ooo..., Mila popatrz jaki śliczny szaliczek" - ja szaliczka nie dostałem, ale i tak wychodzi po trzy na głowę, * 0.66666 srebrnych koralików ( kupiliśmy dwa komplety, też oczywiście ślicznych, koralików, więc średnio wychodzi taka nieokrągła ilość na osobę, bo ja koralików nie noszę) * 0.33333 DREWNIANA ŻABA Ha! nareszcie coś dla mnie! Żaba jest super! Ma w komplecie patyczek i jak tym patyczkiem jeździć jej po grzbiecie - to rechoce. * 0.66666 longyi, nie będę chodził w spódnicy, nawet jak pisze, że to męska, * 0.33333 karty SD, bo ilość zdjęć, jakie trzeba było zrobić, przerosła moje najśmielsze oczekiwania, * gong buddyjski, * 0.33333 książki o historii Buddy, * 0.33333 bardzo pięknej rzeźby z nenufarami, 1000 USD, czyli 3800.- PLN=================================================================WSZYSTKO RAZEM 6600.- PLN / osobęDo tego jeszcze balon. Ale nie napiszę ile kosztował.PozdrawiamTomek
kat-lee
6 stycznia 2019 12:45
Odpowiedz
Rewelacja! Jak zawsze zresztą
:D Nicka z początku nie skojarzyłam, ale styl od razu wydał sie znajom
:DCo do tych balonów, to ze zdjęć mi wychodzi, że fajnie też zostać na ziemi i sobie te balony na tle wshodzącego słońca oglądac
:DI pytanie konkretne: jakby tak se chciał Waszą trasę zrobić bez kierowcy, a tylko komunikacją, z przeproszeniem, publiczną, to dałoby radę? Pewnie trzeba by dorzucić z tydzień na samo przemieszczanie sie
:D
tiktak
6 stycznia 2019 19:41
Odpowiedz
Dziękuję i bardzo się cieszę, że nie wyszło nudno - tym razem wyjazd był nad wyraz spokojny.Nie pomagaliśmy szukać zgubionej narzeczonej, nie było trzęsienia ziemi, jak zdarzyło się kiedyś - słowem nie bardzo jest o czym pisać.
:D Jeżeli oprzeć się na komunikacji "publicznej" też nie powinno być źle i dużo więcej czasu nie stracimy.Podaż różnego rodzaju usług lokomocyjnych jest duża i w miarę szybko można coś trafić - tuk-tuka, taxi,orurowanego pickupa, który tutaj występuje zamiast mikrobusów.Uznaliśmy jednak, że przy trzech osobach - taksówka na stałe nie wyjdzie dużo drożej,a nie trzeba ciągle szukać i targować się o cenę.Poza dłuższymi trasami, takimi jak np. Rangun - Bagan, Rangun - Mandalay, tak czy inaczej jesteśmyskazani na taksówki - coś takiego jak autobus miejski nie rzuciło mi się w oczy.Kierowca znający choć kilka słów po angielsku - wcale tak często się nie zdarza.A jeszcze taki, który nie będzie żuł betelu to już zjawisko tak niespotykane jak biały słoń.Warto więc pewnie zaprzyjaźnić się na dłużej, jeżeli już ktoś sensowny za kółkiem nam się trafi.
kaya
11 stycznia 2019 17:00
Odpowiedz
Dzieki wielkie za napisanie tej relacji, swietnie sie czytalo. Informacje napewno sie przydadza na ten lub przyszly rok
:)
Kakku to zespół budowli sakralnych, pozostających w zarządzie wspólnoty lokalnej z plemienia Pao.
Panie z tej grupy etnicznej łatwo poznać - mają czarne ubranko i coś na kształt kolorowego ręcznika na głowie.
Do niedawna zwiedzanie było możliwe tylko w towarzystwie przewodnika, z Pao właśnie, za którego
należało ekstra zapłacić.
Teraz coś się zmieniło i wystarczy wręczyć kasjerowi przy wejściu 3 USD za osobę, tylko gdy się jest
cudzoziemcem, oczywiście.
