Budzik dzwoni o 4 nad ranem a ja nie wiem co się dzieje
;-). Jestem zmęczona i śpiąca ale bardzo podekscytowana przed dzisiejszym dniem. Za godzinę spod hotelu ma mnie odebrać bus, którym pojadę na lotnisko by móc przelecieć się helikopterem nad Wielkim Kanionem. Biorę szybki prysznic, wodę do plecaka, jakąś przekąskę i wychodzę przed 5 z pokoju. Jest jeszcze ciemno i niewiele osób mijam po drodze. Hotel jest tak duży, że dojście do głównego wejścia zajmuje mi ponad 10 min
:). Faktycznie godzina 5:05 podjeżdża bus sprawdza moją tożsamość i jedziemy dalej (z tego co się już orientuję to aby odebrać kolejnych towarzyszy podróży). Ostatnim hotelem na naszej trasie jest Bellagio, gdzie dosiada się młoda para Hiszpanów będąca w podróży poślubnej
:). Po kolejnych kilkunastu minutach zajeżdżamy gdzieś na parking gdzie przesiadamy się do większego i wygodniejszego autokaru i ruszamy w trasę. Droga na lotnisko zajmuje nam około pół godziny. Docierając na miejsce musimy wszyscy na początku obejrzeć krótki film o bezpieczeństwie w helikopterze. Następnie idziemy do odprawy gdzie podajemy paszport i przy okazji zostajemy zważeni
:). W ten sposób dobiera się ludzi do danego helikoptera i przydziela im konkretne miejsca. Po kilkunastu minutach wiemy już w jakich grupach jesteśmy i przychodzą nasi piloci. Będę lecieć z rodziną z Australii i parą z Argentyny, w sumie wraz z pilotem jest nas 8 osób. Przed wejściem na pokład każdy ma robione zdjęcie z pilotem, które po powrocie można będzie nabyć (oczywiście za mamonę
:) ). Pilot rozdaje nam kamizelki ratunkowe, które mamy przypiąć sobie do pasa i wyczytuje kto, jakie miejsce ma zająć. Mam to szczęście siedzieć z przodu, zaraz obok pilota i wszystko dokładnie widzieć, hura! Jak dobrze, że ważę tyle ile ważę i dostałam takie fajowe miejsce! Po zajęciu miejsc każdy z nas otrzymuje słuchawki na uszy, dzięki którym hałas będzie mniej słyszalny a my będziemy dobrze słyszeć pilota i będziemy mogli zadawać pytania. W tej chwili jestem bardziej podekscytowana niż zdenerwowana i już nie mogę doczekać się startu. O godzinie 7:00 jesteśmy już parę metrów nad ziemią
:). Sam start wydaje się bardzo zabawny. Najpierw wisimy sobie prawie w miejscu kilkanaście sekund by za chwilę móc się wznosić i w końcu zacząć lecieć. Mam wrażenie jakby helikopter wcale się nie przesuwał ale przed nami widzę inne helikoptery, które lecą raczej szybko więc pytam pilota czy i my tak właśnie lecimy bo wrażenie mam zupełnie inne
:). On się uśmiecha i mówi - że tak właśnie szybko my się poruszamy i jesteśmy coraz wyżej. Ciężko opisać słowami co czuję, bo chyba nadal jestem w szoku, że w ogóle się odważyłam
:). Słońce dopiero wstaje więc widoki zapierają dech w piersiach. Przelatujemy nad Tamą Hoovera i pilot nam opowiada historię jej powstania oraz inne ciekawostki dotyczące Wielkiego Kanionu. Po niecałych 40 minutach lądujemy w kanionie. Samo w sobie lądowanie bardzo mi się podoba, jest tak delikatne i aż niezauważalne, że stwierdzam iż helikopterami mogę latać częściej
;-). Kiedy my cykamy zdjęcia i spacerujemy nasz pilot szykuje nam mały poczęstunek. Dostajemy po lampce szampana, wodę, napoje gazowane ciacho z jakimś owocowym musem, jabłko i inne suche drobne przekąski. Podczas rozmowy jaką nawiązuję z pilotem okazuje się, że pochodzi on z Salt Lake City i przyjechał do LV by móc podjąć tą pracę bo kocha latać a w SLC takich możliwości nie ma. Cały ten piknik z czasem wolnym na zdjęcia trwa niecałe pół godziny i znowu wskakujemy do helikoptera. Tym razem pokonujemy inna trasę i przelatujemy nad północą częścią kanionu. O godzinie 9 jesteśmy już na miejscu i udajemy się do środka budynku gdzie teraz możemy sobie kupić jakieś gadżety i nabyć wcześniej zrobione zdjęcie. Idę się zorientować jak to wygląda i ile kosztuje. Zdjęcie jest zamieszczone w całym, składanym certyfikacie i wygląda powiem szczerze dość profesjonalnie. Kosztuje 20$ i oczywiście decyduję się mieć taka pamiątkę. Za nic w świecie bym sobie tego nie odmówiła
:). Wspomnę, że cała ta przygoda była organizowana przez firmę Papillon Grand Canyon Helicopters i wszystkim gorąco polecam jeśli tylko będziecie mieć taką możliwość będąc w Las Vegas. Naprawdę niezapomniane przeżycie. Na koniec dowiadujemy się kto jakim busem wraca do hotelu i udajemy się przed budynek. Muszę poczekać 15 min na swój środek transportu ale akurat mam czas by po raz kolejny obejrzeć zdjęcia i certyfikat, który otrzymałam.
