Temperatury po 50 stopni, luksus stołecznej aglomeracji i piaski pustyni – Kuwejt nie ma turystom wiele do zaoferowania. Ale i tak warto przyjechać do kraju, którego rdzenni obywatele stanowią zdecydowaną mniejszość.
Czy można zamieszkać w piekarniku? To najważniejsze pytanie po wylądowaniu na lotnisku w Kuwejcie. To nie jest upał krajów latynoskich – śmierdzący i duszący spalinami. To nie jest upał dżungli amazońskiej ze stuprocentową wilgotnością. To po prostu wizyta we wnętrzu rozpalonego piecyka. Wiatr nie ma tu znaczenia – nie daje ochłody, lecz po prostu przetacza gorące powietrze, jak suszarka do włosów albo wielka dmuchawa. Popołudniu jest jeszcze cieplej, marmury i białe kamienie którymi wyłożone jest centrum kuwejckiej stolicy oddają ciepło z całego dnia, a dotknięcie grozi oparzeniem. Drzew jest niewiele, trudno zresztą ukryć się pod palmą, nie ma tu też klimatyzowanych autobusowych przystanków jak w niedalekich Emiratach. Słońce daje się we znaki od samego rana, a noce nie przynoszą wytchnienia. Pokoje w hotelach odgradzają się od żaru grubymi zasłonami, ale na ulicy nie chroni zupełnie nic. Inna sprawa, że Kuwejtczyków na ulicy niemal się nie widzi. Gdzieś zapewne są, ale zamknięci we własnym gronie, z dala od ciekawskich spojrzeń, za przyciemnianymi szybami drogich samochodów lub w domach ukrytych za wysokimi murami. Na ulicy widuje się tylko turystów i tych, którzy dla Kuwejtczyków pracują. – Miejscowym upał nie straszny – tłumaczy mi Amir, Pakistańczyk pracujący w jednym ze stołecznych sklepów. – Z klimatyzowanego domu wsiadają w klimatyzowane auto i jadą do klimatyzowanego biura. To, że jest 50 stopni wiedzą tylko dzięki wskazaniom na termometrze. Co innego robotnicy budowlani, sprzątacze i cała masa drobnych usługodawców utrzymujących ten kraj w czystości i jako takim stanie technicznym. Na budowach w rażącym słońcu owijają głowy broniąc się przed udarem, chowają w zaułkach szukając cienia. Wszystko bezskuteczne. Cień nie daje żadnego wytchnienia, podobnie jak wiatr czy noc. Mdleją więc, spadają z rusztowań, giną. Na początku, zaraz po przyjeździe, nie mają tu żadnych praw. Oddają paszporty pracodawcy i jak w feudalnym społeczeństwie stają się własnością patrona. Jeśli próbują się buntować tracą wizę, co jest równoznaczne z deportacją. Dopiero z biegiem lat, jeśli wytrzymają, państwo kuwejckie ich zauważa: dostają prawo pobytu, swobodę podróżowania, możliwość zmiany pracy. O obywatelstwie nie ma w ogóle mowy. To że spełniają podstawowe kryteria (wiara muzułmańska i 20 lat zamieszkania) czyni z nich dopiero potencjalnych kandydatów na nowych Kuwejtczyków. Proces naturalizacji jest wieloetapowy i skomplikowany, a mieszkańcy podzieleni są na administracyjne kategorie. Absolutne pierwszeństwo do państwowych stanowisk i swoiste potwierdzenie „rdzenności” mają ci, których przodkowie byli Kuwejtczykami w… 1920 roku. Ostateczna decyzja i tak należy do emira, który obywatelstwo może nadać osobie, która nie spełnia żadnych warunków (takich przypadków było sporo po wojnie z Irakiem w 1991 roku) lub nie zgodzić się mimo spełnienia wszystkich oficjalnych wymagań. Stąd nie dziwi rzesza bezpaństwowców, zwanych tu Bidunami, nie mających żadnych praw i traktowanych jako element niepewny – zwłaszcza ci pochodzenia irackiego. Human Right Watch ocenia, że jest ich blisko 300 tys. w 4,5-milionowym społeczeństwie. Nie ma więc tu lekko, kto nie wytrzymuje, ten odpada i wraca do swej pakistańskiej, bengalskiej czy kambodżańskiej wioski. Na jego miejsce dzień w dzień lotnicze tanie linie przywożą kolejnych chętnych.