Kakku wyglądało ładnie i gdybym miał komuś radzić jechać / nie jechać, to powiedziałbym: JEDŹ KONIECZNIE!
Poza wizytą na pobliskim targowisku nic specjalnego nam się tu nie przydarzyło.
Targowisko było takie prawdziwe, to znaczy z jedzeniem i innymi potrzebnymi rzeczami, które ludzie muszą sobie kupić do domu.
My też musieliśmy zrobić zakupy: od dwóch dni mieliśmy nowe hobby.
Tutaj w restauracjach, po posiłku, dają spodek z podejrzanie wyglądającą zbryloną substancją.
Ponoć to dobre na trawienie.
Fatty powiedział, że to cukier palmowy.
No i od tej pory Ela i Mila postanowiły, że taki cukier chcą do domu kupić.
Gdzie byśmy nie poszli - chciały ten cukier i niezmiennie - sprzedawcy nie mieli pojęcia o co nam może chodzić.
Na targu było wszystko: soja, orzeszki, ryż, imbir, wszystkie możliwe wersje herbaty, poza taką jaką lubimy oczywiście,
kukurydza, korzenie palmy, kokosy, banany, pomarańcze, mandarynki, różne takie inne rzeczy, co nie wiem do czego
służą i jak się je je.
Ale cukru palmowego - NIE.
Strasznie długo nam zeszło, żeby to sprawdzić.Droga z Nyangshwe do Mandalay najpierw jest kręta i górzysta a później, gdy dojedziemy do autostrady,
staje się przyjemniejsza, ale bez przesady.
Cała podróż, zatem, choć to bardzo daleko nie jest, zajmuje praktycznie cały dzień.
W jej trakcie zdarzył się moment, gdy szkoda mi się zrobiło Birmańczyków.
Bo jak do tej pory - wydawało się, że widzimy wyłącznie szczęśliwych ludzi.
Średnie miesięczne zarobki wynoszą w granicach stu dolarów ale widoku biedy, bezdomnych - nie spotkałem.
Tutaj trafiliśmy na budowę drogi.
Kobiety i dzieci w koszykach nosiły tłuczeń aby później ręcznie zalewać go roztopioną smołą.
W kurzu, w upale, obok sznurem przejeżdżających aut ...
Bieda zatem musi być, tylko nie kłuje w oczy, nie krzyczy na ulicy.
Może dlatego, że chowa się za pogodną naturą tutejszych ludzi.
Autostrada, im bliżej Mandalay tym robiła się szersza i równiejsza, jednak jej widok dalej odbiegał od europejskiego pojęcia autostrady.
Wcale nie mówię, że to źle.
W Birmie nie ma, jak na razie, ani Lidla ani Biedronki.
Handel odbywa się głównie na targowiskach albo wzdłuż dróg.
Ten drugi wariant wygląda wręcz niewiarygodnie - kramy, stragany potrafią ciągnąć się kilometrami.
I to na dodatek w terenie, wydawałoby się - odludnym.
Przetestowaliśmy birmańskie krówki, u nas występują w wersji "mordoklejki" i "te drugie" - tutaj tylko ten drugi wariant.
Ale całkiem dobry.
Nie spróbowaliśmy trzciny cukrowej:
Za to pożarliśmy kilka paczek takich kluskochrupek.
Były dobre ale nie udało się ustalić z czego są zrobione.
Wprawdzie gdy Ela spytała Fattyego, czy to jest z ryżu - powiedział, że tak.
Ale gdy Mila chciała upewnić się, że to z soi, bo ryż jej szkodzi, też dostała potwierdzenie.
Kluskochrupki są tu bardzo popularne i prawie wszędzie można je kupić.
Nie miałem też dotąd okazji próbować korzenia palmy.
Tutaj, sądząc po jego ilości na straganach, musi być popularny.
Wsadza się go w żar, opieka a potem wyjmuje ze środka rdzeń.
