Po prawej mam Natalię, która zdaje się robić dokładnie to samo, co ja... za rogiem widzę kolejne osoby z dokładnie tymi samymi odruchami i takimi samymi uśmiechami na twarzach! OK, czyli wszystko w porządku, mogę wrzucić na luz i cieszyć się tym miejscem.
:D Naprawdę, jedno z najfajniejszych muzeów, jakie widziałam! A kolekcja rzeczywiście imponująca i bardzo ciekawa.
Jednym z największych zaskoczeń był dla mnie ten instrument, bodajże z Nepalu? Wygląda przedziwnie, może trochę strasznie, z drugiej strony jakbym go już gdzieś kiedyś widziała, ale przede wszystkim ma piękne brzmienie i da się na nim naprawdę zagrać złożoną melodię.
Najniższe piętra były dedykowane instrumentom mechanicznym i tradycyjnym, wśród nich piszczałki z kamienia i ludzkich paliczków, instrumenty znane z filmów kostiumowych, jak cytry i wirginały, a im wyżej, tym bliżej współczesności. Finalnie niektóre klawiszowe były przepięknymi dziełami sztuki, łączącymi meblarstwo i malarstwo, czy rzeźbiarstwo.
Spędziłyśmy tam 1,5 godziny i gdyby nie zamykali, to pewnie jeszcze z godzinę by nam zeszło. I nie odsłuchiwałyśmy nagrań wszystkich instrumentów, a większość chyba tylko we fragmentach. Zabawa była przednia, ale w tej sytuacji zabieramy rzeczy i idziemy jeść. Mamy kolejną rezerwację z Groupona, znowu 3-daniowy obiad dla 2 osób, ale tym razem włoskie L'Altro Mondo, za 15 EUR od osoby. Miła obsługa, dobre jedzenie, obok grzeje piecyk (aż za bardzo, ale niech tam, jest nam dobrze).
:)
Wieczorem ciąg dalszy przypadkowych obiektów. Przygotowując plan wyjazdu, jakoś mnie zainteresował budynek giełdy (z zewnątrz) i udało się nam na niego trafić. Oczywiście dokoła było rozkopane, a jakże - kolejny remoncik. Ale można było wejść też do środka, a to z racji działającej tam kawiarni. Natomiast z drugiej strony budynku odkryłyśmy później jeszcze wejście dla smakoszy piwa.
Żeby nie było, że będąc w Brukseli nie widziałyśmy sikającego chłopca i jego koleżanki, o którą wnioskowały równouprawnione feministki, odhaczyłyśmy jeszcze te dwa miejsca. Czas wracać do hotelu, jutro wymarsz z plecakami.
Pogoda nam dopisuje, nie ma deszczu, który by wszystko utrudniał. Mamy zimowe kurtki i buty, a jednak Antwerpia nas trochę wychłodziła. W drugi dzień temperatura podskoczyła do 14 stopni, a ostatniego dnia do 16 (w słońcu pewnie z 18), więc grube ubrania zaczęły być trochę uciążliwe. Nie upchnę kurtki do małego plecaka, a buty mnie mocno grzeją. Nogi robią się coraz cięższe, ale (w ramach rekonwalescencji bolącego kolana
;) ) robimy po 25 tysięcy kroków dziennie.
Ostatnie godziny pobytu w Brukseli będą okraszone wątkiem polityczno-historycznym, bo jakby inaczej. Spacer z hotelu wiedzie nas skrótem przez ogród botaniczny – kolejne z miejsc, które udaje się zobaczyć tak trochę „przypadkiem”, bo jakoś nie było nam wcześniej po drodze. W ogrodzie prawie marzec, znad jakichś pierwszych kwitnących krzewów unosi się cudny zapach i towarzyszy nam dłuższą chwilę.
Idziemy dalej. Zaczniemy od wizyty w Izbie Reprezentantów i Senacie, które mieszczą się w historycznym budynku. Co ciekawe, zwiedzanie jest darmowe, można robić zdjęcia i wcale nie tak trudno umówić się na wizytę indywidualnie. Dla chętnych daję znać, że wejście jest od strony Rue de Louvain, trzeba mieć ze sobą dokument tożsamości i oczywiście przejść przez bramki, jak na lotnisku. Zaraz za nimi jest szatnia i skrzynie, to których odkładamy nasze bagaże. Do naszej dwójki dołącza student politologii ze Szwajcarii, a oprowadza nas pani ze świetnym angielskim.