Przed 11 docieram do hotelu i zdaję relację Michałowi po czym zaczynamy się pakować gdyż niebawem jedziemy odebrać Magdę z lotniska. To już prawie koniec mojego pobytu w Las Vegas. Jeszcze tylko parę godzin i będę znowu w innym miejscu. Po drodze na lotnisko zatrzymujemy się w Sunset Park i robimy zdjęcia nadlatującym samolotom
:). Co chwilę jedni startują inni przylatują, tutaj ruch lotniczy jest ogromny a samoloty tak nisko przelatują nad głowami, że można uzyskać ciekawe ujęcia. W końcu przylatuje samolot Magdy więc ruszamy aby ją odebrać. Tutaj nawet na lotnisku są maszyny do gier więc gdyby się ktoś uparł nawet nie wychodząc z lotnika może przegrać już spore pieniądze
:).
Zapakowani do samochodu, wszyscy w czwórkę ruszamy do Bryce Kanionu. Mamy do przejechania ponad 400 km więc podróż będzie długa
:). Staramy się nigdzie nie zatrzymywać, jedynie na tankowanie i jakieś drobne zakupy. Przy zachodzącym słońcu mijamy Zion National Park, który wygląda w takim świetle przepięknie. Choć przejeżdżamy przez pewną jego część to już niestety jest za ciemno by cokolwiek móc zobaczyć. Koło 21:00 dojeżdżamy na miejsce, do hotelu Ruby's Inn Best Western Plus. Po zameldowaniu się i wrzuceniu rzeczy do pokoju idziemy poszukać jakiegoś pożywienia
:). Okazuje się, że na restaurację jest już za późno więc zostają nam zakupy w niewielkim sklepie spożywczym i jakoś musimy przetrwać do rana
:). W sumie udaje nam się kupić chleb, jakieś serki, nawet sałatki warzywne więc nie jest najgorzej. Pokój jest bardzo przestronny i wygodny, dwa wielkie łóżka małżeńskie, łóżeczko dla dziecka, lodówka, TV, spora łazienka ekspres do kawy i czajnik. Na terenie hotelu znajduje się basen i jacuzzi, na które Amerykanie mówią hot tub. Ale postanawiamy, że jutro wieczorem z tego skorzystamy. Dzisiaj jesteśmy tak zmęczeni, że po jedzeniu wszyscy padamy jak muchy.
Sobota – dzień jedenasty
Wstajemy około 8 rano, wyspani, dość wypoczęci i gotowi na górską wędrówkę. Mycie, ubieranie, śniadanie i wyjście. Najpierw chwila na Skypie by pokazać mojej rodzinie okolice. Wychodząc z pokoju doznaję lekkiego szoku, brrr jak zimno! – mówię, szybko wracając po cieplejsze okrycie
:). To już nie Las Vegas! Tutaj temperatura ma wysokość może około 5C albo i mniej. Para z usta leci i nawet słońce nie pomaga. Dobrze, że wzięłam ze sobą cieplejsze ubrania. Po krótkiej rozmowie i zobaczeniu, że dzień będzie raczej słoneczny i później cieplejszy, przebieram się w coś bardziej dostosowanego do pogody i w razie chłodu zabieram jedynie kurtkę do samochodu.