Całkiem to dobre, skrzyżowanie kukurydzy z orzechami włoskimi, tylko strasznie trzeba
się napracować, żeby choć trochę się tym najeść.
Niestety, nadal nigdzie nie udało się kupić cukru palmowego ... :cry:
Do Mandalay dotarliśmy tuż przed zmrokiem.
Nie było już zatem czasu na zwiedzanie zabytków.
Jedynym naszym osiągnięciem tego wieczoru było zgubienie się.
Zgubienie nastąpiło w wyniku poszukiwania obiadu.
Hotel przytrafił nam się obok dzielnicy chińskiej.
- No, to idziemy do chińskiej restauracji, bardzo lubię chińskie żarcie, stwierdziłem.
Zapewniłem Elę i Milę, że na sto procent coś wegetariańskiego też będzie.
W pierwszym, całkiem ładnie wyglądającym lokalu, jako danie dnia proponowali żołądek owcy wypchany wodorostami.
Był też ogon cielęcy, oczy kurczaka a nawet kacze łapy.
Z dań bezmięsnych można sobie było zamówić chrząstki.
Wyglądało, że wbrew zapewnieniom napisów na drzwiach, to nie jest chińska restauracja tylko jakaś superchińska.
Niestety, ta po drugiej stronie ulicy też była superchińska.
I następna, i kolejna pół kilometra dalej również ...
Żadne z nas w Indochinach wcześniej nie było, więc gdy Mila stwierdziła, że kiedyś
w Warszawie w tajskiej restauracji było smacznie, natychmiast zgodnie uznaliśmy,
że to będzie najlepszy sposób na zaspokojenie głodu tutaj.
Znaleźliśmy tuk-tuka z kierowcą, który stwierdził a dokładnie: która stwierdziła, że wie, gdzie jest tajska restauracja.
Swoją drogą - jak to powiedzieć, gdy tuk-tukiem kieruje dziewczyna?
"Kierowca, która stwierdziła, że wie ...", nie bardzo.
"Kierownica, która stwierdziła, że wie ...", całkiem nie tak.
Język polski nie jest dostosowany do tuk-tuków, najwidoczniej.
Dotarliśmy na drugi koniec miasta.
Tajska restauracja faktycznie tam była.
Nawet całkiem przyjemna i z dobrym, jak obiecywała Mila jedzeniem.
- Jaki to jest ten nasz hotel? Usadowiliśmy się już w nowym tuk-tuku i trzeba było powiedzieć, gdzie chcemy wracać.
- Kurcze, Sunny Palace, nie, nie Sunny Mandalay. No nie wiem, ale Sunny to na pewno chyba...
Kierowcy nazwa w jakimkolwiek wariancie kompletnie nic nie mówiła.
Hotel mały, miasto duże - i potrzebny był adres, którego nie zapisaliśmy ale na pewno każde z nas zapamiętało.
Ulice w Mandalay nie mają jakichś sympatycznych nazw tylko numery a adres składa się z trzech liczb:
numeru ulicy i numerów dwóch najbliższych przecznic.
Żadna z propozycji adresu, jaki sobie zdołaliśmy przypomnieć nie przypadła naszemu kierowcy do gustu.
Za każdym razem twierdził, że to nie jest możliwe, że takiego adresu nie ma w przyrodzie, przynajmniej nie w Mandalay.
Nie daliśmy się jednak zwieść, ten ostatni numer był na pewno w porządku i skołowany kierowca ruszył w końcu z miejsca.
Wyjątkowo kręta była ta droga.
W końcu skończyło się nam miasto, zrobiło się ciemno, głucho i od razu było widać, że to nasz hotel nie jest.
Zawróciliśmy z powrotem, do restauracji.
Z pomocą sympatycznego kelnera i Google udało się w końcu ustalić drogę.
Ale nie do hotelu.
Do kościoła, w którym byliśmy na mszy, zanim ruszyliśmy w miasto.
A stamtąd już wiedzieliśmy, jak trafić.Dzięki:)
A ta poczta to daleko od brzegu? :lol:Mandalay swoimi urbanistycznymi rozwiązaniami to raczej na kolana nie powala.