Budynek dzieli się na dwie części – pierwszą, zieloną, mniej wystawną, zajmują Reprezentanci. A jednak to tutaj do dziś odbywa się ceremonia zaprzysiężenia nowego króla. W holu dostrzegam jeszcze pierwiastek secesyjno-narnijski w postaci pięknego witraża. Lew z lewej strony ma smutną minę (powiązanie z I wojną światową), a ten z prawej jest już uśmiechnięty (po II wojnie).
W trakcie tej godziny dowiadujemy się o historii tego miejsca, tradycjach politycznych i o tym, jak było kiedyś i jak jest dzisiaj. Zwiedzamy kilka pokoi - miejsca spotkań, narad, czytelnie i palarnię - aż dziw, że te tkaniny na ścianach udało się wywietrzyć!
Dochodzimy do sali obrad. Sam system głosowania jest dość ciekawy i to, że wyniki są wyświetlane na tablicach w trzech kolumnach.
Druga część, czerwona, jest zajmowana przez Senatorów. Ucieszyłam się, że zwiedzanie odbyło się w tej kolejności, bo ta sala była wisienką na torcie!
Po wyjściu kierujemy się przez Park Królewski, w którym stoi szpaler figur jakiegoś kota (zgaduję, że jest to postać z komiksu?), potem obok Pałacu Królewskiego i odbijamy w stronę Parlamentu Europejskiego.
Kręcimy się chwilę, ale ostatecznie uznajemy, że mamy za mało czasu na kontynuowanie w kierunku Ronda Schumanna. Park Leopolda i Cinquantenaire też będą musiały zaczekać. Raczej zawrócimy do centrum, żeby się nie spóźnić potem na Flibco. Wolałyśmy zobaczyć Grote Markt za dnia, niż kolejne szklane domy.
Mimo niewygód i gorąca, nadal utrzymujemy dobre tempo marszu. Po przystanku na placu głównym mamy jeszcze czas na spróbowanie ostatniego lokalnego dania z naszej listy – mitraillette. No cóż, jak na pochodną hamburgera, to leżało trochę dalej od mięsa, a frytki mieli lepsze w Ballekes, ale za to porcja jest taka, że wystarczy na kolejne 24 godziny. Przed nami godzina w autobusie, potem lotnisko, podróż, dojazd do domu… będzie w sam raz, tylko jeszcze o tym nie wiemy…
;) Przy jedzeniu zaczynamy rozmawiać o godzinie odjazdu busa. Nie umiem znaleźć rozkładu z centrum do Charleroi (wszystkie są z lotniska, a nie na lotnisko), ale coś mi się kojarzy, że miał być o 14:00. Mamy ciągle czas, ale Natalia wynajduje na stronie przewoźnika informację, że są jakieś strajki farmerów i w związku z tym utrudniony ruch. Jest też jednak zaznaczone, że nie ma to wpływu na naszą trasę, więc jakoś mnie to uspokaja – ale ją już nie koniecznie. Ubzdurało mi się, że mamy wylot o 16:20, tymczasem Natalia mi uświadamia, że jest o 16:00. Proponuję, żebyśmy w takim razie podjechały metrem, ale ostatecznie idziemy pieszo. Przecież zdążymy… Mamy drobny kłopot ze znalezieniem przystanku, coś chyba źle zaznaczyłam na mapie, ale koniec języka za przewodnika i wsiadamy 5 minut przed odjazdem (rzeczywiście był o 14:00). Kierowca zamyka drzwi i informuje, że dojazd do lotniska zajmie 1,5 godziny (zamiast 50 minut), bo są korki do obwodnicy… Ale jak to, o 15:30 to nam zamykają już bramkę na lotnisku?!... Popatrzyłyśmy po sobie – nic nie zrobimy, zostaje się chyba tylko modlić o cud. Wyjazd z centrum to jakiś koszmar: skrzyżowania ze światłami w bardzo bliskiej odległości od siebie, krótkie cykle świetlne. Zaczynam rozumieć, dlaczego Flixbus miał problemy dwa dni wcześniej. Na obwodnicę dostajemy się po pół godzinie, a mapa pokazuje na trasie ciągle za dużo pomarańczowych punktów. Reszta autobusu zdaje się zrelaksowana, ktoś prowadzi po włosku rozmowę na głośnomówiącym, inni na słuchawkach, ktoś drzemie. Na ostatnim rozjeździe przed lotniskiem, kierowca jak na złość wybiera (wg mapy) dłuższą trasę. Niby mamy dojechać o 15:22, ale tu się liczy każda minuta, a nawet sekunda. Zawczasu zakładam plecak, zwijam kurtkę na ręce i szykuję kubek termiczny, w którym ciągle mam herbatę. Zanim kierowca wykona ostatnie dwa zakręty, stoję przy przednich drzwiach – nie ma zmiłuj. Jak tylko otworzył, wyskakuję i w biegu odkręcam kubek, wylewając wszystko na ziemię i trochę na kurtkę. Nic, upierze się w domu... Potrącając po drodze innych i z krzykiem na ustach „przepraszam, mam 5 minut!”, wpadam na lotnisko i bezpardonowo zmierzam na security. Pracownicy o dziwo nie robią trudności, ale pozwalają przechodzić pod taśmami bez kolejki – taki fast track bez dopłaty i założę się, że ten płatny by potrwał dużo dłużej.