Po 10 min od wyjazdu z hotelu docieramy do pierwszego punktu naszej wycieczki w Bryce Canyon a mianowicie Sunset Point położonego 8000 stóp n.p.m. Widok wielkiej, pomarańczowej dziury w ziemi ciągnącej się przez wiele kilometrów robi ogromne wrażenie. Formy skalne jakie tutaj powstały są jedyne w swoim rodzaju. Przy pięknej pogodzie jaka nam dopisuje całość wygląda jak z jakiejś baśni
:). Postanawiamy sobie trochę pochodzić po kanionie więc ruszamy z Sunset Point przez Navajo Loop do Inspiration Point. Cała trasa zajmuje nam ponad trzy godziny ale nie idziemy zbyt szybko i co chwilę robimy postój na zdjęcia, picie czy odpoczynek. Krajobraz jest boski a temperatura idealna jak na taką pieszą wycieczkę. Kolejne punkty widokowe zaliczamy już samochodem bo są sporo od siebie oddalone. Najpierw jedziemy do najwyżej położonego miejsca czyli Rainbow Point – 9115 stóp n.p.m. a później wracając zatrzymujemy się przy Natural Bridge. Kanion mnie zachwycił i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tu powrócę a tymczasem wracamy do hotelu aby zjeść obiad i pójść na basen. Całe popołudnie i wieczór mija bardzo miło a szczególnie siedzenie w jacuzzi i relaksowanie się
:). Magda namawia mnie abym wybrała się jutro na przejażdżkę konną do kanionu ale mam trochę obawy. Ostatni raz jak konno jeździłam jakieś 19 lat temu więc nie wiem czy to jest najlepszy pomysł
;-). No ale pod wpływem „presji”
;-) daję się namówić i zapisuję się na niedzielną jazdę
:).
Niedziela – dzień dwunasty
Wstajemy dość wcześnie i pakujemy się gdyż zaraz po mojej jeździe konnej wyruszamy w drogę powrotną do Salt Lake City. Na godzinę 10:00 zapisało się kilka osób więc całe szczęście nie będę może jedyną „zieloną” osobą w całym tym towarzystwie. Dwóch miłych kowbojów oznajmia nam dość pobieżnie co mamy robić gdyby koń poruszał się za szybko albo za wolno albo żeby w ogóle się poruszał
:). Po kwadransie wszyscy pakujemy się na konie i zaczynamy naszą półtoragodzinną przejażdżkę. Na początku naszego konwoju jedzie młody kowboj
:), który od czasu do czasu pyta czy wszystko jest OK. Z początku moja klacz jest dość posłuszna i raczej miła w stosunku do mnie ale czym bliżej kanionu tym ona bardziej zaczyna mnie martwić
:). Zaczyna spowalniać, zupełnie odstaję od wszystkich o kilkanaście metrów a jak już dochodzimy do krawędzi kanionu to zaczyna świrować. W sumie to się jej nie dziwię, w końcu to zwierzę więc wyczuwa niebezpieczeństwo ale zaczyna mnie to troszkę niepokoić
:). Mój kowboj jest hen przede mną a moja klacz parska, zaczyna jej tył troszkę podskakiwać a ja mam ochotę zeskoczyć i dalej iść na pieszo
:). W końcu udaje mi się ją uspokoić i jakoś dożywam do końca przejażdżki. Jestem tak spięta, że mam wrażenie iż zamiast zejść to chyba spadnę z tego konia
:). Na pewno już kolejny raz na coś takiego nie dam się namówić
:).
Reszta dnia mija nam na powrocie do SLC, wypakowaniu rzeczy, odpoczynku i po prostu nicnierobieniu
:). Troszkę smutno zaczyna mi się robić bo wiem iż za niecałe trzy dni muszę pożegnać się z moimi przyjaciółmi i Ameryką. No ale wszystko co dobre szybko się kończy…niestety.
Poniedziałek – dzień trzynasty
Dzisiaj również zapowiada się bardzo aktywnie. Planujemy zdobyć jeden ze szczytów górskich w SLC. Michał ułożył plan trasy tak aby móc zdążyć wrócić do domu przed 17:00. Pogoda zaczęła się zmieniać i po raz pierwszy od kiedy przyjechałam dzisiaj nie świeci słońce. Ale deszczu na razie nie zapowiadają więc ruszamy na szlak. Po 2h marszu docieramy na szczyt. Żałuję troszkę, że nie ma słońca bo na pewno wędrówka byłaby dużo przyjemniejsza. A tak musimy dość szybko schodzić bo mała jest wyraźnie zmęczona i śpiąca i zaczyna coś padać z nieba. Po drugiej stronie gór leży już dużo śniegu więc tylko patrzeć jak i tutaj zaraz będzie biało. Udaje nam się zejść przed większym deszczem i dotrzeć do domu na czas.
Wtorek – dzień czternasty
Niestety to już ostatni, pełny dzień jaki spędzę w SLC
:(. Czas tak szybko minął i muszę zacząć się pakować. Dzisiaj tylko ostatnie zakupy, pamiątki, wieczorny wspólny spacer, jakiś film i pakowanie walizek.
Środa/Czwartek – dzień piętnasty/szesnasty
Wstaję wcześnie rano żeby pożegnać się z Magdą bo kiedy ona będzie wracać z pracy ja już będę na lotnisku. Wzruszam się jak zawsze bardzo, a tym razem jeszcze bardziej bo przez te dwa tygodnie tak bardzo się znowu zżyłyśmy, jak to było przez wszystkie lata szkoły podstawowej i średniej. Jest mi ciężko wracać do domu szczególnie, że ostatni czas pozwolił mi się oderwać od tamtejszych trosk. W przyszłym roku znowu się zobaczymy bo jej siostra ma wesele więc na pewno będą w Polsce. To mnie jakoś teraz pociesza.
