0
marcin.krakow 7 października 2025 15:41
Dziś wieczorem rozpoczynam projekt „100 dni – 7 kontynentów”, który zrodził się… przypadkiem. Po prostu poklepałem sobie loty tu i tam i tak sobie patrzę na mapkę F4F i świta mi myśl, że w krótkim okresie czasu postawię stopę na wszystkich kontynentach. Między 9 października kiedy wyląduję w Azji a 17 stycznia kiedy postawię stopę na Antarktydzie mija równe 100 dni. Niestety nie jest to jedna długa podróż, a kilka mniejszych, więc relacja prowadzona będzie etapami.
Dzisiaj zaczynam pierwszy z nich, czyli RTW przez Azję, Australię i Oceanię oraz Amerykę Północną i Karaiby. Lecę na wschód dzięki czemu zyskam jeden dzień przekraczając linię zmiany daty. Rozkład lotów nie pozwoli wylądować „wczoraj” więc dalej będzie to sto dni, tylko jeden z nich będzie bardzo długi.
Pomysł na tą podróż zrodził się rok temu w październiku, kiedy to podczas poprzedniego RTW nie zostałem wypuszczony z Korei Południowej na lot do Australii. Obsługa naziemna stwierdziła, że wiza tranzytowa (72h) to za mało na czterogodzinną przesiadkę w Sydney i powinienem mieć miesięczną turystyczną. A po co mi miesięczna? – pytam.
Nie wiemy czy opuści Pan Australię, czy może zostanie tam nielegalnym imigrantem.
No to chyba logiczne, że gdybym chciał nim być to wyrobiłbym miesięczną, a nie trzydniową, żeby już czwartego dnia kręcić się tam na przypale – argumentowałem. Nie i koniec. Miesięczna albo nie lecę.

Zaaplikowałem od razu o taką, ale dostałem ją po 4 dniach. Nie zdziwiłem się wcale, kiedy aplikując miesiąc temu o kolejną dostałem ją w 10 sekund…
Musiałem więc, jak najszybciej omijając Australię dogonić mój plan podróży. Usiadłem w hotelu i po paru godzinach miałem gotowy plan awaryjny. Seul-Tokio-San Francisco-Hawaje-Fiji. Byłem na Nadi dzień wcześniej niż zakładał mój pierwotny plan, jednak opuściłem Wyspy Salomona i Vanuatu.
Postanowiłem tam wrócić za rok i tak narodził się pomysł rozpoczynającej się właśnie przygody. Miesiąc później wynalazłem caribbean-hopper-kin-jfk-1000-1500-pln,232,179586 i kółeczko zaczęło nabierać kształtów by ostatecznie zaprezentować się tak:

Great Circle Mapper.jpg


Trasa składa się z 24 segmentów, którymi pokonam 55 tysięcy kilometrów. Zasiądę na pokładzie 10 różnych linii lotniczych [LO, QR, PR, PX, IE, FJ, UA, BW, S6 oraz LH] a ponad 20% trasy zrobię w C.
Zapraszam do pokonania jej ze mną! ?Podróż rozpoczęła się juz wczoraj, kiedy wieczornym lotem dotarłem z Krakowa do Warszawy. Wpływ na to miało kilka czynników; chciałem się wyspać przed podróżą, na najblizsze kilka lotów mam bagaż rejestrowany, więc chciałem sobie go spokojnie nadać, zamiast biegać z nim od taśmy do check-inu oraz nie chciałem ryzykować opóźnienia na dolocie.


20251007_182018_copy_900x1200.jpg



Po przyjezdzie na lotnisko Chopina udałem się do stanowisk odprawy nadać bagaż, dostałem karty pokładowe i skierowałem sie od razu na fast track do kontroli bezpieczeństwa, by następnie przejść kontrolę paszportową i udać się na dwa kwadranse do saloniku.


20251008_081347_copy_900x1200.jpg



Dzisiejsza podróż to mój trzeci w życiu lot w C. Pierwszym był HER-WAW, kiedy to po chińskim kaszlu Lot uruchomił Loty na Wakacje, a zapotrzebowanie było tak duże, że nawet do Grecji latali na szerokim kadłubie. Kolejną okazja nadarzyła się w grudniu zeszłego roku w drodze z Krakowa, przez Stambuł do Caracas z międzylądowaniem w Havanie. Specjalnie wtedy wybrałem dłuższą trasę (czyli przez Kubę, bo są też bezpośrednie loty IST-CCS) aby nacieszyć się dlużej lotem w C. No i teraz Katarczykem lecę przez Dohę do Manili.

Nie będę tu udawał konesera ani weterana tego typu lotów, nie będzie też porównań z produktami innych przewoźników, bo po prostu jestem na to za krótki. Na pierwszym odcinku wybrałem miejsce 11K, na którym czekał już na mnie odświeżający ręczniczek oraz mała kosmetyczka kryjąca w sobie opaskę na oczy, skarpetki i zatyczki do uszu. Okazało się, że na fotelu przedemną leciała Pani z TVN, ale nie miała na imię Dorota, bo ta "moja" była kiedyś finalistką konkursu Miss Polonia, czyli dotarła do TOP 20. Jako, że telewizji nie oglądam wcale, to dowiedziałem się o tym dopiero przy wysiadaniu, bo część wspólnego czasu upłynęła nam na rozmowach o podróżowaniu.
Po zajęciu miejsc obsługa powitała nas welcome drinkem, u mnie wybór padł na sok pomarańczony, a następnie zebrała zamównienia na posiłki z menu.

20251008_085505_copy_900x1200.jpg



20251008_093904_copy_900x1200.jpg



20251008_094104_copy_1200x900.jpg



20251008_094124_copy_900x1200.jpg



20251008_092604_copy_900x1200.jpg



20251008_092620_copy_900x1200.jpg



20251008_092624_copy_900x1200.jpg



20251008_092638_copy_900x1200.jpg




Wybór padł na "Qatari mezze with pita bread" jako przystawkę, dane głowne to "Qatari chicken", ale najpierw wjechała przystawka pod postacią pieczonego plasterka mięsa owiniętego wokół warzyw.


20251008_103005_copy_900x1200.jpg



20251008_101346_copy_900x1200.jpg



20251008_104955_copy_1200x900.jpg



Po posileniu się rozłożyłem fotel na płasko i uciąłem sobie drzemkę, gwiazda TV również, więc przy wysiadaniu wymienilismy się kontaktami bo mamy niedokończone rozmowy.

W Dosze na przesiadkę miałem tylko 2 godziny z hakiem, więc od razu skierowałem swoje kroki ku Al Mourjan Business Lounge, który jest tak wielki, że powierzchniowo bije na głowę niektóre międzynarodowe lotniska.