:D Jak się później zorientuję, za mną biegnie 30% naszego autobusu. Docieram do kolejnego punktu z tym samym okrzykiem. Adrenalina robi swoje – zapominam o kontuzji, bagażach i całej reszcie, nogi mnie jakoś same niosą. Jeden z pracowników uśmiecha się pod nosem i macha ręką, żebym sobie odpuściła, bo nie mam szans. Pomyślałam tylko: „O nie, nie Ty o tym będziesz decydował!” i biegnę dalej. Dopadam do bramki dokładnie w 5 minut od wysiadania i widzę, że boarding dopiero się zaczął. Mogę spokojnie złapać oddech. Za mną dobiega kolejna osoba i następne. Tylko Natalia mi się gdzieś zgubiła… Okazało się, że ktoś z pracowników pokierował ją do złego gate’a i zanim się zorientowała, zwiedziła pół terminala.
:D Finalnie zdążyła i za nami było nadal parę osób do boardingu, ale emocje trzymały nas jeszcze do późnego wieczora. Ogólnie cały nasz pobyt i zwiedzanie było utrzymane w dość szybkim tempie, mamy dużo pozytywnych wrażeń, jednak żadna z nas się nie spodziewała takiego finału i chcąc nie chcąc, zapamiętamy go na długo.
Byłem w Brukseli kiedyś tak na szybko, wydawało mi się, że sporo ogarnąłem, ale wyszło że nie, chyba instrumenty mnie ujęły i zainspirowały, aby powtórzyć. Świetny szybki wypad
Za nieco ponad miesiąc będę robić podobną podróż - tyle, że służbowo. Nie pierwszy raz
;) Więc od siebie dodam: Brukseli nie znoszę (chociaż za parę tygodni będę sobie ją musiała odświeżyć, bo małżonek nie był jeszcze), Antwerpię lubię (na dwa dni tam już bardzo się cieszę), ale moje serce należy do Gandawy
:)
Po prawej mam Natalię, która zdaje się robić dokładnie to samo, co ja... za rogiem widzę kolejne osoby z dokładnie tymi samymi odruchami i takimi samymi uśmiechami na twarzach! OK, czyli wszystko w porządku, mogę wrzucić na luz i cieszyć się tym miejscem. :D Naprawdę, jedno z najfajniejszych muzeów, jakie widziałam! A kolekcja rzeczywiście imponująca i bardzo ciekawa.
Jednym z największych zaskoczeń był dla mnie ten instrument, bodajże z Nepalu? Wygląda przedziwnie, może trochę strasznie, z drugiej strony jakbym go już gdzieś kiedyś widziała, ale przede wszystkim ma piękne brzmienie i da się na nim naprawdę zagrać złożoną melodię.
Najniższe piętra były dedykowane instrumentom mechanicznym i tradycyjnym, wśród nich piszczałki z kamienia i ludzkich paliczków, instrumenty znane z filmów kostiumowych, jak cytry i wirginały, a im wyżej, tym bliżej współczesności. Finalnie niektóre klawiszowe były przepięknymi dziełami sztuki, łączącymi meblarstwo i malarstwo, czy rzeźbiarstwo.
Spędziłyśmy tam 1,5 godziny i gdyby nie zamykali, to pewnie jeszcze z godzinę by nam zeszło. I nie odsłuchiwałyśmy nagrań wszystkich instrumentów, a większość chyba tylko we fragmentach. Zabawa była przednia, ale w tej sytuacji zabieramy rzeczy i idziemy jeść. Mamy kolejną rezerwację z Groupona, znowu 3-daniowy obiad dla 2 osób, ale tym razem włoskie L'Altro Mondo, za 15 EUR od osoby. Miła obsługa, dobre jedzenie, obok grzeje piecyk (aż za bardzo, ale niech tam, jest nam dobrze). :)
Wieczorem ciąg dalszy przypadkowych obiektów. Przygotowując plan wyjazdu, jakoś mnie zainteresował budynek giełdy (z zewnątrz) i udało się nam na niego trafić. Oczywiście dokoła było rozkopane, a jakże - kolejny remoncik. Ale można było wejść też do środka, a to z racji działającej tam kawiarni. Natomiast z drugiej strony budynku odkryłyśmy później jeszcze wejście dla smakoszy piwa.