Jem śniadanie, pakuję ostatnie bibeloty i wybieramy się na ostatni spacer po mieście. Idziemy do centrum handlowego a raczej do restauracji Cheesecake Factory na obiad i pyszny kawałek sernika. Robimy ostatnią rundę po mieście i wracamy do domu po bagaże. Sprawdzam jeszcze raz czy wszystko mam i Michał zawozi mnie na lotnisko. Tutaj kolejne pożegnanie i wchodzę na lotnisko. Znowu przede mną wiele godzin spędzonych w samolocie, dwie przesiadki i smutek, że już musiałam wyjeżdżać.
Jak miło, że na lotnisku w SLC jest wi-fi za darmo i bez ograniczeń czasowych:). Dzięki temu mogę zadzwonić ze skype’a do domu choć u nich już po północy. Przed godziną 17:00 startujemy do Atlanty. Lot ma trwać około niecałe 4h więc pewnie pooglądam jakieś filmy albo poczytam. Po chwili okazuje się, że nie będę robić ani jednego ani drugiego
:). Obok mnie siedzi bardzo interesujący mężczyzna, niewiele starszy ode mnie, który stara się nawiązać ze mną kontakt. Pochodzi z Atlanty i opowiada mi o tym mieście, ciekawej historii, miłości do jazzu i pyta jak minęły mi wakacje:). Rozmowa jest naprawdę interesująca więc czas szybko mija i nawet nie zauważam kiedy jak już lądujemy. Całe szczęście, że nie muszę odbierać bagażu i nadawać go na kolejny lot. Raz nadany w SLC będzie do odbioru w Warszawie. W Atlancie jest już dość późno bo prawie 22:30 i nie ma wielkiego ruchu na lotnisku. Pierwsze co rzuca mi się w oczy wychodząc z hali przylotów i kierując się do części międzynarodowej, to wielkie żyrandole
:). Lotnisko jest naprawdę duże i żeby móc znaleźć się na odpowiednim terminalu muszę wsiąść w kolejkę podziemną i po kilku przystankach wysiąść. Mój lot jest za ponad godzinę więc udaję się na spacer po lotnisku aby nabyć ostatnie magnesy na lodówkę
:). Później już tylko czekam na wchodzenie na pokład. Oczekujących na lot jest wielu i głównie to Holendrzy. W sumie będę lecieć liniami KLM więc nie powinno mnie to dziwić. Po wejściu na pokład, siadam na miejscu i staram się zasnąć. Obok siedzi jakiś młody chłopak, który jedynie co z siebie wykrztusza to „hi”. Podczas startu ani przed nim jakoś nigdy zasnąć nie mogę choć tym razem wzięłam pól tabletki aviomarinu, który powinien mnie uśpić. Skoro przetrwałam start to poczekam chwilę jeszcze do obiadu ( a raczej kolacji) i wówczas po nim pójdę spać. Mój towarzysz podróży nadal ani słowem się nie odzywa więc zjadam obiad i zasypiam. Jak się budzę jesteśmy już nad Europą i za godzinę będziemy lądować w Amsterdamie. Dawno tak dobrze nie spałam w samolocie ale to i dobrze bo chociaż lot minął szybko. Przed godziną 13:00 lądujemy więc zostaje mi już tylko jeden lot i będę w Polsce. Dzwonię do domu, mówię, że już jestem w Holandii i za 3h powinnam być w Warszawie jeśli wszystko będzie bez opóźnień. Przechodzę przez kontrolę paszportową, później bezpieczeństwa i szukam swojej bramki, spod której wylecę do Warszawy. Już nie chce mi się nigdzie chodzić, robić żadnych zakupów. Po prostu czekam na kolejny lot bo chciałabym już mieć to za sobą. Jestem zmęczona. Na szczęście nie mamy żadnych większych opóźnień i po niecałych 2h lotu jestem w Polsce
:). Zmęczona ale szczęśliwa odbieram bagaże i w hali przylotów czeka na mnie już brat. Wracając do domu opowiadam, opowiadam i opowiadam… I tak kończy się moja pierwsza, amerykańska przygoda
:).
Super relacja
:) Bardzo miło się czyta i aż chciałoby się tam być i widzieć te wszystkie piękności. Wyprawa do USA leży u mnie póki co w strefie marzeń, ale kto wie, może kiedyś...Gratuluję odwagi i wspaniałej wyprawy! Pozdrawiam.