20251008_162140_copy_900x1200.jpg



20251008_162519_copy_900x1200.jpg



20251008_162615_copy_900x1200.jpg



20251008_170837_copy_900x1200.jpg



Znajdziemy tutaj kilka stref z przekąskami, centurm biznesowe, fontannę oraz restaurację z menu a la carte, więc ja swoję przerwę między lotami spożytkowałem na degustację Angus Beef.

20251008_172837-1_copy_1200x900.jpg



20251008_164614_copy_900x1200.jpg



Samo lotnisko jest tak duże i zawiera tyle atrakcji (m.in park z kładką zawieszoną miedzy koronami drzew), że i całodniowa przesiadka nie byłaby tu nikomu straszna.


20251008_161036_copy_900x1200.jpg



Przyszedł czas udać się na kolejny lot i tutaj już było "grubiej" ponieważ przyszło mi lecieć w QSuite.


20251008_180630_copy_900x1200.jpg



20251008_185842_copy_1200x900.jpg




Po zajęciu miejsc, obsługa zebrała zamówienia (i rozmiary piżamy), tym razem wybrałem zupę kalafiorową, ravioli z pieczarkami oraz deser lodowy.


20251008_181929_copy_900x1200.jpg



20251008_182043_copy_900x1200.jpg



20251008_182426_copy_900x1200.jpg



20251008_182433_copy_900x1200.jpg




20251008_195724_copy_1200x900.jpg



20251008_200559_copy_1200x900.jpg



20251008_202101-2_copy_900x1200.jpg


Zaraz po tym pysznym posiłku poszedłem się przebrać do spania, a kiedy wróciłem czekało na mnie pościelone łóżko.

Zostałem poproszony o obudzenie mnie na śniadanie i tak też się stało. Podany został wybrany przeze mnie wcześniej omlet oraz sok marchwiowy.


20251009_013659_copy_1200x900.jpg



20251009_011728_copy_1200x900.jpg



Teraz do wylądowania w stolicy Filipin mamy jeszcze godzinę.

Słowem podsumowania dzisiejszego dnia, pewnie nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że loty w C to jest kosmos i jakiś inny wymiar podróżowania. Niestety, kolejne będę musiał odbyć już z plebsem... ;)Kontrola paszportowa poszła nadwyraz sprawnie, kilka minut i po sprawie. Nikt też nie sprawdzał kodów QR, które generują się po wypełnieniu formularza w(y)jazdowego. Po odebraniu bagażu skierowałem się do Graba, którym przemieściłem się do pobliskiego hostelu, wynajętego tylko po to, by zostawić tam bagaże, przepakować się do małego plecaka, wziąć prysznic i wrócić na lotnisko, skąd zaraz miałem odlot do Dumaguete. W terminalu 2 nie ma saloników, nie licząc jednego ale tylko dla statutowców i pasażerów C linii Philipine Airlines. Sam lot bez historii, może oprócz tego, że siedzenia w PH były numerowane od początku, 21, 22, 33, 34 itd i okazało się, że siedzę w rzędzie 4 a nie 34. Czy był serwis pokładowy? Nie wiem, zmógł mnie sen i przekimałem cały lot. Po wyjściu z lotniska złapałem tricykla i pojechałem do portu by stamtąd udać się na wyspę Cebu. Po przyjechaniu kolejną trajką do Fantasy Lodge zaznałem orzeźwienia podczas basenowej kąpieli po czym zaczęło kropić a potem padać i tak pogoda pokrzyżowała moje plany przedostania się pod któryś z pobliskich wodospadów. Postanowiłem więc odespać poprzednią noc (w QR spałem ledwo trzy godziny) i pochillować.

Kolejny dzień to powrót tą samą trasą, czyli trajka, prom, trajka (w porcie wszyscy kierowcy wyskakiwali z ceną 2,5 raza wyższą, niż zaplaciłem wczoraj na tej samej trasie w przeciwnym kierunku, a kiedy jeden kierowca się zgodził, reszta go trzymała żeby nie jechał. Na koniec dostał tipa w wysokości równowartości przejazdu, niech wróci i powie kolegom, że chytry dwa razy traci), samolot, Grab do hostelu po rzeczy i na lotnisko. Rano także dostałem maila, że mój wylot z Manili jest przesunięty na dwie godziny później, co troszkę wprowadziło mnie w stan niezadowolenia. W drodze z Filipin na Wyspy Salomona miałem mieć pięciogodzinną przesiadkę w Port Moresby (Papua Nowa Gwinea) i chciałem wyskoczyć na miasto. Teraz przesiadka skróciła się do trzech godzin więc na za dużo ona nie pozwoli. Już pominę, że koszt wizy to 50$.

Na dzisiejszym locie powrotnym mniejsze obłożenie, miałem miejsce wolne obok, serwis pokładowy rozpoczął się już 7 minut po starcie. Każdy dostał ciasteczka a do wyboru była woda lub kawa.

Dowiedziałem się też z mediów, ze na Davao, 360km od miejsca, w którym spałem było trzęsienie ziemi o sile 7.6 ale nic nie czułem. Kiedyś w Gwatematli odczułem trzęsienie mające epicentrum w sąsiednim Salwadorze o magnitudzie 5.4 ale odległość była prawie dwa razy mniejsza. Uczucie wtedy porównałbym do siedzenia na wielkim stole, który jedna nogę ma za krótką i się z tego powodu "gibnął".

Jeśli więc dotarło do Was info o wstrząsach na Filipinach, uspakajam, mam się dobrze a podróż i relacja będzie kontynuowana :)

Check-in zajął mi dobre 15 minut, trzy panie z obsługi się zebrały i debatowały nad moim biletem wylotowym z Wysp Salomona, ale finalnie dostałem karty pokładowe i mogłem po przejściu kontroli udać się do saloniku gdzie piszę te słowa zajadając się spagetti halal (mają na to dwa certyfikaty ;) )Nocny lot do Port Moresby trwał równe pięć godzin, a po godzinie od startu padło "pork or beef". Wybrałem to drugie, coś tam zjadłem, ale ogólnie to było średnie. Wróciłem więc do spania, widziałem jednym okiem, że przed lądowaniem rozdawali kanapki w ramach śniadania.

Do kontroli paszportowej wepchałem się bez kolejki, bo na tą krótką przesiadkę miałem konkretny plan. Przed terminalem okazało się jednak, że nikt z mojego hostelu po mnie nie przyjechał, mimo że wczoraj pisałem im dwa razy maile z przypomnieniem i informacją o zmianie rozkładu. Podbiłem więc do gościa z tabliczką Hiltona, żeby dzwonił po brata czy innego kuzyna, żeby za kasę obwieźli mnie po mieście. Pierwotny plan zakładał to samo, ale z kierowcą z hostelu, lub z kimś od niego. Wcześniej sprawdziłem jakie są średnie zarobki tutaj i chciałem zaoferować odpowiednio więcej. Pan z Hiltona nikogo nie zorganizował, a taryfiarze za 20 km kółeczko chcieli po 70$.
Niemal godzinę poświęciłem na znalezienie jakiegoś rozwiązania, ale finalnie klauzula sumienia nie pozoliła mi tak przepłacać, więc pokręciłem się trochę wokół lotniska i wróciłem do terminala oczekiwać na swój kolejny lot.Lotnisko POM to dosłownie 4 gate'y na krzyż ale pod nimi oprócz zwykłych krzesełek stoi kilka sof oraz wygodnych foteli, więc jest się gdzie rozsiąść, jeśli przyjdzie się wystarczająco wcześnie.