Żeby nie było, że będąc w Brukseli nie widziałyśmy sikającego chłopca i jego koleżanki, o którą wnioskowały równouprawnione feministki, odhaczyłyśmy jeszcze te dwa miejsca. Czas wracać do hotelu, jutro wymarsz z plecakami.
Pogoda nam dopisuje, nie ma deszczu, który by wszystko utrudniał. Mamy zimowe kurtki i buty, a jednak Antwerpia nas trochę wychłodziła. W drugi dzień temperatura podskoczyła do 14 stopni, a ostatniego dnia do 16 (w słońcu pewnie z 18), więc grube ubrania zaczęły być trochę uciążliwe. Nie upchnę kurtki do małego plecaka, a buty mnie mocno grzeją. Nogi robią się coraz cięższe, ale (w ramach rekonwalescencji bolącego kolana ;) ) robimy po 25 tysięcy kroków dziennie.
Ostatnie godziny pobytu w Brukseli będą okraszone wątkiem polityczno-historycznym, bo jakby inaczej. Spacer z hotelu wiedzie nas skrótem przez ogród botaniczny – kolejne z miejsc, które udaje się zobaczyć tak trochę „przypadkiem”, bo jakoś nie było nam wcześniej po drodze. W ogrodzie prawie marzec, znad jakichś pierwszych kwitnących krzewów unosi się cudny zapach i towarzyszy nam dłuższą chwilę.
Idziemy dalej. Zaczniemy od wizyty w Izbie Reprezentantów i Senacie, które mieszczą się w historycznym budynku. Co ciekawe, zwiedzanie jest darmowe, można robić zdjęcia i wcale nie tak trudno umówić się na wizytę indywidualnie. Dla chętnych daję znać, że wejście jest od strony Rue de Louvain, trzeba mieć ze sobą dokument tożsamości i oczywiście przejść przez bramki, jak na lotnisku. Zaraz za nimi jest szatnia i skrzynie, to których odkładamy nasze bagaże. Do naszej dwójki dołącza student politologii ze Szwajcarii, a oprowadza nas pani ze świetnym angielskim.
Budynek dzieli się na dwie części – pierwszą, zieloną, mniej wystawną, zajmują Reprezentanci. A jednak to tutaj do dziś odbywa się ceremonia zaprzysiężenia nowego króla. W holu dostrzegam jeszcze pierwiastek secesyjno-narnijski w postaci pięknego witraża. Lew z lewej strony ma smutną minę (powiązanie z I wojną światową), a ten z prawej jest już uśmiechnięty (po II wojnie).
W trakcie tej godziny dowiadujemy się o historii tego miejsca, tradycjach politycznych i o tym, jak było kiedyś i jak jest dzisiaj. Zwiedzamy kilka pokoi - miejsca spotkań, narad, czytelnie i palarnię - aż dziw, że te tkaniny na ścianach udało się wywietrzyć!
Dochodzimy do sali obrad. Sam system głosowania jest dość ciekawy i to, że wyniki są wyświetlane na tablicach w trzech kolumnach.
Druga część, czerwona, jest zajmowana przez Senatorów. Ucieszyłam się, że zwiedzanie odbyło się w tej kolejności, bo ta sala była wisienką na torcie!
Po wyjściu kierujemy się przez Park Królewski, w którym stoi szpaler figur jakiegoś kota (zgaduję, że jest to postać z komiksu?), potem obok Pałacu Królewskiego i odbijamy w stronę Parlamentu Europejskiego.
Kręcimy się chwilę, ale ostatecznie uznajemy, że mamy za mało czasu na kontynuowanie w kierunku Ronda Schumanna. Park Leopolda i Cinquantenaire też będą musiały zaczekać. Raczej zawrócimy do centrum, żeby się nie spóźnić potem na Flibco. Wolałyśmy zobaczyć Grote Markt za dnia, niż kolejne szklane domy.