@Justa - dziękuję bardzo
:) Miło mi, że mój post Ci się spodobał
:) @Aga_podrozniczka - Bryce Canyon jest naprawdę widowiskowy. W słońcu mieni się przeróżnymi odcieniami pomarańczu. Warto go odwiedzić jeśli zawita się do Utah.
@Pado dziękuję bardzo!
:)Szykuję się do następnej relacji również z USA ale znacznie bardziej zaawansowanej
:-). Tylko ze dwa-trzy dni mi zejdą na pisanie
:)
Piątek – dzień dziesiąty
Budzik dzwoni o 4 nad ranem a ja nie wiem co się dzieje ;-). Jestem zmęczona i śpiąca ale bardzo podekscytowana przed dzisiejszym dniem. Za godzinę spod hotelu ma mnie odebrać bus, którym pojadę na lotnisko by móc przelecieć się helikopterem nad Wielkim Kanionem. Biorę szybki prysznic, wodę do plecaka, jakąś przekąskę i wychodzę przed 5 z pokoju. Jest jeszcze ciemno i niewiele osób mijam po drodze. Hotel jest tak duży, że dojście do głównego wejścia zajmuje mi ponad 10 min :). Faktycznie godzina 5:05 podjeżdża bus sprawdza moją tożsamość i jedziemy dalej (z tego co się już orientuję to aby odebrać kolejnych towarzyszy podróży). Ostatnim hotelem na naszej trasie jest Bellagio, gdzie dosiada się młoda para Hiszpanów będąca w podróży poślubnej :). Po kolejnych kilkunastu minutach zajeżdżamy gdzieś na parking gdzie przesiadamy się do większego i wygodniejszego autokaru i ruszamy w trasę. Droga na lotnisko zajmuje nam około pół godziny. Docierając na miejsce musimy wszyscy na początku obejrzeć krótki film o bezpieczeństwie w helikopterze. Następnie idziemy do odprawy gdzie podajemy paszport i przy okazji zostajemy zważeni :). W ten sposób dobiera się ludzi do danego helikoptera i przydziela im konkretne miejsca. Po kilkunastu minutach wiemy już w jakich grupach jesteśmy i przychodzą nasi piloci. Będę lecieć z rodziną z Australii i parą z Argentyny, w sumie wraz z pilotem jest nas 8 osób. Przed wejściem na pokład każdy ma robione zdjęcie z pilotem, które po powrocie można będzie nabyć (oczywiście za mamonę :) ). Pilot rozdaje nam kamizelki ratunkowe, które mamy przypiąć sobie do pasa i wyczytuje kto, jakie miejsce ma zająć. Mam to szczęście siedzieć z przodu, zaraz obok pilota i wszystko dokładnie widzieć, hura! Jak dobrze, że ważę tyle ile ważę i dostałam takie fajowe miejsce! Po zajęciu miejsc każdy z nas otrzymuje słuchawki na uszy, dzięki którym hałas będzie mniej słyszalny a my będziemy dobrze słyszeć pilota i będziemy mogli zadawać pytania. W tej chwili jestem bardziej podekscytowana niż zdenerwowana i już nie mogę doczekać się startu. O godzinie 7:00 jesteśmy już parę metrów nad ziemią :). Sam start wydaje się bardzo zabawny. Najpierw wisimy sobie prawie w miejscu kilkanaście sekund by za chwilę móc się wznosić i w końcu zacząć lecieć. Mam wrażenie jakby helikopter wcale się nie przesuwał ale przed nami widzę inne helikoptery, które lecą raczej szybko więc pytam pilota czy i my tak właśnie lecimy bo wrażenie mam zupełnie inne :). On się uśmiecha i mówi - że tak właśnie szybko my się poruszamy i jesteśmy coraz wyżej. Ciężko opisać słowami co czuję, bo chyba nadal jestem w szoku, że w ogóle się odważyłam :). Słońce dopiero wstaje więc widoki zapierają dech w piersiach. Przelatujemy nad Tamą Hoovera i pilot nam opowiada historię jej powstania oraz inne ciekawostki dotyczące Wielkiego Kanionu. Po niecałych 40 minutach lądujemy w kanionie. Samo w sobie lądowanie bardzo mi się podoba, jest tak delikatne i aż niezauważalne, że stwierdzam iż helikopterami mogę latać częściej ;-). Kiedy my cykamy zdjęcia i spacerujemy nasz pilot szykuje nam mały poczęstunek. Dostajemy po lampce szampana, wodę, napoje gazowane ciacho z jakimś owocowym musem, jabłko i inne suche drobne przekąski. Podczas rozmowy jaką nawiązuję z pilotem okazuje się, że pochodzi on z Salt Lake City i przyjechał do LV by móc podjąć tą pracę bo kocha latać a w SLC takich możliwości nie ma. Cały ten piknik z czasem wolnym na zdjęcia trwa niecałe pół godziny i znowu wskakujemy do helikoptera. Tym razem pokonujemy inna trasę i przelatujemy nad północą częścią kanionu. O godzinie 9 jesteśmy już na miejscu i udajemy się do środka budynku gdzie teraz możemy sobie kupić jakieś gadżety i nabyć wcześniej zrobione zdjęcie. Idę się zorientować jak to wygląda i ile kosztuje. Zdjęcie jest zamieszczone w całym, składanym certyfikacie i wygląda powiem szczerze dość profesjonalnie. Kosztuje 20$ i oczywiście decyduję się mieć taka pamiątkę. Za nic w świecie bym sobie tego nie odmówiła :). Wspomnę, że cała ta przygoda była organizowana przez firmę Papillon Grand Canyon Helicopters i wszystkim gorąco polecam jeśli tylko będziecie mieć taką możliwość będąc w Las Vegas. Naprawdę niezapomniane przeżycie. Na koniec dowiadujemy się kto jakim busem wraca do hotelu i udajemy się przed budynek. Muszę poczekać 15 min na swój środek transportu ale akurat mam czas by po raz kolejny obejrzeć zdjęcia i certyfikat, który otrzymałam.