Sam lot przespałem, przed lądowaniem obudzili mnie (choć o to nie prosiłem) by podać mi box śniadaniowy, zrobiłem mu więc zdjecie, kopnąłem pod fotel i poszedłem spać. Pudełko zawierało kanapkę z szynką, czekoladkę oraz sok jabłkowy w opakowaniu jakie znamy kiedy kupujemy pasztet.

Po tym krotkim, bo dwugodzinnym locie, przyszedł czas na wiśienkę na torcie tej podróży, mianowicie Wyspy Salomona to mój kraj numero 100 :)

Miałem tu zawitać na dłużej, ale narodowe linie Solomon Airlines spłatały mi figla kasując lot (a tak naprawde to przesuwając go na 2 dni wcześniej) i finalnie zamiast bezpośredniego lotu na Vanuatu, mającego trwać rozkładowo dwie godziny skończy się na 26 godzinach podróży z dwiema przesiadkami w Australii i Nowej Zelandii.

Po odebraniu bagażu nadawanego (nie wiem czy on dotrze w całości do miejsca przeznaczenia, bo już po lotach QR gdzie miał naklejki m.in. business class luggage, fragile itp wyglądał jak siedem nieszczęść) wsiadłem do pick-upa, który zawiózł mnie do Parangiju Lodges, które położone są wgłąb wyspy na wzgórzu, skąd rozpościera się piękny widok. Moim celem miały być Tenaru Falls, więc po szybkim prysznicu ruszyłem w drogę. Trasa wg drogowskazu liczy niespełna 3 kilometry, na Stravie wyszło kilkaset metrów więcej w każdą stronę. Szlak jest prosty, nie licząc kilku stromych miejc, ale każdy kto umie chodzić to da sobie radę. Całą trasę wypatrywałem Dzioborożców (Hornbills) ale niestety nie widziałem żadnego. Same wodospady robią kapitalne wrażenie, są wysokie na 63 metry a woda spada z góry kilkoma ujściami. Popływałem sobie trochę w jeziorku, posiedziałem na kamieniach wpatrując się w spadajacą wodę, która ma w sobie coś hipnozującego i nadszedł czas powrotu. Po pysznym obiedzie przygotowanym przez córkę właścicieli poszedłem od razu spać, gdyż poprzednia noc spędzona na raty w samolotach dawała o sobie znać. Rano wpisałem się go księgi gości, przejrzałem ją też wstecz i wypatrzyłem wpis z 2023 kiedy to gościła tam p. Anna, więc nasi tam już byli ;)

Na lotnisku odprawa poszła sprawnie, nie licząc małego zamieszania bo w tym samym czasie odlatywały dwa loty, a stanowiska odpraw podpisane były.. kartkami leżącymi na blacie.

W terminalu są dwa sklepy z upominkami, sklep bezcłowy oraz bufet gdzie można kupić kanapki i napoje. Po zakupie pamiątek i sprawnym boardingu rozpoczęła się moja ponad dobowa przeprawa na Vanuatu. Podczas pierwszego lotu do Brisbane można było wybrać kurczaka z purre ziemniaczanym lub wołowinę z ryżem, postawiłem na to pierwsze i chwalę sobie ten wybór. Solomon Airlines mocno postawiło na personalizację i do zestawu dołączali nawet "swoje" sztućce i przyprawy. Na przesiadkę w Australii miałem rozkładowo 75 minut ale byliśmy trochę spóżnieni, więc pognałem niekończącymi się korytarzami startując z samolotu z poll position, aż nie natrafiłem na tranzytach na... zamknięte drzwi. Ktoś już gdzieś dzwonił z emergency phone wiszącego na ścianie, aż w końcu przyszedł ktoś nas wpuścić uruchamiając dopiero skanery do pracy. Mimo tej chwili stresu przesiadka poszła sprawnie po czym wsiedliśmy do tej samej maszyny, którą przyleciałem. Tym razem dla odmiany wybrałem beef, posiłek równie smaczny, jak ten na poprzednim locie. Teraz jeszcze tylko nocka w NZ i kolejny lot już na Vanuatu.

PS. Nie myślcie, że od początku chodzę w tej samej koszulce. Chodzę w takich samych, ale nie w tej samej. Po prostu kupuję najtańsze na wyjazd, wieczorem taka ląduje we wannie jako mata, żeby grzyba nie złapać, a w plecaku z każdym dniem przybywa miejsca na pamiątki, zamiast nosić ze sobą siatę rzeczy do prania. Czy to ekologiczne? Może i nie, ale gdybym chciał być eko to bym rowerem jeździł a nie samolotem latał.Po przylocie do NZ bardzo sprawnie przeszedłem wszystkie procedury i udałem się od razu do zamówionego transportu, przede mną była prawie godzina jazdy ale kierowca dał radę i u celu byłem prawie na czas. U celu, czyli na miejscu zbiórki na wycieczkę kajakową po akwenie znanego z występowania efektu bioluminescencji. Fotki w necie oczywiście podrasowane i na żywo nie wyglądało to tak spektakularnie, niemniej jednak na żywo i tak robiło wrażenie. Po niemal 2 kilometrach pływania, co zajęło sporo czasu, bo aby efekt bioluminescencji był widoczny trzeba było wkładać ręce do wody (chodzi o dostarczenie powietrza, aby nastąpił efekt świecenia) zawinąłem się na apartament a z samego rana wróciłem na lotnisko.
Nadałem już po raz ostatni bagaż i udałem się do saloniku, gdzie okazało się, że ten jest prawie full i trzymają miejsca dla pasażerów klasy biznes. Ja na to odpowiedziałem, że jestem pasażerem biznesowym zamkniętym w ciele pasażera economy i ... wpuścili mnie do środka.
Ostatni już lot Solomon Airlines to tym razem bardzo dobry kurczak z makaronem orzo. Na wszystych 3 lotach małe obłożenie, za każdym razem miałem cały rząd dla siebie. Niestety tym razem mieliśmy opóźnienie około godziny, co ukradło mi czas z popołudnia po przylocie.
Z lotniska pojechałem od razu do wypożyczalni, odebrałem zarezerwowanego wcześniej quada i wyruszyłem do mojej pierwszej bazy noclegowej 20 km od Port Vila. Mój plan zakłada objechanie w ciagu 4 dni całej wyspy dookoła w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.