Łapiąc Allaha Paradoksem jest, że ten rzekomy raj miodów wcale nie oferuje, przynajmniej z europejskiej perspektywy. Dinar kuwejcki to najdroższa waluta świata, za jednego trzeba zapłacić 12 zł. Co z tego skoro Filipińczycy, Hindusi lub Nepalczycy rzadko kiedy zarabiają więcej niż 450 dinarów miesięcznie. A za 3-pokojowe mieszkanie na obrzeżach kuwejckiej aglomeracji trzeba zapłacić 350 dinarów. Gnieżdżą się więc po 10 osób i układają życie i pracę tak, by w mieszkaniu się tylko mijać. Tu nie kwalifikacje, ale kolor skóry ma znaczenie. Białas, choćby nie miał żadnych umiejętności 700 dinarów dostanie na początek, przy czym to z jakiego jest kraju nie robi różnicy. Królem życia wśród imigrantów może być zarówno Rumun, jak i Polak czy Niemiec. Na równi, byleby biały był. Choć takich, prawdę mówiąc, wielu się tu nie spotyka. Dwa tysiące euro Polaka nie skusi, co dopiero Niemca. Biały to w Kuwejcie zazwyczaj specjalista, głównie inżynier z branży ropy i gazu. A taki nie dość, że zarabia tysiące euro, to zwykle ma do dyspozycji służbowe mieszkanie i samochód. – Europejczyk bez doświadczenia dostanie więcej niż wykwalifikowany Azjata – utyskuje Amir na swoją karnację kawy z mlekiem. Utyskuje, ale do domu wracać nie zamierza. – Nie mam za co, tu mam jedną żonę, a w Pakistanie drugą – tłumaczy swoje finansowe potrzeby. – Zresztą siedzę tu już 20 lat, przyzwyczaiłem się. To chyba sedno sprawy. Spora grupa imigrantów żyje w Kuwejcie nie dlatego, że nie ma pracy we własnym kraju. Zwyczajnie przyzwyczaili się do ciut wyższego poziomu, do normalności i przewidywalności cywilizowanego kraju, gdzie autobusy jeżdżą wedle rozkładu, dzieci mogą bezpiecznie chodzić do szkoły i gdzie nie wybuchają bomby w sklepach. Zostawiają za sobą nieudane małżeństwa, kłopoty z prawem, z pieniędzmi, zaczynają nowe życie, a po latach przekonują jedni drugich jak dobrze trafili. Nic to, że czasy się zmieniły i podobne pieniądze mogą zarobić u siebie, nic to, że w ojczyźnie zmieniła się władza i policja nie strzela już do demonstrantów. Siedzą po dziesięciu w zapyziałych mieszkankach i jak na kozetce u psychoanalityka przekonują bez przekonania, jak to Allaha za nogi chwycili… - Najgorszy chyba jest szklany sufit – kiwa głową szefowa jednego z hoteli międzynarodowej sieci. Jest Libanką i choć całe życie przepracowała w hotelarstwie, stanowisko głównego menedżera to najwyższa pozycja jaką może w kuwejckim państwie osiągnąć. Czapa administracyjna na poziomie krajowym w całości zajęta jest przez miejscowych. – Ot, taki podwykonawca ze mnie – śmieje się smutno. I choć na pieniądze nie narzeka, wie, że już nic więcej tu nie osiągnie. – Teraz chodzi o to, żeby nie było gorzej – tłumaczy mi swoją życiową filozofię. – Do Libanu nie wrócę, a tu mam swoją małą stabilizację. Nie tylko ona, w dwóch hotelach, w których zatrzymałem się w Kuwejcie nie było ani jednego kuwejckiego pracownika. Podobnie w taksówkach i miejskich autobusach, na promie i w sklepach. Rdzenni mieszkańcy, jeśli w ogóle muszą pracować, zajmują stanowiska w państwowej administracji: w policji i służbach granicznych. – To niesamowite – dziwił się pewien Anglik poznany w samolocie. – Przyjeżdżasz do kraju i jego rodowitych mieszkańców widzisz tylko na lotnisku!