Mimo niewygód i gorąca, nadal utrzymujemy dobre tempo marszu. Po przystanku na placu głównym mamy jeszcze czas na spróbowanie ostatniego lokalnego dania z naszej listy – mitraillette. No cóż, jak na pochodną hamburgera, to leżało trochę dalej od mięsa, a frytki mieli lepsze w Ballekes, ale za to porcja jest taka, że wystarczy na kolejne 24 godziny. Przed nami godzina w autobusie, potem lotnisko, podróż, dojazd do domu… będzie w sam raz, tylko jeszcze o tym nie wiemy… ;)
Przy jedzeniu zaczynamy rozmawiać o godzinie odjazdu busa. Nie umiem znaleźć rozkładu z centrum do Charleroi (wszystkie są z lotniska, a nie na lotnisko), ale coś mi się kojarzy, że miał być o 14:00. Mamy ciągle czas, ale Natalia wynajduje na stronie przewoźnika informację, że są jakieś strajki farmerów i w związku z tym utrudniony ruch. Jest też jednak zaznaczone, że nie ma to wpływu na naszą trasę, więc jakoś mnie to uspokaja – ale ją już nie koniecznie. Ubzdurało mi się, że mamy wylot o 16:20, tymczasem Natalia mi uświadamia, że jest o 16:00. Proponuję, żebyśmy w takim razie podjechały metrem, ale ostatecznie idziemy pieszo. Przecież zdążymy…
Mamy drobny kłopot ze znalezieniem przystanku, coś chyba źle zaznaczyłam na mapie, ale koniec języka za przewodnika i wsiadamy 5 minut przed odjazdem (rzeczywiście był o 14:00). Kierowca zamyka drzwi i informuje, że dojazd do lotniska zajmie 1,5 godziny (zamiast 50 minut), bo są korki do obwodnicy… Ale jak to, o 15:30 to nam zamykają już bramkę na lotnisku?!...
Popatrzyłyśmy po sobie – nic nie zrobimy, zostaje się chyba tylko modlić o cud. Wyjazd z centrum to jakiś koszmar: skrzyżowania ze światłami w bardzo bliskiej odległości od siebie, krótkie cykle świetlne. Zaczynam rozumieć, dlaczego Flixbus miał problemy dwa dni wcześniej. Na obwodnicę dostajemy się po pół godzinie, a mapa pokazuje na trasie ciągle za dużo pomarańczowych punktów. Reszta autobusu zdaje się zrelaksowana, ktoś prowadzi po włosku rozmowę na głośnomówiącym, inni na słuchawkach, ktoś drzemie. Na ostatnim rozjeździe przed lotniskiem, kierowca jak na złość wybiera (wg mapy) dłuższą trasę. Niby mamy dojechać o 15:22, ale tu się liczy każda minuta, a nawet sekunda. Zawczasu zakładam plecak, zwijam kurtkę na ręce i szykuję kubek termiczny, w którym ciągle mam herbatę. Zanim kierowca wykona ostatnie dwa zakręty, stoję przy przednich drzwiach – nie ma zmiłuj. Jak tylko otworzył, wyskakuję i w biegu odkręcam kubek, wylewając wszystko na ziemię i trochę na kurtkę. Nic, upierze się w domu... Potrącając po drodze innych i z krzykiem na ustach „przepraszam, mam 5 minut!”, wpadam na lotnisko i bezpardonowo zmierzam na security. Pracownicy o dziwo nie robią trudności, ale pozwalają przechodzić pod taśmami bez kolejki – taki fast track bez dopłaty i założę się, że ten płatny by potrwał dużo dłużej. :D Jak się później zorientuję, za mną biegnie 30% naszego autobusu. Docieram do kolejnego punktu z tym samym okrzykiem. Adrenalina robi swoje – zapominam o kontuzji, bagażach i całej reszcie, nogi mnie jakoś same niosą. Jeden z pracowników uśmiecha się pod nosem i macha ręką, żebym sobie odpuściła, bo nie mam szans. Pomyślałam tylko: „O nie, nie Ty o tym będziesz decydował!” i biegnę dalej. Dopadam do bramki dokładnie w 5 minut od wysiadania i widzę, że boarding dopiero się zaczął. Mogę spokojnie złapać oddech. Za mną dobiega kolejna osoba i następne. Tylko Natalia mi się gdzieś zgubiła… Okazało się, że ktoś z pracowników pokierował ją do złego gate’a i zanim się zorientowała, zwiedziła pół terminala. :D
Finalnie zdążyła i za nami było nadal parę osób do boardingu, ale emocje trzymały nas jeszcze do późnego wieczora. Ogólnie cały nasz pobyt i zwiedzanie było utrzymane w dość szybkim tempie, mamy dużo pozytywnych wrażeń, jednak żadna z nas się nie spodziewała takiego finału i chcąc nie chcąc, zapamiętamy go na długo.