Po dotarciu na miejsce, zameldowaniu się i zrzuceniu bagaży, czasu przed zachodem słońca wystarczyło tylko na wyskoczenie do marketu po zakupy.

Kolejny dzień miał być intensywny i obfity w atrakcje ale los troszkę pokrzyżował mi plany. Koniec końcoŵ los okazał się łaskawy, ale co stracilem czasu i nerwów to moje. Otóż zjechałem quadem w dół rzeki i zaparkowałem niemal przy samym jej końcu gdzie wpadała do oceanu. Następnie złapałem stopa aby podwiózł mnie spowrotem z kajakiem do punktu, który wyznaczyłem za start mojego spływu. Kajak, przygotowany, można wsiadać, pozostało tylko załączenie Stra... fvck nie mam telefonu! Wróciłem drogę, którą przeszedłem z samochodu nad rzekę, nigdzie go nie ma. Pytam stojących nieopodal chłopaków; znacie Alfreda? Tego z niebieskiego trucka? Kojarzymy ale nie mamy numeru telefonu, jak będzie wracał to go zatrzymamy i damy mu znać.
No nic, wyruszyłem w ponad 4 kilometrowy spływ, rzeka spokojna, niewielki nurt a im bliżej oceanu tym coraz szersza, bujnie po obu stronach zarośnieta roślinnością. Super się płynęło, aż zobaczyłem ujście do oceanu i trzeba było dobijać do brzegu i odszukać quada. Wyciągam kajak na brzeg, podchodzi jakiś starszy facet i pyta czy jestem od quada, bo jak coś to jest 70 metrów stąd, czyli trafiłem niemal idealnie. A Alfreda znasz? Okazało się, że tak, wydzwonił go i umówilismy się na odbiór telefonu jak będzie wracał z miasta do siebie.

Z niemałym opóźnieniem wyruszam w dalszą trasę a przedmną niemal 80 kilometrów. Po drodze wpadam do Blue Lagoon, gdzie można popływać, poskakać z liny do wody, a także z drzew oraz z pomostów różnej wysokości. Jest mnóstwo ławek, leżaków i zadaszonych stołów piknikowych. Fajne miejsce, gdzie aż chciałoby się dłużej pochillować.

Niestety muszę ruszać dalej i nie mogę pobyć tutaj tyle ilebym chciał. Zbieram się więc w dalszą drogę, a apropo dróg 95% z nich jest nowych, równych i super się po nich jedzie, a poza okolicą Port Vila ruch jest niemal zerowy. Monopol na ich budowę ma jeden gość, którego hobby to rajdy samochodowe a jego elektomechanikiem jest jeden młody chłopak z polski, którego spotkałem pod gate w AKL. Po drodze zatrzymuję się jeszcze na punkcie widokowym Top Rock, ale prawdę mówiąc atrakcja średnia, szczególnie, że wstęp płatny.

Wkońcu docieram do miejsca, gdzie powinien być port a tu tylko kilka motorówek zacumowanych przy brzegu. Zagaduję do miejscowych, dowiaduję się u kogo mogę zostawić quada i kto mnie przewiezie na wyspę, gdzie mam kolejne dwa noclegi. Potem z dwóch niezależnych źródeł dowiaduję się, że płynąłem z synem najważniejszej osoby w lokalnej (tzn. ten wysepki na którą płynę) społeczności. On też wskazał mi wcześniej u kogo mogę zaparkować, więc o quada jestem spokojny. Swoją drogą skasował mnie jak za zboże, ale też transport powrotny organizowany przez właściciela bungalowów niewiele tańszy. Było już po zachodzie słońca, więc udałem się do swojego bungalowa i poszedłem spać.Miejsce, w którym spałem nazywa się Tranquility Eco Resort i znajduje się na wyspie Moso. Prąd jest tutaj dwa razy dziennie po dwie godziny, w restauracji gotują z tego co jest więc nie można sobie wybrać na co ma się ochotę, a picie w lodówce się skonczyło, nie było nowej dostawy i myślałem że tam uschnę. Reklamują się posiadaniem 11 spotów nurkowo/snurkowych, a okazało się, że wszędzie pustki. Nie zobaczyłem dosłownie ani jednej rybki. Ceny noclegów jak za zboże a wyrwać się stamtąd też trudno bo łódka kursuje 2x dziennie po śniadaniu i po obiedzie. Fotki z bookingu nie odpowiadają rzeczywistości a do tego namolni właściciele, którzy non stop zagadują, nawet jak czytałem książkę to siadali na przecieko i gapili się na mnie aż się nie oderwałem od lektury i nie spytałem czego chcą. Bełkotali coś tam bo typ u góry miał tylko zęby parzyste a dole nieparzyste więc można powiedzieć, że mu się zęby zazębialy. Potrafił powiedzieć, że wody ani coli dziś nie będzie a potem co 10 minut przylaził "all good? All good?" No nic, pochillowałem więc, skończyłem czytać książkę a wieczorem posiedziałem przy ognisku. Zawinąłem się stamtąd z samego rana i pojechałem prosto na Hideway Island.
Zaparkowałem quada na zamykanym na noc parkingu przynależnym do restauracji i popłynąłem na wyspę. Niebo a ziemia. Pralnia free, safari snorkeling free, a do tego atrakcja dnia czyli jedyna na świecie podwodna poczta. Można kupić wodoodporne kartki pocztowe (600 VUV w tym znaczek pocztowy na cały świat), a żeby je nadać trzeba odpłynąć jakieś 50m od brzegu a następnie zanurkować na jakieś 2,5-3 metry gdzie znajduje się skrzynka pocztowa. Gdybym robił kółko w przeciwną stronę to uciekłbym z tego Moso kajakiem i wrócił spowrotem tutaj. Na zachód słońca wypłynęłem sobie kajakiem by podziwiać je z perspektywy falującej wody. Poznałem też podrózujacą solo dziewczynę z Japonii i umówliśmy się na kolejny dzień na wodospady i że podwiozę ją na lotnisko.
Rano zapakowaliśmy się na quada, po drodze zostawiłem kajak w tylko mi i @jaras724 znanym miejscu. Nie wiem kto tam jest kolejny, chyba @Legion1, tak więc juz proszę się kontaktować z forumowiczem Jarasem w sprawie przekazania kajaka :) Mam nadzieję, że będzie służył i da Wam mnóstwo frajdy, tak jak mi.
Wodospady znajdują się kilka kilometrów od wyspy, wstęp (a nawet dwa!) są płatne. Pierwszy jest do laguny i mini-wodospadami, kasakadami, po czym okazuje się, że teren z wodospadem wykupił jakiś chińczyk i kasuje osobną oplatę za wstęp do siebie.
Cały szlak trwa około 20 minut i prowadzi przez dwie rzeki a także po skałkach, po których spływa woda.
Po powrocie z wodospadu, udaliśmy się już prawie prosto zwrócić quada, zahaczając po drodze o dwa sklepy z pamiątkami, w których był tak ubogi asortyment, że odłożyliśmy zakupy na lotnisko.
Przy checkinie było jakieś zamiesznie z moim, kupionym za aviosy biletem i spędziłem tam dobre 15 minut, podczas których ja swoją rezkę w manage booking widziałem a oni u siebie nie. Do tego miałem problem z wyborem miejsce, które było darmowe ale końcu wyskakiwał error i nici z wyboru. Porobiłem screeny, pokazałem i dostałem te, które chciałem czyli przy wyjsciu awaryjnym, co przy czekającym mnie 10h locie robi różnicę.
Pamiątki na landside też szału nie robiły więc cała nadzieja była w airside. Niestety po prześciu kontroli paszportowej i osobistej okazało się, że jest jeszcze gorzej. Uknułem więc pewna intrygę i wróciłem na landside na zakupy, po czym znowu pod gatey.
Na VLI znajduje się skromny salonik, jest kilkanaście foteli i sof, a częstować się możemy coasteczkami i napojami z lodówki.
Po krótkim jednogodzinnym locie na Fiji, który przespałem, czekało mnie 5 godzin na lotnisku (czyli w saloniku Fiji Airlines) a następnie lot do San Francisco. Nie upłynęła godzina od startu, a do wyboru mieliśmy kurczaka z ziemniakami lub coś tam wege, więc wybrałem opcję numer jeden po czym zapadłem w sen, z którego wyrwał mnie serwis śniadaniowy pod postacią Panini i jogurtu.
Doleciałem przed chwilą do SFO i w ten oto sposób kończy się częśc oceaniczna i zaczyna niebawem karaibska.