Chwały nie ma Kuwejt to oczywiście kraj muzułmański, konserwatywny, kobiety w abajach są tu powszechnym widokiem. To też kraj nadmorski, w centrum, tuż obok słynnych wież, ciągnie się publiczna plaża oddzielona od ulicy promenadą. Woda ma ponad 20 stopni, więc kąpiących się nie brakuje, oczywiście w kąpielówkach są tylko chłopcy i mężczyźni; kobiety w burkini, dziewczynki w sukienkach i leginsach… Wszystko zgodnie z prawami wiary, do czasu aż nie wyjdą z wody. Wtedy, na obrzeżach plaży, zupełnie bez skrępowania matki te dzieci rozbierają do naga, wycierają, przebierają w suche ubrania, oczywiście w otoczeniu ich braci, ojców i przechodniów nadmorskiej alei… Prawdziwą cezurą w historii współczesnej Kuwejtu jest wojna z Irakiem z 1990 roku. Zdziwiłby się jednak ktoś kto spodziewa się narracji pokrzywdzonego narodu zaatakowanego przez potężnego sąsiada. Kuwejtczycy mają z tą wojną problem, a wspomnienie wydarzeń sprzed 35 lat chluby ani armii ani władzom nie przynosi. Wojsko nie podjęło w ogóle walki, na co może wpływ miał fakt, że blisko 85 proc. wojskowych to byli wspomniani wyżej Biduni, którzy z państwem kuwejckim utożsamiali się póki im płacił żołd. Dodatkowo w kraju został obalony emir Dżabir as-Sabah, nie bez pomocy kuwejckich wyższych oficerów, i to nie żadnych tam Bidunów czy innych Filipińczyków, ale rdzennych Kuwejtczyków. Przy tym zarzuty defraudacji i kradzieży państwowych pieniędzy postawione rodzinie emira nie były całkiem wyssane z palca, choć oczywiście należy pamiętać, że w takich miejscach państwo często jest prywatnym folwarkiem panującej rodziny i trudno tu określić co jest jeszcze prywatne, a co już państwowe. W każdym razie emir uciekł do Arabii Saudyjskiej, później do Bahrajnu, wojska nie było, a Kuwejt zmienił się w… republikę. Rok później, operacja Pustynna Burza przywróciła emira do władzy, ale rysy na wizerunku pozostały trwałe. Zmarł wiele lat później na udar, a do historii przeszedł jako ten, który nadał najwięcej obywatelstw cudzoziemcom. I to wcale nie Bidunom, którzy po kompromitacji armii zostali obwołani wrogami narodu, ale głównie Amerykanom i Brytyjczykom zaangażowanym w Pustynną Burzę. Kłopot z oceną tamtych wydarzeń skutkuje dziś tym, że pamiątki po wojnie można oglądać niemal wyłącznie na Failace, niezamieszkałej kuwejckiej wyspie w Zatoce Perskiej. Zobaczyć tu można opuszczone osiedla i domy, których fasady posiekano ogniem maszynowym. W jednym miejscu zebrano porzucony iracki sprzęt – od ciężarówek, przez transportery po działa. Pordzewiałe, niczym nieosłonięte, zakopane w piasku robią przygnębiające wrażenie. Trudno powiedzieć czy mają być symbolem irackiej agresji czy może kuwejckiego oporu. Ktoś ciekawy i tak się niczego nie dowie, bo na równie pordzewiałym ogrodzeniu brak jakiejkolwiek informacji. Niewiele lepiej wygląda przy tym Al-Qurain Martyrs Museum też poświęcone wojnie 1990 roku. W rzeczywistości jest to zniszczony ciężkim ostrzałem budynek, w którym ukryło się kilku członków ruchu oporu. Zostali zidentyfikowani i zabici, a budynek pozostawiono na pamiątkę tego, że jednak nie wszyscy Kuwejtczycy godzili się na iracką okupację.