Przed 11 docieram do hotelu i zdaję relację Michałowi po czym zaczynamy się pakować gdyż niebawem jedziemy odebrać Magdę z lotniska. To już prawie koniec mojego pobytu w Las Vegas. Jeszcze tylko parę godzin i będę znowu w innym miejscu.
Po drodze na lotnisko zatrzymujemy się w Sunset Park i robimy zdjęcia nadlatującym samolotom :). Co chwilę jedni startują inni przylatują, tutaj ruch lotniczy jest ogromny a samoloty tak nisko przelatują nad głowami, że można uzyskać ciekawe ujęcia.
W końcu przylatuje samolot Magdy więc ruszamy aby ją odebrać. Tutaj nawet na lotnisku są maszyny do gier więc gdyby się ktoś uparł nawet nie wychodząc z lotnika może przegrać już spore pieniądze :).
Zapakowani do samochodu, wszyscy w czwórkę ruszamy do Bryce Kanionu. Mamy do przejechania ponad 400 km więc podróż będzie długa :). Staramy się nigdzie nie zatrzymywać, jedynie na tankowanie i jakieś drobne zakupy. Przy zachodzącym słońcu mijamy Zion National Park, który wygląda w takim świetle przepięknie. Choć przejeżdżamy przez pewną jego część to już niestety jest za ciemno by cokolwiek móc zobaczyć. Koło 21:00 dojeżdżamy na miejsce, do hotelu Ruby's Inn Best Western Plus. Po zameldowaniu się i wrzuceniu rzeczy do pokoju idziemy poszukać jakiegoś pożywienia :). Okazuje się, że na restaurację jest już za późno więc zostają nam zakupy w niewielkim sklepie spożywczym i jakoś musimy przetrwać do rana :). W sumie udaje nam się kupić chleb, jakieś serki, nawet sałatki warzywne więc nie jest najgorzej. Pokój jest bardzo przestronny i wygodny, dwa wielkie łóżka małżeńskie, łóżeczko dla dziecka, lodówka, TV, spora łazienka ekspres do kawy i czajnik. Na terenie hotelu znajduje się basen i jacuzzi, na które Amerykanie mówią hot tub. Ale postanawiamy, że jutro wieczorem z tego skorzystamy. Dzisiaj jesteśmy tak zmęczeni, że po jedzeniu wszyscy padamy jak muchy.
Sobota – dzień jedenasty
Wstajemy około 8 rano, wyspani, dość wypoczęci i gotowi na górską wędrówkę. Mycie, ubieranie, śniadanie i wyjście. Najpierw chwila na Skypie by pokazać mojej rodzinie okolice. Wychodząc z pokoju doznaję lekkiego szoku, brrr jak zimno! – mówię, szybko wracając po cieplejsze okrycie :). To już nie Las Vegas! Tutaj temperatura ma wysokość może około 5C albo i mniej. Para z usta leci i nawet słońce nie pomaga. Dobrze, że wzięłam ze sobą cieplejsze ubrania.
Po krótkiej rozmowie i zobaczeniu, że dzień będzie raczej słoneczny i później cieplejszy, przebieram się w coś bardziej dostosowanego do pogody i w razie chłodu zabieram jedynie kurtkę do samochodu.