Dodam tylko na koniec tego wpisu, że Vanuatu jest super i żałuję, że nie dane mi było spędzić tu jeszcze kilku dni.Po przylocie do SFO spędzilem 45 minut na immigration, zostawiłem bagaż w przechowalni i ruszyłem do miasta. Byłem już tutaj przez dwa dni rok temu, więc tym razem bez ciśnienia, przejechałem się znowu cable carem, pochodziłem wzdłuż nabrzeża na Fisherman's Wharf a następnie udałem się na nocne zwiedzanie osławionego Alcatraz. Rok temu zrobiłem to za dnia, więc chciałem mieć porównanie. Jego efekt jest taki, że pozmieniało się na gorsze, nie licząc tego, że została wyraźnie oznaczona cela, w której wyrok odbywał Al Capone oraz otworzyli oficjalny sklepik z pamiatkami.. Część zmian związana jest z remontem, który ponoć ma trwać 3 lata a dotyczy wzmocnień przed trzęsieniami ziemi, reszta to renowacje oraz tu i ówdzie pozawieszane plakaty z róznymi informacjami dotyczącymi więzienia i osadzonych. Są one jednak w takich miejscach, że przesłaniają widok na korytarze, cele itd. Jakby tego było mało, to jeszcze w poprzek jednego przejścia postawiono biurko i tablicę z prośbą by wpisywać rady dla nowej generacji LGBTQ+. Poradziłem im więc, ażeby kibicowali jednemu klubowi, którego nazwa zaczyna się na "L" ;)
Najfajnieszy z tego wszystkiego był widok na rozświetlone miasto i Golden Gate brigde nocą.
Nadszedł czas powrotu na lotnisko, odebrałem bagaż (cennik wrzuciłem do tematu o SFO) i udałem się na kolejny nocny lot, tym razem przez Houston na Jamajkę. United na krajówkach raczy nas tylko ciasteczkiem i kubkiem wody. Na przesiadkę miałem ponad 3 godziny więc udałem się do Cadillan Mexican Kitchen gdzie w ramach PP mamy do wydania 28$. Wystarczyło na sycące śniadanie, napój i dwie herbaty. Po czym udałem się na kolejny lot tym razem już prosto na Jamajkę, gdzie rozpocznę swojego hoppera.Jamajka. Parafrazując: kraj wspaniały tylko ludzie...
na każdym kroku próbują Cię zrobić na kase. W Uberze wmówić, że to był kurs gotówkowy, mimo że zapłaciłem z góry kartą, a to przyrobić dwa dolary zawyżając cenę szafek na rzeczy przy wodospadach, przykłady można mnożyć. Do tego natarczywi, upierdliwi, nie rozumieją słowa "nie". No jednym słowem dramat. Od Vanuańczyków powinni się uczyć do podejścia do turystów i po prostu do innych ludzi. Dwa światy. Jadąc quadem, wszyscy mi machali, starzy, młodzi, dziewczyny i chłopaki. Potem sam pierwszy machałem i każdy odmachiwał. Kto pchał taczki czy miał zajęte ręce czymś innym to kiwał głową. Czy to sklepy czy kramy z pamiątkami; zapraszamy, obejrzyj, miłego dnia. Tutaj na Jamajce natomiast będą truć dupę, by zaciągnąć niemal siłą na swój stragan i wywierać presję na zakup. No ale skoro wywołali do bitwy to w ogólnym rozrachunku postanowiłem wygrać wojnę i w robieniu siebie nawzajem w bvca Marcin 1:0 Jamajka :)

W dalszej części pominę już w/w sytuacje bo nic bym nie robił tylko narzekał.
Pierwszego dnia wylądowałem popołudniem w Montego Bay i z racji pochmurnej pogody, pokręciłem się tylko po plażach i wróciłem nad hotelowy basen a następnie w kimę bo jednak dwie poprzednie noce z rzędu w samolotach dawały o sobie znać. Na domiar złego czeka mnie jeszcze raz taki maraton spania na siedząco. Kolejnego dnia rano udałem się na lotnisko skąd miałem zaklepany transfer do Ocho Rios. Okazało się, że chętnych jest na tyle mało (czyli tylko ja), że podstawili samochód zamiast autobusu i po niecałych dwóch godzinach byłem już pół wyspy dalej.
Na początku mój plan zakładał pokonanie dystansu między lotniskami MBJ a KIN rowerem, miałem już nawet dogranego typa, który czekałby na mnie z bicyklem na przylotach. Jednak po konsultacji z mieszkającym w Krakowie jamajczykiem odpuściłem. Po pierwsze zupełny brak infrastruktury, jechałbym cały czas poboczem, a przy jego braku pasem jezdni wyprzedzany przez samochody, które (wg słów Lloyda) ostatnie na co zwracałyby uwagę to na mnie. Do tego, mówi, ryzyko, że mnie ktoś napadnie lub okradnie jak tylko odejdę od roweru to 100%. Kolejna sprawa to te dwie poprzednie noce spędzone w samolocie. Reasumując pomysł był fajny, ale odpuściłem.