Ropa na lata Z końcem lat 70 w Kuwejcie, tuż nad zatoką oddano do użytku trzy wieże, dziś symbol kraju uwieczniony nawet na pieczątkach wjazdowych w paszporcie. Wieże zostały mocno uszkodzone w czasie wojny, odbudowano je skrupulatnie i dziś za 3 dinary można wyjechać na wysokość 123 metrów do obracającej się wokół własnej osi restauracji. Widać stamtąd całą kuwejcką metropolię i piaski w oddali. Widać też, że kraj ten, w odróżnieniu od innych państw regionu, zwłaszcza Emiratów czy Kataru, nie myśli na razie o życiu po ropie. Nie rozwija turystyki, robotyki czy innych branż przyszłości. Co prawda w 2017 roku rząd przyjął strategię rozwoju na kolejne 20 lat w której się mówi o przekształceniu Kuwejtu w regionalne centrum handlu, ale póki co największą inwestycją jest budowa dwóch nowych… rafinerii. Spokój rządzącym przyniosło odkrycie w ubiegłym roku gigantycznych złóż ropy (ponad 2 mld baryłek) i gazu (ponad 141 mln metrów sześciennych). Pozwoli to w 2035 roku wydobywać 4 mln baryłek ropy dziennie zamiast dzisiejszych 2,5 mln, zaś w 2050 aż 7 mln baryłek. Pytanie czy wtedy ktoś będzie jeszcze potrzebował tej ropy, póki co zawisło w kuwejckiej próżni.
Czy można zamieszkać w piekarniku? To najważniejsze pytanie po wylądowaniu na lotnisku w Kuwejcie. To nie jest upał krajów latynoskich – śmierdzący i duszący spalinami. To nie jest upał dżungli amazońskiej ze stuprocentową wilgotnością. To po prostu wizyta we wnętrzu rozpalonego piecyka. Wiatr nie ma tu znaczenia – nie daje ochłody, lecz po prostu przetacza gorące powietrze, jak suszarka do włosów albo wielka dmuchawa. Popołudniu jest jeszcze cieplej, marmury i białe kamienie którymi wyłożone jest centrum kuwejckiej stolicy oddają ciepło z całego dnia, a dotknięcie grozi oparzeniem. Drzew jest niewiele, trudno zresztą ukryć się pod palmą, nie ma tu też klimatyzowanych autobusowych przystanków jak w niedalekich Emiratach. Słońce daje się we znaki od samego rana, a noce nie przynoszą wytchnienia. Pokoje w hotelach odgradzają się od żaru grubymi zasłonami, ale na ulicy nie chroni zupełnie nic. Inna sprawa, że Kuwejtczyków na ulicy niemal się nie widzi. Gdzieś zapewne są, ale zamknięci we własnym gronie, z dala od ciekawskich spojrzeń, za przyciemnianymi szybami drogich samochodów lub w domach ukrytych za wysokimi murami. Na ulicy widuje się tylko turystów i tych, którzy dla Kuwejtczyków pracują. – Miejscowym upał nie straszny – tłumaczy mi Amir, Pakistańczyk pracujący w jednym ze stołecznych sklepów. – Z klimatyzowanego domu wsiadają w klimatyzowane auto i jadą do klimatyzowanego biura. To, że jest 50 stopni wiedzą tylko dzięki wskazaniom na termometrze.