Ale widać też, że jeżeli mandalajczycy postanowili sobie, że w jakimś miejscu ma być ładnie, to postawili na swoim.
W zabytkowych miejscach jest bardzo ładnie.
Są one rozrzucone po całej aglomeracji, więc trochę się trzeba najeździć.
W tym celu można mieć taksówkę na cały dzień, będzie to kosztowało 50 USD albo za każdym razem kogoś wołać.
Nie powinno to stanowić problemu, jak w Pekinie na przykład, bo zaczajonych na klienta tuk-tuków i taksówek nie brakuje.
Bilet wstępu do zabytków jest jeden na całe miasto, kosztuje 10tys. KYT, czyli 25 PLN.
Nie idźcie w ślady osób które taki bilet potrafią wieczorem bezmyślnie wyrzucić np. do wiaderka na skorupki w Phoo Wu Restaurant.
Wtedy, na drugi dzień, w Inwie, nie będziecie musieli kupować go po raz drugi.
Zwiedzanie Mandalay wymaga okrutnego wyrzeczenia - trzeba wstać o trzeciej rano.
Chociaż, jeżeli nie musicie akurat wtedy myć i układać włosów i dbać o makijaż - to wystarczy za pięć czwarta.
Zawsze to coś.
Pobudka jest potrzebna ze względu na śniadanie w świątyni Mahamuni.
Ale to nie wam będą dawali jeść, tylko Buddzie.
O czwartej, pod bramą pagody czekają już rozmodleni ludzie z prowiantem, kwiatami i złotem.
Chwilę później podwoje otwierają się, wszyscy usadzają się na posadzce przed wiekowym posągiem
i rozpoczyna się toaleta poranna Buddy.
Ceremoniał sprawuje mnich, oddelegowany do tej roboty na całe swoje życie.
Myje posągowi twarz, szoruje zęby.
Wszystko odbywa się przy akompaniamencie głośniej muzyki na żywo.
Orkiestra sprawia wrażenie bardzo zdeterminowanej.
Najbardziej zazdrościłem asystentom mnicha, tym w tych białych, zawadiackich czapeczkach.
Są to "świeccy mężczyźni o kryształowej i nieposzlakowanej opinii".
Fajnie chyba mieć taką opinię.
Ciekawe jak można na nią zapracować i kto ją wystawia?... :lol:
Poprzestaliśmy na obserwacji porannych zabiegów toaletowych.
Opuściliśmy Mahamuni, zanim posąg zabrał się za śniadanie.
Po ósmej znowu wyjechaliśmy w miasto i do wieczora, bez przerwy, było co robić i co oglądać.
Zabytki w Mandalay nie są aż takie stare, jak te na jego przedmieściach albo np. w Bagan -
ale to wcale nie znaczy, że są gorsze albo mniej ciekawe.
Co do kolejności zwiedzania, zdaliśmy się na Fattyego, w końcu to jego miasto.
Zaraz z rana trafiliśmy do klasztoru Shwe In Bin.
Przewodniki traktują to miejsce po macoszemu, więc turystów, poza nami, było jak na lekarstwo.
Klasztor pod koniec dziewiętnastego wieku postawili Chińczycy.
Jest zrobiony z drewna tekowego i stoi na palach.
Tak w miastach jak i w najbardziej zapadłych wioskach Birmy trwa nadal nieprzerwana budowa nowych stup i pagód.
Powstają ich setki, błyszczą złotą farbą a w wersji bogatszej - prawdziwym złotem.
Dzwoneczki na ich szczycie przeganiają ciszę i posyłają modlitwy we właściwym kierunku.
A w każdym takim przybytku czeka na odwiedziny posążek Buddy.
Aby zaspokoić społeczną potrzebę nieprzerwanego tworzenia i pielęgnowania tych przybytków
w Mandalay pracują dziesiątki zakładów rzemieślniczych.
Chcieliśmy je zobaczyć.