Po 10 min od wyjazdu z hotelu docieramy do pierwszego punktu naszej wycieczki w Bryce Canyon a mianowicie Sunset Point położonego 8000 stóp n.p.m. Widok wielkiej, pomarańczowej dziury w ziemi ciągnącej się przez wiele kilometrów robi ogromne wrażenie. Formy skalne jakie tutaj powstały są jedyne w swoim rodzaju. Przy pięknej pogodzie jaka nam dopisuje całość wygląda jak z jakiejś baśni :). Postanawiamy sobie trochę pochodzić po kanionie więc ruszamy z Sunset Point przez Navajo Loop do Inspiration Point. Cała trasa zajmuje nam ponad trzy godziny ale nie idziemy zbyt szybko i co chwilę robimy postój na zdjęcia, picie czy odpoczynek. Krajobraz jest boski a temperatura idealna jak na taką pieszą wycieczkę.
Kolejne punkty widokowe zaliczamy już samochodem bo są sporo od siebie oddalone. Najpierw jedziemy do najwyżej położonego miejsca czyli Rainbow Point – 9115 stóp n.p.m. a później wracając zatrzymujemy się przy Natural Bridge. Kanion mnie zachwycił i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tu powrócę a tymczasem wracamy do hotelu aby zjeść obiad i pójść na basen. Całe popołudnie i wieczór mija bardzo miło a szczególnie siedzenie w jacuzzi i relaksowanie się :). Magda namawia mnie abym wybrała się jutro na przejażdżkę konną do kanionu ale mam trochę obawy. Ostatni raz jak konno jeździłam jakieś 19 lat temu więc nie wiem czy to jest najlepszy pomysł ;-). No ale pod wpływem „presji” ;-) daję się namówić i zapisuję się na niedzielną jazdę :).
Niedziela – dzień dwunasty
Wstajemy dość wcześnie i pakujemy się gdyż zaraz po mojej jeździe konnej wyruszamy w drogę powrotną do Salt Lake City.
Na godzinę 10:00 zapisało się kilka osób więc całe szczęście nie będę może jedyną „zieloną” osobą w całym tym towarzystwie. Dwóch miłych kowbojów oznajmia nam dość pobieżnie co mamy robić gdyby koń poruszał się za szybko albo za wolno albo żeby w ogóle się poruszał :). Po kwadransie wszyscy pakujemy się na konie i zaczynamy naszą półtoragodzinną przejażdżkę. Na początku naszego konwoju jedzie młody kowboj :), który od czasu do czasu pyta czy wszystko jest OK. Z początku moja klacz jest dość posłuszna i raczej miła w stosunku do mnie ale czym bliżej kanionu tym ona bardziej zaczyna mnie martwić :). Zaczyna spowalniać, zupełnie odstaję od wszystkich o kilkanaście metrów a jak już dochodzimy do krawędzi kanionu to zaczyna świrować. W sumie to się jej nie dziwię, w końcu to zwierzę więc wyczuwa niebezpieczeństwo ale zaczyna mnie to troszkę niepokoić :). Mój kowboj jest hen przede mną a moja klacz parska, zaczyna jej tył troszkę podskakiwać a ja mam ochotę zeskoczyć i dalej iść na pieszo :). W końcu udaje mi się ją uspokoić i jakoś dożywam do końca przejażdżki. Jestem tak spięta, że mam wrażenie iż zamiast zejść to chyba spadnę z tego konia :). Na pewno już kolejny raz na coś takiego nie dam się namówić :).
Reszta dnia mija nam na powrocie do SLC, wypakowaniu rzeczy, odpoczynku i po prostu nicnierobieniu :). Troszkę smutno zaczyna mi się robić bo wiem iż za niecałe trzy dni muszę pożegnać się z moimi przyjaciółmi i Ameryką. No ale wszystko co dobre szybko się kończy…niestety.
Poniedziałek – dzień trzynasty
Dzisiaj również zapowiada się bardzo aktywnie. Planujemy zdobyć jeden ze szczytów górskich w SLC. Michał ułożył plan trasy tak aby móc zdążyć wrócić do domu przed 17:00. Pogoda zaczęła się zmieniać i po raz pierwszy od kiedy przyjechałam dzisiaj nie świeci słońce. Ale deszczu na razie nie zapowiadają więc ruszamy na szlak. Po 2h marszu docieramy na szczyt. Żałuję troszkę, że nie ma słońca bo na pewno wędrówka byłaby dużo przyjemniejsza. A tak musimy dość szybko schodzić bo mała jest wyraźnie zmęczona i śpiąca i zaczyna coś padać z nieba. Po drugiej stronie gór leży już dużo śniegu więc tylko patrzeć jak i tutaj zaraz będzie biało. Udaje nam się zejść przed większym deszczem i dotrzeć do domu na czas.
Wtorek – dzień czternasty
Niestety to już ostatni, pełny dzień jaki spędzę w SLC :(. Czas tak szybko minął i muszę zacząć się pakować. Dzisiaj tylko ostatnie zakupy, pamiątki, wieczorny wspólny spacer, jakiś film i pakowanie walizek.