Co innego robotnicy budowlani, sprzątacze i cała masa drobnych usługodawców utrzymujących ten kraj w czystości i jako takim stanie technicznym. Na budowach w rażącym słońcu owijają głowy broniąc się przed udarem, chowają w zaułkach szukając cienia. Wszystko bezskuteczne. Cień nie daje żadnego wytchnienia, podobnie jak wiatr czy noc. Mdleją więc, spadają z rusztowań, giną. Na początku, zaraz po przyjeździe, nie mają tu żadnych praw. Oddają paszporty pracodawcy i jak w feudalnym społeczeństwie stają się własnością patrona. Jeśli próbują się buntować tracą wizę, co jest równoznaczne z deportacją. Dopiero z biegiem lat, jeśli wytrzymają, państwo kuwejckie ich zauważa: dostają prawo pobytu, swobodę podróżowania, możliwość zmiany pracy. O obywatelstwie nie ma w ogóle mowy. To że spełniają podstawowe kryteria (wiara muzułmańska i 20 lat zamieszkania) czyni z nich dopiero potencjalnych kandydatów na nowych Kuwejtczyków. Proces naturalizacji jest wieloetapowy i skomplikowany, a mieszkańcy podzieleni są na administracyjne kategorie. Absolutne pierwszeństwo do państwowych stanowisk i swoiste potwierdzenie „rdzenności” mają ci, których przodkowie byli Kuwejtczykami w… 1920 roku. Ostateczna decyzja i tak należy do emira, który obywatelstwo może nadać osobie, która nie spełnia żadnych warunków (takich przypadków było sporo po wojnie z Irakiem w 1991 roku) lub nie zgodzić się mimo spełnienia wszystkich oficjalnych wymagań. Stąd nie dziwi rzesza bezpaństwowców, zwanych tu Bidunami, nie mających żadnych praw i traktowanych jako element niepewny – zwłaszcza ci pochodzenia irackiego. Human Right Watch ocenia, że jest ich blisko 300 tys. w 4,5-milionowym społeczeństwie. Nie ma więc tu lekko, kto nie wytrzymuje, ten odpada i wraca do swej pakistańskiej, bengalskiej czy kambodżańskiej wioski. Na jego miejsce dzień w dzień lotnicze tanie linie przywożą kolejnych chętnych.
Łapiąc Allaha
Paradoksem jest, że ten rzekomy raj miodów wcale nie oferuje, przynajmniej z europejskiej perspektywy. Dinar kuwejcki to najdroższa waluta świata, za jednego trzeba zapłacić 12 zł. Co z tego skoro Filipińczycy, Hindusi lub Nepalczycy rzadko kiedy zarabiają więcej niż 450 dinarów miesięcznie. A za 3-pokojowe mieszkanie na obrzeżach kuwejckiej aglomeracji trzeba zapłacić 350 dinarów. Gnieżdżą się więc po 10 osób i układają życie i pracę tak, by w mieszkaniu się tylko mijać.
Tu nie kwalifikacje, ale kolor skóry ma znaczenie. Białas, choćby nie miał żadnych umiejętności 700 dinarów dostanie na początek, przy czym to z jakiego jest kraju nie robi różnicy. Królem życia wśród imigrantów może być zarówno Rumun, jak i Polak czy Niemiec. Na równi, byleby biały był. Choć takich, prawdę mówiąc, wielu się tu nie spotyka. Dwa tysiące euro Polaka nie skusi, co dopiero Niemca. Biały to w Kuwejcie zazwyczaj specjalista, głównie inżynier z branży ropy i gazu. A taki nie dość, że zarabia tysiące euro, to zwykle ma do dyspozycji służbowe mieszkanie i samochód. – Europejczyk bez doświadczenia dostanie więcej niż wykwalifikowany Azjata – utyskuje Amir na swoją karnację kawy z mlekiem. Utyskuje, ale do domu wracać nie zamierza. – Nie mam za co, tu mam jedną żonę, a w Pakistanie drugą – tłumaczy swoje finansowe potrzeby. – Zresztą siedzę tu już 20 lat, przyzwyczaiłem się.