Jeszcsze tego samego popołudnia jadę na wodospady na rzece Dunn. Wjazd 25 USD, wokół rzeki rozbudowana infrastruktura, stoły z ławkami, bufety, wszystko dobrze oznaczone. Miło spędziłem tam czas mimo, że dalej było pochmurno. Na powrocie postanowiłem jechać do Poko Loko, reklamującego się jako pierwszy (albo i jedyny) pływający bar na Jamajce. Po dojechaniu do brzegu okazało się, że transport łódką na tą platformę to 70$, z czego łaskawie można odzyskać 20 w postaci vouchera do wydania na barze/w restauracji. Odpuściłem sobie tą atrakcję i pojechałem do chińczyka na smażony ryż z kurczakiem.
Kolejnego dnia w planie miałem Blue Hole i jak nazwa mylnie wskazuje też jest to rzeka z wodospadem, wstęp wg info na stronie 20 dolarów, w okienku chcą 25 :lol: a do tego płatny obowiązkowy przewodnik. Nie wiem po co mi on, umiem dość w górę rzeki pod wodospady sam i tak też robię.
Samo miejsce znowu fajne, można pochillować, poskakać z platform różnych wysokości, skorzystać z chuśtawek itd. Niestety znów jest pochmurno. Popołudniem wracam do hotelu, biorę rzeczy i jadę w umówione miejsce skąd ma mnie zgarnąć bus do Kingston. Jeszcze wczoraj do mnie dzwonili potwierdzić przejazd, wysłali mi nazwę miejsca gdzie mam czekać, ja odesłałem linka do google maps, potwierdzi że to właśnie tu. Na miejscu się okazuje, że jednak mieli na myśli inny punkt odbioru, ale to nie ich wina, mówią że google maps musiało szwankować. Sprawdzam więc jakie mam inne opcje, jest ostatni autokar lada moment, biorę więc ubera i gnam na dworzec. W kasie okazuje się, że nie ma miejsc, ale jestem pierwszy bo jedyny na liście oczekujacych. Okazało się, że ktoś nie przyszedł i finalnie mogłem jechać, ufff...
W Kingston jestem z opóźnieniem ponad trzech godzin, przydałoby się jeszcze coś wszamać na późną kolację. A jako, że tego dnia było święto to jedyne co było jeszcze otwarte to KFC więc ruszam, a jest już grubo po 22. Po drodze jestem świadkiem "wyjaśniania spraw" przez dwie grupy uzbrojone w noże i kamienie.
Najedzony a przedewszytkim niepodziurawiony poszedłem spać by następnego dnia rano udać się na spacer po pobliskiej "Art District". Właściwie jest to jedna ulica "Water Line" na wysokości od Orange St. do East St. praktycznie cała ozdobiona graffiti wraz z odchodzącymi o niej przecznicami. Kręcę się tam trochę a następnie ruszam w stronę lotniska. A to jest najlepiej zaopatrzonym w pamiątki na jakim byłem. Dosłownie kilka punktów z zjedzeniem, żadnych markowych sklepów tylko same Souvenir Shopy. Jeśli ktoś zakochał się w Jamajce to może się tu ubrać od stóp do głów na zielono-czarno-żółto. Czas do odlotu spędzam w jedynym lotniskowym saloniku a potem melduję się na pokładzie Caribbean Airlines celem odbycia hopperka. Pierwsza kreska już za mną, właśnie mam stopa na SXM gdzie lądowałem nad "tą" słynną plażą, ale jednak nie tak nisko jak tego oczekiwałem.Barbados. Przyleciałem już po zmroku, więc udałem się od razu na miejsce swojego zakwaterowania czyli do Harvey's Mizpahcost Osasis, gdzie sympatyczna właściciela zadbała o wszystko, nawet sprawdziała jaka w Polsce jest pogoda po czym ustawiła klime na maxa zimno, żebym się czuł jak u siebie :)
Rano uderzam od razu do The Boatyard Beach Clubu, gdzie wjazd kosztuje co prawda 35$ ale z tego 20 możemy wydać na barze na napoje i jedzenie (także ciepłe), a w cenie mamy leżaki, parasolki, dmuchane zjeżdzalnie i pływającą trampolinę ale przedewszystkim 1h rejs na snurkowanie z rybkami i żółwiami w okolicy zatopionych wraków statków. Byłem tam zaraz po otwarciu, do mojego rejsu miałem jeszcze ponad 90 minut, które upłynęły mi na kąpieli, i tej morskiej i tej słonecznej. Kiedy wybiła 11 zostaliśmy wezwani po odbiór kamizelek ratunkowych i udaliśmy się na pokład katamaranu, którym przedostaliśmy się na spot. Po wskoczeniu do wody ukazał się pod nami wrak statku oraz sporo pływających dookola rybek, niestety dość ubogich w kolory. Nie było też wypatrywanych przezemnie żółwi. Nic to, uważam, że nawet średnie lub słabe snurkowanie wciąż jest lepsze od leżenia na leżaku.
Po skończonym rejsie zamówiłem późne śniadanie z przysługującego mi limitu na barze i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku centrum miasta, by trochę się tam pokręcić po promenadzie i uliczkach.
Niestety hopper charakteryzuje się tym, że wszędzie spędzamy za mało czasu, tak więc nie pozostaje mi nic innego jak wrócić do apartamentu po rzeczy i wyruszyć w stronę lotniska. Na koniec zmartwię wszystkich miłośników stempli w paszporcie - Barbados już odszedł od tej praktyki i nie wbija pieczątek.Jasna sprawa, ale od czasów wypadku mam jakąś traumę i jeżdżenie autem to dla mnie jedna z dwóch najbardziej stresujących rzeczy na świecie.
Ktoś może napisać "ja nawet dachowałem i jakoś dalej jeżdżę" - to super ale ja nie. Jeden sie boi pająków, drugi latać a trzeci prowadzićTrynidad & Tobago oraz Grenada. Z Barbadosu na Trynidad doleciałem już dawno po zmroku i miałem plan wyskoczyć posłuchać jak grają na steelpans. Miałem rozkminionych kilka potencjalnych miejscówek, ale pani z recepcji sprawdziła mi je wszystkie i akurat tego dnia nie było żadnego muzykowania. Pierwotny plan hoppera zakladał, że będę tu trochę dłużej, ale zmieniłem harmonogram lotów tak, by jeszcze wcisnąć Grenadę i St. Vincent kosztem przedewszystkim pobytu w NYC, no ale też Trynidadu. Jako ciekawostkę dodam, że wszyscy na Karaibach przestrzegają przed Trunidadem, jako krajem z największą przestępczością, gdzie strzelaniny są na porządku dziennym. Kolejnego dnia przed południem pojechałem na lotnisko by udać się na Grenadę. I tu znowu pech, bo w planach miałem m.in. snurkowanie, ale z powodu znacznych opóźnień dotarłem ledwo godzinę przed zachodem słońca i czasu wystarczyło tylko na spacer po plaży i kąpiel w morzu. Te dwa dni można podsumować jako bez historii.
Kolejnego dnia z samego rana miałem lot do
Saint Vincent i Grenadyny,
gdzie najpierw udałem się na komistariat policji po permit pozwalający mi jeździć na polskim prawku a następnie odebrałem skuter i wyruszyłem do Owia Salt Pond. Maszyna to 150cc'owa bestia zamknięta w ciele 49ki :) Dobrze dawał sobie radę na wzniesieniach, które co i rusz pojawiały się na trasie, szczególnie w pierwszą stronę, bo tą postanowiłem pokonać bardziej środkiem wyspy a wrócić wybrzeżem. Po dojechaniu na miejsce zapłaciłem 5$ za wstęp i zszedłem na dół nad "staw". Jest to miejsce przy samym morzu, gdzie wśród skał wytworzyła się niecka z wodą, gdzie wśród szumu fal i trzasku rozbijania się ich o skały można zaznać spokojnej kąpieli podziwiając okoliczne wzgórza bujnie zarośnięte roślinnością. Po dłuższej chwili spędzonej we wodzie udałem się na krótki trekking na ów wzgórza. Zdjęcia tego nie oddają, ale zieleń była tak intensywna, że długo nie mogłem nacieszyć oczu. Nadszedł czas powrotu, jak wspomniałem trasę zrobiłem wzdłuż wybrzeża, następnie w mieście wybrałem restaurację, którą oferowała kuchnię typowo Saint Vincentską, która okazała się chamburgerami albo nóżkami z kurczaka. Co ciekawe w mieście znajduje się też całkiem ciekawy food court, który powstał na miejscu starego lotniska. Teraz zjeść można nawet na wieży kontroli lotów. Po posiłku oddałem skuter i ruszyłem w stronę lotniska, skąd czeka mnie lot do NYC z przesiadką w Port of Spain.Lot z Port of Spain był sporo opóźniony, potem opóźnienie uległo skróceniu, a do tego nad gate cały czas się wyświetlała informacja o boardingu na poprzedni lot i mało brakło a bym nie wszedł na pokład. Uratowało mnie to, że siedziałem nieopodal gate a nie piętro wyżej na sofach w food court i podeszła do mnie Pani z checkin i spytała gdzie lecę. Przesiadkę w POS spędziłem w saloniku gdzie przepakowałem bagaż tak, by pod ręką mieć to co potrzebne będzie w NYC czyli dawno zapomniane już ciepłe ubrania. Lot upłynął mi na regenerowaniu sił, ale 4 godziny z hakiem spania na siedząco dawały mi się we znaki podczas całego kolejnego dnia. Do Big Apple przylecieliśmy przed czasem, jednak kolejka do customs była na ponad godzinę stania i niestety pod Brooklyn Bridge dotarłem juz po wschodzi słońca, który to miałem w planach tam zobaczyć. Następnie z buta ruszyłem przez most, pokręciłem się po "betonowej dżungli", która na marginesie wogóle mnie nie jara i unikam zwiedzania miast jak tylko mogę. W każdym razie zawędrowałem do przystani, z której odpływał statek w swój 90 minutowy rejs by podziwiać z jego pokładu panoramę miasta oraz Statuę z bliska.
Następnie udałem się do Central Parku, pokręciłem się po nim trochę, przeszedłem się jeszcze na Times Square, które mnie już rozczarowało po całości. Skrzyżowanie z reklamami, no super. Zawinąłem się na lotnisko, gdzie będąc 2,5h przed wylotem groziło mi, że nie zdążę na lot. Jednak okazało się, że jeden z saloników oferuje usługę Fast Track, a opisałem to tutaj: viewtopic.php?f=15&p=1794436#p1794436 (post #1306)