Środa/Czwartek – dzień piętnasty/szesnasty
Wstaję wcześnie rano żeby pożegnać się z Magdą bo kiedy ona będzie wracać z pracy ja już będę na lotnisku. Wzruszam się jak zawsze bardzo, a tym razem jeszcze bardziej bo przez te dwa tygodnie tak bardzo się znowu zżyłyśmy, jak to było przez wszystkie lata szkoły podstawowej i średniej. Jest mi ciężko wracać do domu szczególnie, że ostatni czas pozwolił mi się oderwać od tamtejszych trosk. W przyszłym roku znowu się zobaczymy bo jej siostra ma wesele więc na pewno będą w Polsce. To mnie jakoś teraz pociesza.
Jem śniadanie, pakuję ostatnie bibeloty i wybieramy się na ostatni spacer po mieście. Idziemy do centrum handlowego a raczej do restauracji Cheesecake Factory na obiad i pyszny kawałek sernika. Robimy ostatnią rundę po mieście i wracamy do domu po bagaże. Sprawdzam jeszcze raz czy wszystko mam i Michał zawozi mnie na lotnisko. Tutaj kolejne pożegnanie i wchodzę na lotnisko. Znowu przede mną wiele godzin spędzonych w samolocie, dwie przesiadki i smutek, że już musiałam wyjeżdżać.
Jak miło, że na lotnisku w SLC jest wi-fi za darmo i bez ograniczeń czasowych:). Dzięki temu mogę zadzwonić ze skype’a do domu choć u nich już po północy. Przed godziną 17:00 startujemy do Atlanty. Lot ma trwać około niecałe 4h więc pewnie pooglądam jakieś filmy albo poczytam. Po chwili okazuje się, że nie będę robić ani jednego ani drugiego :).
Obok mnie siedzi bardzo interesujący mężczyzna, niewiele starszy ode mnie, który stara się nawiązać ze mną kontakt. Pochodzi z Atlanty i opowiada mi o tym mieście, ciekawej historii, miłości do jazzu i pyta jak minęły mi wakacje:). Rozmowa jest naprawdę interesująca więc czas szybko mija i nawet nie zauważam kiedy jak już lądujemy. Całe szczęście, że nie muszę odbierać bagażu i nadawać go na kolejny lot. Raz nadany w SLC będzie do odbioru w Warszawie.
W Atlancie jest już dość późno bo prawie 22:30 i nie ma wielkiego ruchu na lotnisku. Pierwsze co rzuca mi się w oczy wychodząc z hali przylotów i kierując się do części międzynarodowej, to wielkie żyrandole :). Lotnisko jest naprawdę duże i żeby móc znaleźć się na odpowiednim terminalu muszę wsiąść w kolejkę podziemną i po kilku przystankach wysiąść. Mój lot jest za ponad godzinę więc udaję się na spacer po lotnisku aby nabyć ostatnie magnesy na lodówkę :). Później już tylko czekam na wchodzenie na pokład.
Oczekujących na lot jest wielu i głównie to Holendrzy. W sumie będę lecieć liniami KLM więc nie powinno mnie to dziwić. Po wejściu na pokład, siadam na miejscu i staram się zasnąć. Obok siedzi jakiś młody chłopak, który jedynie co z siebie wykrztusza to „hi”. Podczas startu ani przed nim jakoś nigdy zasnąć nie mogę choć tym razem wzięłam pól tabletki aviomarinu, który powinien mnie uśpić. Skoro przetrwałam start to poczekam chwilę jeszcze do obiadu ( a raczej kolacji) i wówczas po nim pójdę spać. Mój towarzysz podróży nadal ani słowem się nie odzywa więc zjadam obiad i zasypiam. Jak się budzę jesteśmy już nad Europą i za godzinę będziemy lądować w Amsterdamie. Dawno tak dobrze nie spałam w samolocie ale to i dobrze bo chociaż lot minął szybko.
Przed godziną 13:00 lądujemy więc zostaje mi już tylko jeden lot i będę w Polsce. Dzwonię do domu, mówię, że już jestem w Holandii i za 3h powinnam być w Warszawie jeśli wszystko będzie bez opóźnień. Przechodzę przez kontrolę paszportową, później bezpieczeństwa i szukam swojej bramki, spod której wylecę do Warszawy. Już nie chce mi się nigdzie chodzić, robić żadnych zakupów. Po prostu czekam na kolejny lot bo chciałabym już mieć to za sobą. Jestem zmęczona. Na szczęście nie mamy żadnych większych opóźnień i po niecałych 2h lotu jestem w Polsce :). Zmęczona ale szczęśliwa odbieram bagaże i w hali przylotów czeka na mnie już brat. Wracając do domu opowiadam, opowiadam i opowiadam… I tak kończy się moja pierwsza, amerykańska przygoda :).