To chyba sedno sprawy. Spora grupa imigrantów żyje w Kuwejcie nie dlatego, że nie ma pracy we własnym kraju. Zwyczajnie przyzwyczaili się do ciut wyższego poziomu, do normalności i przewidywalności cywilizowanego kraju, gdzie autobusy jeżdżą wedle rozkładu, dzieci mogą bezpiecznie chodzić do szkoły i gdzie nie wybuchają bomby w sklepach. Zostawiają za sobą nieudane małżeństwa, kłopoty z prawem, z pieniędzmi, zaczynają nowe życie, a po latach przekonują jedni drugich jak dobrze trafili. Nic to, że czasy się zmieniły i podobne pieniądze mogą zarobić u siebie, nic to, że w ojczyźnie zmieniła się władza i policja nie strzela już do demonstrantów. Siedzą po dziesięciu w zapyziałych mieszkankach i jak na kozetce u psychoanalityka przekonują bez przekonania, jak to Allaha za nogi chwycili…
- Najgorszy chyba jest szklany sufit – kiwa głową szefowa jednego z hoteli międzynarodowej sieci. Jest Libanką i choć całe życie przepracowała w hotelarstwie, stanowisko głównego menedżera to najwyższa pozycja jaką może w kuwejckim państwie osiągnąć. Czapa administracyjna na poziomie krajowym w całości zajęta jest przez miejscowych. – Ot, taki podwykonawca ze mnie – śmieje się smutno. I choć na pieniądze nie narzeka, wie, że już nic więcej tu nie osiągnie. – Teraz chodzi o to, żeby nie było gorzej – tłumaczy mi swoją życiową filozofię. – Do Libanu nie wrócę, a tu mam swoją małą stabilizację.
Nie tylko ona, w dwóch hotelach, w których zatrzymałem się w Kuwejcie nie było ani jednego kuwejckiego pracownika. Podobnie w taksówkach i miejskich autobusach, na promie i w sklepach. Rdzenni mieszkańcy, jeśli w ogóle muszą pracować, zajmują stanowiska w państwowej administracji: w policji i służbach granicznych. – To niesamowite – dziwił się pewien Anglik poznany w samolocie. – Przyjeżdżasz do kraju i jego rodowitych mieszkańców widzisz tylko na lotnisku!
Chwały nie ma
Kuwejt to oczywiście kraj muzułmański, konserwatywny, kobiety w abajach są tu powszechnym widokiem. To też kraj nadmorski, w centrum, tuż obok słynnych wież, ciągnie się publiczna plaża oddzielona od ulicy promenadą. Woda ma ponad 20 stopni, więc kąpiących się nie brakuje, oczywiście w kąpielówkach są tylko chłopcy i mężczyźni; kobiety w burkini, dziewczynki w sukienkach i leginsach… Wszystko zgodnie z prawami wiary, do czasu aż nie wyjdą z wody. Wtedy, na obrzeżach plaży, zupełnie bez skrępowania matki te dzieci rozbierają do naga, wycierają, przebierają w suche ubrania, oczywiście w otoczeniu ich braci, ojców i przechodniów nadmorskiej alei…
Prawdziwą cezurą w historii współczesnej Kuwejtu jest wojna z Irakiem z 1990 roku. Zdziwiłby się jednak ktoś kto spodziewa się narracji pokrzywdzonego narodu zaatakowanego przez potężnego sąsiada. Kuwejtczycy mają z tą wojną problem, a wspomnienie wydarzeń sprzed 35 lat chluby ani armii ani władzom nie przynosi. Wojsko nie podjęło w ogóle walki, na co może wpływ miał fakt, że blisko 85 proc. wojskowych to byli wspomniani wyżej Biduni, którzy z państwem kuwejckim utożsamiali się póki im płacił żołd. Dodatkowo w kraju został obalony emir Dżabir as-Sabah, nie