Zdążyłem i mogłem wejść na pokład A380, gdzie wybrałem miejsce na piętrze w emergency row i po wywaleniu nóg na plecak mogłem poczuć się jak w bieda-C :lol: Trzy kwadranse po starcie zaproponowali czikena lub lazanke, wybrałem bramkę numer 1 i nie żałowałem, całkiem dobry kurczaczek. Resztę lotu przespałem, a przesiadkę w MUC spędziłem na odświeżaniu apki M&M bo ten zakończony odcinek miał mi dać FTL'a i salonik. Niestety ale lot naliczył się dobę później. Ostatni już odcinek tej podróży to MUC-KRK, który cały przespałem, bo druga noc z rzędu na siedząco wymęczyła mnie konkretnie.

I tak oto pierwsza z podróży dobiegła końca, ale stay tuned bo kolejna już lada moment :)Dawno nigdzie nie byłem, więc ruszamy z kolejną częścią, tym razem do Ameryki Południowej. Właściwie lecę tam na 90 minut, cała reszta to dodatek. Ale o tym później.
Na ten długi weekend listopadowy składało się będzie 11 lotów, którymi pokonam troszkę ponad 33k kilometrów.
Pierwszy lot to zwykły wizz do Barcelony, niby nic szczególnego, a jednak. Na tym locie zostałem kilometrowym milionerem, taka liczba pęka na moim liczniku F4F :)
Najpierw pogoda w Krakowie nie dopisała, konieczne było odladzanie, a następnie krążyliśmy nad Barceloną, bo warunki pogodowe nie pozwoliķy wylądować.
Wkońcu się to udało, a ja piszę te słowa siedząc w saloniku, gdzie z okazji miliona cola sie leje strumieniami :)53 godziny temu wstałem z własnego łóżka i właśnie kładę się odsypiać, ale po kolei.
Lot do Bogoty bez historii, więc wspomnę tylko że 45 minut po starcie rozpoczął się serwis pokładowy a do wyboru był makaron ze szpinakiem lub wołowina z ryżem. Spróbowałem obu i oba dania były bardzo smaczne. Natomiast godzinę przed startem rozdano kanapki z szynką i serem. Transfer w BOG poszedł bardzo sprawnie, salonik Avianki jest w remoncie a w saloniku El Dorado okazało się, że na PP są tylko przekąski, natomiast na LK i przekąski i obiad. Tyle w teorii bo w praktyce restauracja była zamknięta. Pochillowaliśmy więc i przyszedł czas na kolejny lot, tym razem krótszy bo jedynie 6 godzinny. Po przylocie do Buenos w kolejce immigration zeszło nam 45 minut, potem kolejne 30 w uberze i można było zdjąć plecaki pod hotelową recepcją. Gustavo na recepcji słysząc skąd przylecielismy i po co wbił nam tyle zniżek ile się da, upgradeował pokój (poniżej wrzucam widok z tarasu) i dorzucił wczesne zameldowanie. Wrzuciliśmy więc plecaki do pokoju i po prysznicu przyszedł czas by wrócić na lotnisko i udać się na jednodniówkę nad wodospady Iguazu.
Kolejny wpis będzie już o konkretach, bo wróciliśmy już z wodospadów a tymczasem kładę głowę na poduszce i odsypiam trudy podróży...