Ulica z produkcją kamieniarską jest długa a kolejka posągów, które niedługo będą musiały
gdzieś znaleźć sobie złoty domek - jeszcze dłuższa.
W zakładach przy ulicy praca nad rzeźbą jest tylko kończona.
Ciosanie z grubsza musi odbywać się gdzieś bliżej kamieniołomu.
Są tutaj i sklepy z drobniejszymi figurkami - dla turystów.
My poszliśmy w jadeitowe słonie, kupiliśmy całe stado, niestety, miały trochę kruche trąby.
Daleko nam do japońskich turystów, którym, podobno, zdarza się sprawić sobie kilkusetkilogramowego
Buddę.
W zakładach kamieniarskich biegnie prawdziwa praca, nie mają one wiele wspólnego z tzw. "fabrykami" dla turystów
i warto je zobaczyć.
Miejsce, gdzie mają powstawać sprzedawane przed każdą świątynią płatki złota trochę nas rozczarowało..
Owszem, można było zobaczyć, jak stopniowo powstawał cieńszy niż najcieńszy papier listek kruszcu, ale trudno było
oprzeć się wrażeniu, że to tylko wspomnienie tego, co było kiedyś.
Wszystko po to, żeby za ścianą sprzedawać złocone pamiątki.
A złote płatki do świątyń pewnie gdzieś za drugą ścianą tłucze jakaś numerycznie sterowana maszyneria.
Ale złoto to złoto i trudno byłoby ciekawskim to pokazywać.Pałac królewski w Mandalay zniszczyła II Wojna Światowa.
Bombardowania przetrwała otaczająca go fosa i mury i jeden z pawilonów, w którym rządziły duchy.
Wszystkie inne rzeczy, które można oglądać - to rekonstrukcja.
Zajęli się nią w latach dziewięćdziesiątych generałowie.
Sami oczywiście pracować nie mieli ochoty - do roboty zostali przymuszeni mieszkańcy Mandalay.
Pałac jednak powstał i nowa, demokratyczna władza ma teraz problem, co z tym fantem zrobić.
Przez jakiś czas, podobno, nawet namawiała turystów do ignorowania tego miejsca.
Armia nadal jednak kocha pałac.
- O, kurcze, ale numer! Zamiast zbombardować albo wysadzać w powietrze, to postawiliśmy tu takie coś!
Pewnie tak sobie myślą żołnierze i sprawdzają wszystkich wchodzących i wychodzących.
Może też dlatego, że część budowli wykorzystują do swoich, wojskowych celów.
Główny pałac i pawilony zostały wykonane dość ciężką ręką, daleko im do finezji oryginału
(jedna z budowli, ta z duchami, zachowała się, stoi w innym miejscu i można porównać).
Gdyby jednak wybierać: tak albo wcale, to jak dla mnie - może być.
Cukru palmowego nadal nie udało się znaleźć. :cry:
Na dodatek do kompletu doszło poszukiwanie na straganach "dragon fruit".
Tutaj jednak - pełny sukces!
Będzie co jeść wieczorem.
Shwenandaw to właśnie ta budowla, którą przed bombami uratowały duchy.
Duchy straszyły jeszcze w XIXw, nie można było się ich pozbyć, więc przeniesiono cały budynek,
z obrębu fosy wokół pałacu pod Wzgórze Mandalay.
Czy duchy przy tej okazji się wyniosły - nie wiem.
Budowla imponuje koronkowymi zdobieniami w drewnie.
Trochę je nadgryzł czas - ale obok trwają prace renowacyjne.
Delikatniejsze rzeczy wykonują studenci wolontariusze - pędzelek i papierek ścierny.
Grubsze prace odtworzeniowe - wygląda, że lokalni rzemieślnicy.
No oko ludzie wyglądają jak oderwani prosto od pługa ale ręce mają ze złota, gdy przypatrzeć się, jak pracują.
Naród musi mieć jakieś uzdolnienia w tym kierunku.
Na drugi dzień, w Inwie sprawiłem sobie do domu nie mniej precyzyjną rzeźbę.