bez pomocy kuwejckich wyższych oficerów, i to nie żadnych tam Bidunów czy innych Filipińczyków, ale rdzennych Kuwejtczyków. Przy tym zarzuty defraudacji i kradzieży państwowych pieniędzy postawione rodzinie emira nie były całkiem wyssane z palca, choć oczywiście należy pamiętać, że w takich miejscach państwo często jest prywatnym folwarkiem panującej rodziny i trudno tu określić co jest jeszcze prywatne, a co już państwowe. W każdym razie emir uciekł do Arabii Saudyjskiej, później do Bahrajnu, wojska nie było, a Kuwejt zmienił się w… republikę. Rok później, operacja Pustynna Burza przywróciła emira do władzy, ale rysy na wizerunku pozostały trwałe. Zmarł wiele lat później na udar, a do historii przeszedł jako ten, który nadał najwięcej obywatelstw cudzoziemcom. I to wcale nie Bidunom, którzy po kompromitacji armii zostali obwołani wrogami narodu, ale głównie Amerykanom i Brytyjczykom zaangażowanym w Pustynną Burzę.
Kłopot z oceną tamtych wydarzeń skutkuje dziś tym, że pamiątki po wojnie można oglądać niemal wyłącznie na Failace, niezamieszkałej kuwejckiej wyspie w Zatoce Perskiej. Zobaczyć tu można opuszczone osiedla i domy, których fasady posiekano ogniem maszynowym. W jednym miejscu zebrano porzucony iracki sprzęt – od ciężarówek, przez transportery po działa. Pordzewiałe, niczym nieosłonięte, zakopane w piasku robią przygnębiające wrażenie. Trudno powiedzieć czy mają być symbolem irackiej agresji czy może kuwejckiego oporu. Ktoś ciekawy i tak się niczego nie dowie, bo na równie pordzewiałym ogrodzeniu brak jakiejkolwiek informacji. Niewiele lepiej wygląda przy tym Al-Qurain Martyrs Museum też poświęcone wojnie 1990 roku. W rzeczywistości jest to zniszczony ciężkim ostrzałem budynek, w którym ukryło się kilku członków ruchu oporu. Zostali zidentyfikowani i zabici, a budynek pozostawiono na pamiątkę tego, że jednak nie wszyscy Kuwejtczycy godzili się na iracką okupację.
Ropa na lata
Z końcem lat 70 w Kuwejcie, tuż nad zatoką oddano do użytku trzy wieże, dziś symbol kraju uwieczniony nawet na pieczątkach wjazdowych w paszporcie. Wieże zostały mocno uszkodzone w czasie wojny, odbudowano je skrupulatnie i dziś za 3 dinary można wyjechać na wysokość 123 metrów do obracającej się wokół własnej osi restauracji. Widać stamtąd całą kuwejcką metropolię i piaski w oddali. Widać też, że kraj ten, w odróżnieniu od innych państw regionu, zwłaszcza Emiratów czy Kataru, nie myśli na razie o życiu po ropie. Nie rozwija turystyki, robotyki czy innych branż przyszłości. Co prawda w 2017 roku rząd przyjął strategię rozwoju na kolejne 20 lat w której się mówi o przekształceniu Kuwejtu w regionalne centrum handlu, ale póki co największą inwestycją jest budowa dwóch nowych… rafinerii. Spokój rządzącym przyniosło odkrycie w ubiegłym roku gigantycznych złóż ropy (ponad 2 mld baryłek) i gazu (ponad 141 mln metrów sześciennych). Pozwoli to w 2035 roku wydobywać 4 mln baryłek ropy dziennie zamiast dzisiejszych 2,5 mln, zaś w 2050 aż 7 mln baryłek. Pytanie czy wtedy ktoś będzie jeszcze potrzebował tej ropy, póki co zawisło w kuwejckiej próżni.