Dodaj Komentarz

Komentarze (26)

oskiboski 7 października 2025 23:08 Odpowiedz
No i zapowiada się jedna z najciekawszych relacji w tym .. A czekaj może i przyszłym roku. Trzymam kciuki by wszystkie kreski udało się wylatać i ten patriotyczny start LO. Mi zostało 100k km w tym roku do wylatania :lol: :
hiszpan 7 października 2025 23:08 Odpowiedz
Hmm brakuje mi kreski na dół do Ameryki Południowej … chyba że planujesz atakować Antarktydę w jakiś niespodziewany dla nas sposób?
kri 7 października 2025 23:08 Odpowiedz
No właśnie, gdzie w tym wszystkim jest Antarktyda?Ile kosztowało poskładanie całego RTW? Wiem, wiem, konfiguracja $$ + mile, ale coś w przybliżeniu chociaż napisz :)Zrób jakąś rozpiskę skąd, czym i kiedy lecisz.
dmirstek 7 października 2025 23:08 Odpowiedz
Nie czytacie uważnie ;-) Antarktyda będzie na osobnej wyprawie, to pierwszy akt.Dla ciekawskich - dalsze loty można podejrzeć na społeczności: https://102470.fly4free.pl/trochę tego jest ;-)
tarman 7 października 2025 23:08 Odpowiedz
No i pytanie czy będzie jakiś odcinek kajakiem? [emoji6]
pabien 7 października 2025 23:08 Odpowiedz
To nie ten forumowicz
elwirka 8 października 2025 12:08 Odpowiedz
To ten forumowicz. Kajak nadany więc czekam z niecierpliwością na relację;-)
kri 9 października 2025 17:08 Odpowiedz
Trzeba było tak kombinować z RTW, żeby wziąć C jako ostatni fragment wyprawy. Wtedy na sam koniec byś wypoczął [emoji23] Pocieszam się, że i tak lepiej latać w Y, niż nie latać w ogóle.
elwirka 9 października 2025 17:08 Odpowiedz
@Kri$ A ja uważam, że wprost przeciwnie. Wyprawę trzeba rozpocząć w wielkim stylu, by nastroić się pozytywnie na trudy podróży. Jak wracasz do domu z plecakiem brudnych ciuchów na grzbiecie, to jest ci już obojętne czym lecisz. Mogą być nawet drzwi od stodoły;-)
tropikey 9 października 2025 17:08 Odpowiedz
Pogodzę Was.... Najlepiej w obie strony :D
marek2011 10 października 2025 05:08 Odpowiedz
A naj najlepiej to całą trasę ;-) BTW. Jeśli chodzi o welcome drinki w QR to załoga oczywiście chodzi ze standardowym zestawem zwykle typu woda, jakiś sok, lemon mint, podpowie rzecz jasna też szampana, ale można poprosić o wszystko czego się chce : bez problemu przygotują np. alkoholowy koktajl, mrożoną kawę czy jakieś inne fiziu miziu (chyba że na danym lotnisku nie można z przyczyn formalno-celno-jakiś tam otwierać alkoholi - tak jest w niektórych krajach, nie dotyczy to rzecz jasna WAW). I tu oczami wyobraźni widzę załogi AA czy UA w podobnej sytuacji, które się zwykle drą swoim pracodawcom, że w ogóle muszą jakieś napoje w plastikowych kubkach przed startem roznosić ;-))
piotrkr 10 października 2025 12:08 Odpowiedz
Trochę zaczynam rozumieć czemu ludzie kombinują, zbierają mile, status matche itp...
cart 11 października 2025 12:08 Odpowiedz
Kraj odhaczony? :)
elgigio 11 października 2025 17:08 Odpowiedz
Zastanawia mnie zasadność tej tułaczki tam i z powrotem na Cebu, mając na miejscu tylko jeden dzień. W okolicach Dumaguete jest dużo fajnych wodospadów jak Casaroro czy przy Red Rock Hot Springs:
102470 12 października 2025 12:08 Odpowiedz
Osobny post na odpowiedzi, żeby nie był częścią relacji: @kri$  - z konta w banku ubyło mi jakieś 2500zl na wszystkie loty @tropikey - miałem też C na powrocie, ale zmieniłem plany, nie uprzedam faktów, dowiecie się już za dwa tygodnie@marek2011 chciałbym kiedyś :) może za rok@cart - odsraczony, bedę musiał kiedyś wrócić (btw, był gdzieś temat jak kto "liczy" kraje?)@elgigio - lepsza doba na Dumaguete, niż dwie w Manili, a że pogoda pokrzyżowała plany? Miało wyjść inaczej
cart 12 października 2025 17:08 Odpowiedz
Tymi rozkładami to tam mieszają sporo. Nie warto kupować biletów na pół roku wprzód i układać skomplikowanej trasy.
hiszpan 15 października 2025 23:08 Odpowiedz
A udało Ci się zrobić jakąś fotkę tej bioluminescencji? Bo to, że zdjęcia w necie są podrasowane to raczej wiadomo. Ogólnie czy warto? (pomijając kwestię samej wycieczki kajakiem oczywiście)
legion1 16 października 2025 12:08 Odpowiedz
@marcin.krakow ile wynajem quada?
sliwa122 21 października 2025 23:08 Odpowiedz
Marcin zazdro piękna podróż, czekam na relacje z hoppera :)
cart 23 października 2025 12:08 Odpowiedz
Taki hopper po wyspach karaibskich ma sens, jeśli na każdej wyspie wynajmiesz samochód. Wiadomo, że koszty idą do góry, ale czy wrócisz w te miejsca? Barbados może nie jest jakimś super ciekawym miejscem, ale w dzień da się obskoczyć wyspę samochodem i zobaczyć najważniejsze rzeczy. Ja tak zwiedziłem wszystkie wyspy Antyli.
102470 23 października 2025 23:08 Odpowiedz
Jasna sprawa, ale od czasów wypadku mam jakąś traumę i jeżdżenie autem to dla mnie jedna z dwóch najbardziej stresujących rzeczy na świecie. Ktoś może napisać "ja nawet dachowałem i jakoś dalej jeżdżę" - to super ale ja nie. Jeden sie boi pająków, drugi latać a trzeci prowadzić
marek2011 28 października 2025 05:08 Odpowiedz
Na tyle kubków to konkretny space w bagażu musiał być ?
elwirka 6 listopada 2025 17:08 Odpowiedz
Szczerze gratuluję tego miliona;-)
tarman 6 listopada 2025 17:08 Odpowiedz
Również dołączam się do @elwirka z gratulacjami [emoji123][emoji3575][emoji273][emoji122]
msala 6 listopada 2025 23:08 Odpowiedz
Gratulacje!. Milion, to brzmi.Odważnie podszedłeś do tego wylotu z KRK o 5:30, mając następny odcinek do BOG już o 12:30 :) Ja bym nie zaryzykował w listopadzie.
cart 8 listopada 2025 12:08 Odpowiedz
a myślałem, że to ja intensywnie podróżuję :D